Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-05-2013, 14:29   #3
Velg
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
Crying wolf is a real danger.
- David Attenborough

Błąkał się po ulicach bez celu. Zalany, wstawiony. Zbyt długo (już chyba tydzień!) trzymał się w cieniu; podróżując spokojnie, byle tylko nie wpaść w kłopoty i modląc się, żeby pierdolony Szczekacz go nie znalazł. Żył dość zwyczajnie, całkiem po ludzku - ale całkowicie nie po wilczemu i zupełnie nie po Jonathanowemu. I miał za swoje, bo bez bólu, potu, krwi mógł się nachlać, najebać, ale i tak nie czuł, że żyje.

Wyrzygał się tuż obok śmietnika. I tak, w ciasnym przesmyku między ulicami, oparty o ścianę, prawie zasnął...

Mocny, tępy ból pod żebrami...
Spływające do rynsztoka rzygowiny...
Jego własna krew, na pięści tamtego...

Poczuł, że znowu żyje.

Nagle znalazł siłę, żeby chwycić napastnika za rękę, którą tamten walił go po brzuchu. Zabolało, ale zemścił się, miażdżąc trzymany nadgarstek. Syknął z radości, gdy wreszcie coś w nim trzasnęło. Poniewczasie, bo zaraz poczuł następne uderzenie w podbrzusze, tak silne, że zgiął się i prawie zakrztusił krwią.

Odkaszlnął, splunął krwią w oko łysola. Kutas spróbował je przetrzeć i się odsłonił. Nathan to wykorzystał, waląc w nerkę, aż matkojeb się ugiął. I nie czekał, aż się wyprostuje, tylko pierdolnął w nos, łamiąc go. „Skurwiel” - tamten bardziej jęknął niż przeklął i desperacko przywalił po twarzy Steele'a.

Cios się udał, musiał przyznać. Posoka zalała prawe oko, brew eksplodowała bólem. Ale to nic – bolało, więc żył i miał z tej walki kurewską radość. Więc zacisnął tylko zęby i pchnął łysola na ścianę. Napastnik zatoczył się, stracił równowagę i wpadł na mur, dokładnie jak Nathan chciał.

Na chwilę – raptem kilka sekund – przystanął, żeby sprawdzić, z kim ma do czynienia.

Postawny, średniego wzrostu. W brudnej, zarzyganej (przez niego?) kurtce. Młody. Chyba, bo ciemność, opuchnięta twarz, jucha oraz krwotok z nosa utrudniały ocenę. Zresztą, mógł nie wiedzieć nic więcej, ale był pewien, że bije Roberta Scotta. Był pewien, że >słyszał< to imię w gorączkowym, świszczącym oddechu, gdy mężczyzna próbował łapać powietrze. >Widział< je wypisane zaschłą gdzieś na policzkach. >Czuł< - jak czuli ślepcy, przesuwając palcami po dziwnych, wypukłych znakach w ich książkach – na kostkach, gdy obijał tamtemu facjatę.

>Smakował< smak jego imienia.

Robert Scott. Bo żadne – >żadne< – inne imię by nie pasowało. Wiedział, za kogo następnego ranka będą wściekać się psy. Czyli wszystko, co trzeba. Ktoś inny mógłby chcieć dowiedzieć się czy cham chcieć odegrać się za zarzyganą kurtkę lub brata, któremu wybił zęba w barze, czy ma na utrzymaniu matkę... Ale pieprzył schorowane matki, pieprzył zasmucone rodziny i całą resztę okoliczności.

Jeśli pierdolisz Wielkiego Złego Wilka, to Wielki Zły Wilk pierdoli ciebie.

I pierdolił. Gdy tylko zobaczył, że Robert próbuje się zebrać, kopnął go kolanem w krocze. Schylił się? - chwycił go za włosy, trzasnął łbem o ścianę. Za słabo. Skrzywił się i uderzył następny raz, aż poczuł miłą wilgoć w jego włosach. Ugodził w piszczel, aż Scott padł, zwijając się w kłębek. Stąd było już prosto. Kopał, ile dusza zapragnie. Po twarzy, po żebrach, po nerkach, po nogach...

