- Zmutowały, czy co? - mruknął Gotfryd, widząc uciekających zwierzoludzi.
Najpierw zaatakowały, nie mając liczebnej przewagi, a potem uciekły, zamiast walczyć do śmierci. Swojej.
Dziwne jakoÅ›. Bardzo dziwne.
Ktoś je nauczył czegoś nowego? Wlał nieco rozsądku do pustych czerepów? Zawołał może, gdy zaczęły przegrywać, a oni nic nie słyszeli?
Rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu jakiegoś, ukrytego gdzieś w krzakach, przywódcy zwierzoludzi.
- Nie marudź tyle, panie Buchwald - Gotfryd warknął na niziołka. - Jechaliśmy na wozie, to i dupę ci ocaliliśmy. I łeb przy okazji też. Chcesz tu zostać sam i poczekać, aż wrócą? Jedno słowo i masz to załatwione. Posiedzisz sobie na wozie, sam jak palec. Może ktoś będzie przejeżdżać i cię poratuje. Może. A nam nie płacisz, wiec nie pyskuj, tylko najwyżej poproś.
Kretyn jakiś. Zero odwagi, zero wdzięczności, za to pysk jak wrota.
Ruch w zaroślach mógł oznaczać tylko jedno. Ktoś lub coś kryło się w pobliżu. Zapewne coś nieco większego od królika.
A jeśli ten hałas był wywołany naumyślnie? Może więcej 'cosiów' kryło się po drugiej stronie drogi?
Z gotową do strzału kuszą Gotfryd zaczął lustrować zarośla. |