Jak to było …? Umysł Jamesa ogarniała senność spowodowana zmęczeniem, zimnem i bezruchem. - A tak. Panie Dante. „Porzućcie wszelką nadzieję”. – przypomniał sobie czując ucisk w gardle.
Jego wuj leżał w śniegu, a on nic nie mógł zrobić. Nawet jeśli nie zginał od razu, to po godzinach na śniegu po prostu zamarzł, a Mac siedział i nic nie zrobił. Czuł jak wzbiera w nim wściekłość i odraza do samego siebie, że nie miał w sobie dość odwagi i sił, by zaatakować. By choć zastrzelić tego fałszywego cyrkowca, ale chciał żyć. Po prostu chciał żyć.
Krople łez zamarzały mu na policzku. Czuł się zmęczony. Coraz bardziej zmęczony i senny. Próbował zwalczyć w sobie przemożną chęć zaśnięcia i odpoczynku. Doskonale wiedział, czym taki sen na mrozie się skończy. W reszcie z wioski przybył zaprzęg reniferów i żołnierze zabrali giganteusa i jego wuja na sanie.
James rozruszając zmarznięte mięsnie powlókł się za nimi do wioski. Nie miał sił przedzierać się przez zaspy. Wiedział dokąd zmierzają. Odczekał, aż znikną mu z oczu i poszedł ich śladami. Dopiero, gdy się zbliżył do wsi ruszył z powrotem w tajgę, by skryć się między krzakami. I czekać … czekać na okazję.
Ze swej kryjówki mógł zobaczyć sanie z giganteusem na środku wsi i dobijających targu Ratzulem i menedżerem cyrkowym.
Burza śnieżna uderzyła gwałtownie z wręcz nienaturalną siłą, a więc to była ta szansa. Wiatr wiał w stronę wsi, a więc w plecy Jamesa. Żaden wartownik nie byłby w stanie zobaczyć, jak Mac się zbliża nie mówiąc o obronie.
Nagle nim zdążył opuścić kryjówkę koło niego przeszła potężna, okryta białym futrem postać. Giganteus, to był on. Dzierżył w ręku kij, a raczej włócznię.
A zatem przypuszczenia Maca okazały się słuszne. Wrócił po swego krewniaka, jakimś cudem wzywając na pomoc burzę. James poszedł w jego ślady z bronią gotową do strzału. Może brzmiało to idiotycznie, ale chciał osłaniać stwora. Pomóc mu, by w ten sposób pokazać, że jest po jego stronie.
Chciał zabijać. Sam zdumiał się jak bardzo. Chciał wybić Rosjan co do nogi, a zwłaszcza Ratzula i tego fałszywego menedżera cyrkowego.
Trochę się obawiał, że giganteus uwolniwszy swego uśpionego krewniaka wycofa się, a trzeba było poprowadzić sprawę do końca. Zabić wszystkich żołnierzy.
Senność przeszła mu całkowicie, czuł się jak drapieżnik. Drapieżnik na łowach. Mimo mrozu i zamieci uśmiechnął się na tę myśl. |