Było, kurwa, wspaniale. Po każdym uderzeniu czuł, jak opuszcza go znajomy, przytępiający ból w głowie. Próbował tylko znaleźć jakiś rytm. Obracał jego imię w ustach na wszystkie sposoby:

RoBeRt

Ro-Bert

RobErt

R.O.B.E.R.T

R.Obert

próbując jakoś dopasować do niego rytm ciosów. Kopniak za kopniakiem, a potem następny... Twarz! - szczerzył się jak głupi do sera. Krocze! - ściągnął wargi z mściwą satysfakcją. Żebra...! - i tak dalej, w ekstatycznej uciesze. Aż wreszcie przyjemność zniknęła. Bo znów żebra! - spróbował się szerzej uśmiechnąć. Podbrzusze! - wyszedł mu krzywy grymas. Żebra! - zwyczajnie się skrzywił. Twarz! - cholera, koniec.

Koniec. Było, minęło. Uspokoił się. Dalsze okładanie opuchniętego, posiniaczonego i połamanego łysola byłoby równie daremne jak okładanie ściany.

Rzucił tylko okiem, żeby sprawdzić stan pobitego. Zmiażdżony, jak pamiętał, nadgarstek. Rozbity nos. Spuchnięta twarz zalana krwią. Mokre spodnie – najpewniej zsikał się krwawym moczem. Czyli nerki musiał mu skopać porządnie. Pewnie jeszcze pęknięte żebra, obite piszczele i to, co się dzieje, gdy ktoś zbyt mocno dostanie w brzuch, ale tego nie sprawdzał. Przez chwilę myślał, czy nie zabrać mu portfela... ale jeden rzut na zarzygane, przekrwawione, śmierdzące szmaty sprawiło, że zrezygnował. Ile dolców tam mogło być? Dwa? Za mało, by się trudził.

Z pustej, ciemnej uliczki wyszedł już jako wilk, a nie człowiek. Jeden bezpański pies więcej nie przykuwał uwagi, a bez śladów, świadków widzących go w pobliżu miejsca zbrodni i ciężko dojść do jakichkolwiek wniosków. Niby mogli nawet zeskrobać zeschłą krew z chodnika, zrobić ileś testów i na ich podstawie wyciągnąć tą pierdołę – ale mieliby nieliche trudności z wyjaśnieniem, jak właściwie krew (zdrowego całkowicie!) Steele'a trafiła na miejsce, i jak sam Steele miał trafić na miejsce.

I tyle. To była dobra noc. Bo nie mógł naprawić przeszłości, tak jak nie mógł przywrócić martwych do życia, ale przynajmniej zdołał odbić sobie na żywych.

***

Tanie jedzenie, tanie chlanie, tanie jebanie... - jego życie było tanie prawie od zawsze. Choć „zawsze” było terminem względnym, bo zwykłym człowiekiem był jeszcze nie więcej jak trzy lata temu. Ale od tego czasu zmieniło się prawie wszystko, bo „tani” żywot był dosyć niszczący. Już wcześniej nie grzeszył schludnością, ale po Przemianie rzadko się domywał, jeszcze rzadziej był ogolony, a mieć czystych ubrań nie zdarzało mu się prawie nigdy. Zresztą: „nieogolony” w jego przypadku nie oddawało sprawiedliwości. Jonathan dawno osiągnął już poziom, w którym wiązanie człowieka z pobliskimi przestępstwami stawało się objawem nie podejrzliwości a zdrowego rozsądku.

Krótkie, brązowawe włosy najczęściej się do siebie lepiły i kołtuniły, bo mył je rzadko. Smutnym świadectwem jego życia było, że to „rzadko” oznaczało w istocie niewiele częściej niż absolutnie konieczne, gdy akurat zlepiała je do siebie krew. Gdzieś po drodze przepadł mu zwyczaj częstego mycia dłoni, więc niekiedy zostawało na nich to, czym się uprzednio uwalały. A osady, brudy i wszelkiego typu nieczystości miał za paznokciami zawsze.

Ale to znaczyło tylko, że nie był najbardziej schludny i czasami pośmierdywał. Gorszy był natarczywy sposób, w jaki się nosił i zachowywał. Kiedy rozmawiał, zdarzało mu się stawać zbyt blisko rozmówcy – wchodząc w jego strefę osobistą i zmuszając go do kroku w tył. Po niecierpliwej, szybkiej manierze można było odnieść wrażenie, że niekiedy kiwał głową nie tyle, żeby potwierdzić cokolwiek, co żeby uciszyć drugą osobę. Nawet uśmiechał się z delikatnym ściągnięciem do góry całych ust – odsłaniając kły, jakby chciał kogoś ugryźć. Były to drobnostki, niby niewiele, ale jednak: było w nim coś, co kazało wierzyć, że pierdolony wariat nie boi się rywalizacji i konfrontacji. Ba!, że nawet jej pożąda. Nieważne jak ostrej i brutalnej, czy fizycznej, społecznej czy innej. Zresztą, był całkiem wysoki, postury słusznej, parę w łapie miał, a krzepę też miał wilczą, więc to raczej on bił niż jego bili.

I może dlatego nawet przy załatwieniu szybkiej sprawy – zginął przyjaciel, trzeba załatwić jego sprawy – w obcym mieście spierdoliło się tak, jak zwykle. Zaczęło się już w hotelu...

***

Zatrzymał się w Brunswick Days' Inn przy zjeździe ze stanowej. Było to wspaniałe miejsce, ostoja cywilizacji wręcz, w której mogli w pokoju współżyć ludzie i robaki. I może dlatego, mimo wspaniałych cen, raczej nie mieli tam natłoku gości. Bo światła paliły się tylko w jednym, jedynym pokoju i recepcji, którą właściciele samodzielnie obsługiwali. Ale to mu odpowiadało – kilkadziesiąt miejsc, z których jedynie kilka było zajętych, dawało poczucie anonimowości. No, i było sporo miejsca.

Właściciel, Jeremiah MacCarthy, był wysokim, tłustym czarnuchem z piątym krzyżykiem na karku. Pocił się niemożebnie w małej, obskurnej i nieklimatyzowanej recepcji, więc czoło lśniło mu w skąpym świetle żarówki niczym psie jajca. Ocierał je co chwila, gdy akurat nie zajmował rąk czymś innym. Wzrokiem nieustannie błądził po pokoju, twarzy i sylwetce rozmówcy, telewizorze oraz kilku innych miejscach – jakby nie mógł zdecydować się, co jest dla niego najważniejsze.

Nie polubili się. Zaczęło się dziać źle już chwilę po wejściu. Wystarczyło, że Nathan bez żadnego pytania przysunął sobie krzesło i podstawił pod ladę recepcyjną. Rozsiadanie się, jakby był cholernym białasem-plantatorem, pewnie też nie pomogło. Jeremiah, co szybko stwierdził, był jednym z tych ludzi, którzy na wszelkie zagrożenie dla swego autorytetu reagowali wyciągając z szafy >ZASADY<.

- Gotówka z góry – chrząknął bambus, stawiając kilka znaków w grubym zeszycie. - Wynosisz siebie i swoje rzeczy najpóźniej o ósmej ostatniego dnia. Nie obchodzi mnie, czy znikniesz, czy ktoś cię zapierdoli. Co zostanie potem, wypierdolę na śmietnik – i zacisnął usta, widząc, że Jonathan tylko niecierpliwie kiwa głową, by skrócić monolog.

Ale nie! Czarny kontynuował. Że pościeli wynosić nie można, że za wszelkie uszkodzenia będzie potrącał, że czystość toalet, że ileś tam innych rzeczy... „Nie chcę, żeby pałętały mi się tutaj podejrzane osobniki. Nie chcę hałasu po nocach” - ciągnął dalej, dodając sobie animuszu walnięciem tłustą dłonią o stół. - „Natychmiast wyrzucę!”. I nachylił się, jakby chcąc sprawdzić, czy zdołał jakoś spacyfikować wizytatora. Nie udało się. Steele wstał z miejsca i nachylił się nad stołem z takim impetem, że mężczyzna musiał szybko się odsunąć, żeby uniknąć zderzenia głów. „Jeśli natychmiast nie przestaniesz, to przypierdolę i sam wyjadę.” - fuknął na niego z góry, marszcząc gniewnie brwi. - „Bo zostaję na noc, a nie kazanie.” - I podparł się na zaciśniętej pięści, przewracając jakąś fotografię w ramce.

McCarthy wcisnął się w fotel tak mocno, jak tylko mógł. Johny widział, jak pulsuje mu żyłka na czole. Paciorkowate oczy zmrużył w wyrazie świętego oburzenia, jak stare dewotki i ludzie głosujący na Republikanów. Dłonie powoli przesunął pod ladę, jakby czegoś tam – pistoletu?, strzelby? - szukał.

- Dobrze, panie Steele... - wymamrotał wreszcie zza zaciśniętych zębów, choć jego wzrok mówił raczej: „cholerny białas”. Ale sezon musiał być naprawdę ubogi, bo na wściekłym patrzeniu się skończyło. - Należy się dziesięć dolarów za noc. Ufam, że nie złamie pan regulaminu – zakończył.

I co miał powiedzieć? Było późno, był zmęczony drogą...

- Słuchaj, jeśli dasz mi spać i nie tkniesz moich rzeczy, nie będziesz ze mną problemu – warknął. – Reszta gówno mnie obchodzi.

Rzucił mu kasę, wziął klucz, odwrócił się – hotelarz chyba westchnął z ulgą, gdy wreszcie od niego odszedł – i poszedł prosto do swego pokoju. Nie zadał sobie nawet trudu, aby spoglądać za Barierę. Pokój 147, czyli śmierdząca fajkami klitka, w której ledwo mieściło się łóżko.

***

Sprawdzić Mansfield St. 1210 – nabazgrane było na samej górze pierwszej kartki notesu, tuż obok dużego napisu: Łapa. Trochę niżej stało: (może) sprawdzić Saint-Simons-by-the-Sea, a dalej kartka była już pusta. Innych planów co do Brunswick nie miał. Skoro jednak miał sprawdzić dom, to chciał to zrobić szybko.

Wyszedł około dziesiątej nad ranem, gdy tylko obudził się, wymył zimną wodą i doszedł do porządku ze swoimi rzeczami. Jego kilkaset dolców, poobijany smartfon i narkotyki na razie były najbezpieczniejsze przy nim. Zwłaszcza te ostatnie – jeśli sprzątaczka (czy sam Jeremiah) ruszyłaby jego rzeczy... Dalej: nóż sprężynowy najbardziej się przydawał przy nim. Ale już kilka szkiców, kilka ubrań i kilka drobnostek mogło spokojnie zostać na miejscu. Starej Hondy – bodajże trzydziestoletniej – również nie zamierzał brać ze sobą. Raczej nikt jej z parkingu nie ukradnie... a nawet jeśli, to później doktor będzie go kosztował więcej niż pieprzony motocykl.

Na Mansfield zamierzał dotrzeć piechotą. Mógłby być dużo szybciej, ale kierowanie się prosto tam, gdzie GPS wskaże, mijało się z celem. Wolał przejść się po okolicy, sprawdzić sąsiadów, zebrać jakieś informacje, poznać teren... To w końcu mógł być jego dom! - nawet, jeśli tylko na kilka dni. Nie chciał czegoś przeoczyć. Wolał iść powoli, bez zaglądania w Hisil, niż przypadkiem ubzdurać sobie, że gdzieś tam jest dom, który spłonął stulecie temu. Albo – jeszcze lepiej – przeoczyć MacDonalda.

Nim dotarł na miejsce, przechadzał się przeszło dwie godziny. I zdołał wyrobić sobie pierwsze wrażenie: że to była nora. Okolica cicha, z rzadką zabudową. Ale przecież nie był daleko od centrum, a było tak zielono i spokojnie, że mógłby nawet uwierzyć, gdyby gdzieś zobaczył zabłąkanego lisa.

Całkiem ładna nora, ale wciąż: jedno z tych miasteczek, w których wszyscy znają wszystkich. Gdyby chciał się tu na dłużej zadomowić, zapewne prędzej czy później stałby się lokalnym straszydłem. Zresztą, który wilkołak chciałby osiąść w Brunswicku? Chyba niewielu. Miejscowi, którzy już gnieździli się w pobliżu. Pewnie którzyś z Łowców. Dla innych miasteczko nie mogło mieć wielkiego znaczenia. Niby było stolicą hrabstwa, ale samo hrabstwo było straszliwie prowincjonalne.

Koło południa dotarł na miejsce. Zobaczył mały dom na skrzyżowaniu Mansfielda z Magnolią. Ale jego wygląd znał już wcześniej, bo Google Maps nie kłamało. Bardziej interesowało go, że jest pełny. Załapał się na powrót do domu jakiejś kobiety z dzieckiem. Latynoska, około trzydziestki. Nie, by to mu coś, kurwa, mówiło. Z tego, co wiedział, równie dobrze mógł widzieć kobietę przyjaciela, wynajmującą mieszkanie obcą, jak kogoś zupełnie innego. A dziecko znaczyło tyle, co nic. Bo było latynosem, ze zbyt jasną skórą, żeby był Łapowy. Prędzej już dopatrywałby się podobieństwa w kilku małych asfaltach, które pałętały się koło domu, pewnie zwabione przez stojący koło niego sporawy, dmuchany basen. Był jeszcze wózek, ale z wózka tym bardziej by się nic nie dowiedział - bo każdy bachor wyglądał tak samo.

I tyle, kurwa, wiedział. Jeśli nie były Łapy, to mogły być czyjekolwiek. Czyli tak naprawdę nie był pewien niczego. I lepiej, żeby dowiedział się czegoś od sąsiadów. Bo nie chciałby powiedzieć ukochanej przyjaciela, że gdy Łapa żył, to nic mu o niej nie wspomniał, więc on się nic a nic nie orientuje. Więc ruszył tam.

Po drodze – skoro już raz widział teren – spróbował wreszcie wejrzeć tam, na drugą stronę, i...

BRUNATNA CIEMNOŚĆ. Nic, kurwa, nie widział. Czyżby oślepł od patrzenia...?!

Język przygryzł tak mocno, że poczuł krew na zaciśniętych wargach. Złapał się za oko.

Wdech-wydech. Powoli. Nie oślepł. Musi, musi, musi się mylić. Zabierze rękę, wtedy wzrok wróci.


Otworzył oczy. Rozjaśniło się. BRĄZ, nie CIEMNOŚĆ. Westchnął z ulgą, gdy przejaśniło się jeszcze bardziej. Nadal było rozmazane i przymglone, ale już: jakby patrzył przez falującą breję. Woda? Tak, brudna woda, szlam prawie, z pływającymi deskami, słupami, liniami telegraficznymi. Kończyła się chyba dwa – nie, trzy – metry nad głową Jonathana. Chyba, że pomylił rozmiar spłaszczonego 0 opony z powierzchni.

Przez wodę widział, że tamten Brunswick nie przypominał tego ze śmiertelnej strony. W prawym oku: mętne, brunatnewidziadło dużych, stylowych, ozdobnych posesji ze starego Mansfield St., w lewym: normalne, rozrzucone Mansfield St. o małych domach. Tutaj: krzątają się ludzie, tam: najbliższej posesji pilnują pustookie psy z gnijącym mięsem w zębach. Zęby układają się im w groźne VV pod ostrzejszymi kątami niż u jakiegokolwiek drapieżnika.

I gdzieś obok – gdzieś za Barierą – przejeżdżał motocykl. Odwrócił się ku niemu, ale przez gęstą ciecz nie zdążył się mu przyjrzeć. Zresztą, widział go ledwo przez sekundę, a później motor skręcił w stronę parku. I już go nie było, a zamiast niego unosił się wielki, gęsty szarobury krąg spalin rozpuszczonych w wodnej masie.

Ale dość. Dość czasu zmitrężył. Oglądać – i wyciągać wnioski – mógł inaczej niż stojąc bezczynnie. Więc chwiejnie i z wysiłkiem, jakby się musiał przeciskać przez błoto, poszedł do sąsiadów.

***

Niebawem podszedł pod posesję przy Lee St. 1316. Światy były tutaj do siebie wyjątkowo podobne. Ten sam dom, ten sam ganek, a nawet ubity piach na podjeździe – kropla w kroplę jak w czasach, gdy pod posiadłość podjeżdżały powozy. W Świecie Cieni brakowało chyba tylko składziku na narzędzia, niskiego ogrodzenia z metalowej siatki i zaparkowanego niedaleko domu samochodu.

Różni byli tylko mieszkańcy. Za Barierą, na niesionej przez wodę nad ganek kanapie przysiadł jakiś dziwny, niewielki duch. Ledwo strzępek twarzy, ale na nim: aż pięć zmęczonych oczu. Mrug. Mrug. Mrug. Mrug. Mrug. Mrug. Mrug... - samo patrzenie na powolne mruganie wpędzało go w senność. Prawie ziewał i ledwo zauważał małe owady o żółtych pancerzykach-łezkach, które powoli wsiąkały mu w skórę.

Patrzył na niego już tylko, żeby poznać jego imię. Mniej przyjemne, niż się spodziewał – bo czuł, że jest równie obmierzłe, co dotyk pająków pełzających po skórze. Że jego miano jest pachnące potem i wilgotne w dotyku. Gorzkie, tłuste dla języka. Wreszcie, poznał je. Verveeld, ale - miał wrażenie - pisane zmęczoną ręką, która coraz słabiej przyciska długopis do kartki.

Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, nie patrzył już przez Barierę. Przed sobą znów miał tylko normalny dom, z krzątającym się przy nim gospodarzem. Afroamerykaninem w prostej, zielonkawej koszuli w kratę i za dużym kapeluszu ogrodowym. Przez chwilę stał tam, przyglądając się domownikowi. Nie garbił się nawet, gdy schylał się po narzędzia. Wyprostowany był nieustannie, a chodził szybkim, zdecydowanym krokiem. Kenneth Cole – już wiedział.

- Szukam Mansfield Street 1210. Wiesz, gdzie to? - podniósł głos i zapytał swoim zwyczajnym, szczekliwym tembrem, który ludzie najczęściej brali za groźbę.

Spodziewał się wiele, ale nie tego, że właściciel wykona istną pantomimę. Nie dość, że z nagła przerwał grzebanie w składziku, to jeszcze dłoń uniósł do ucha, zamyślił się, potrząsnął głową, a wreszcie w kilku susach popędził w stronę siatki.

- Hej, pytałeś o jaką ulicę? Zdawało mi się, że o Mansfielda, tak? - Murzyn zapytał jeszcze z biegu, uśmiechając się – chyba z zakłopotania.

Nathan podszedł bliżej, prawie do samego ogrodzenia.

- Mansfield – burknął krótko, ale spróbował się uśmiechnąć. Wyszło jak zwykle. - Numer 1210.

- Dom Mercedes? - gospodarz zmrużył jedno oko, sygnalizując, że on – uwaga – się namyśla! Gest, jak i cała mimika, był... przerysowany. I Nathan aż zmarszczył czoło marsowo. Zbyt przerysowane. Trochę tak, jak zachowywały się duchy próbujące udawać człowieka, a to było złe skojarzenie. Ale przynajmniej Cole nie dał mu czasu na rozmyślania: - Właściwie to już tu, o... tam! Prosto, w lewo, ten brązowy, widzisz? Stąd może palma zasłaniać, ale powinieneś widzieć... tamten, prawda? - wychylił się zza kraty i wskazał dom palcem, nic sobie nie robiąc z bliskości Nathana. To mu się podobało.

Nie podobało mu się natomiast co innego: że czarnuch pokazywał palcem tak, jakby robił to często i na co dzień. Może była to tylko kolejna część jego maniery. Może. Bo równie dobrze mógł być nauczycielem, policjantem czy kimś innym, kto paluchem pokazuje prawie rutynowo. Wciągnął powietrze do nosa. Poczuł, że Kenneth na rękach miał gliniastą ziemię - pewnie z ogrodu. Zapach świeżej gleby tłumił inne. Szkoda. Gdyby zwęszył na nim choćby kredę, wiedziałby przynajmniej, z kim ma do czynienia.

- Dziękuję, panie...? - „Panie” brzmiało w jego ustach trochę na wyrost, zwłaszcza w kontekście taksującego, bezczelnego spojrzenia, którym żadnego bez skrępowania obrzucił najpierw całego Murzyna, a potem jego twarz.

- Kenneth. Rodzina? - Murzyn uciekł wzrokiem. Na twarzy tlił mu się ten sam uśmiech zakłopotania, co na początku.

- Steele. – Szybko, gwałtownie wyciągnął rękę do Cole'a. Ktoś, kto go nie znał mógłby nawet wziąć to za próbę ataku. Jak Kenneth, który aż wzdrygnął się i odruchowo odchylił zanim zrozumiał, parsknął i zamaszyście klepnął wyciągniętą rękę. - Nie. Żadna rodzina. Miałem przyjaciela. Kiedyś. Myślę, że stamtąd. - Pokręcił głową, jakby nawet on nie był przekonany o sensowności całej eskapady.

- Przyjaciela? Z Navy? - dopytał, patrząc na niego z nadzieją.

- Uhm – Nathan ni to mruknął, ni to burknął, ni to chrząknął, żeby aby nie rozminąć się z tym, co przyjaciel mu mógł wkręcić. - Delroy, kojarzysz go? - Niespokojnie pobłądził oczyma po jego twarzy - jakby gdzieś tam między uchem a policzkiem kryły się odpowiedzi.

- Delroy? Przecież to jej chłopak, mieszkał wraz z Mercy, wyjechał dopiero co na zachód po pracę, przynajmniej tak tłumaczyła mi ona po ms... hej, wybierasz się do niej, Steele? Mam w domu kilka ulotek, które zrobiłem, mógłbyś przy okazji podrzucić jej - Trzeba było przyznać, że Cole potrafił długo nawijać bez przerwy, jakby z maszynówki strzelał. - No chyba, że jesteś jednym z tych włamywaczy, o których trąbią ostatnio w prasie. Wtedy sam je jej dam - zaśmiał się

- Zaniosę – pochylił się nad siatką, żeby wziąć ulotkę. - Do następnego razu – mruknął w wyrazie oszczędnego pożegnania i odwrócił się, żeby pójść na Mansfield.

Tylko jeszcze raz spojrzał – nad ramieniem czarnego – w Hisil. Verveeld patrzył gdzieśtam w przestrzeń. Nie na niego. I dobrze, że tak było.
 

Ostatnio edytowane przez Velg : 01-05-2013 o 14:34.
Velg jest offline