Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-05-2013, 09:40   #2
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
14 lat wcześniej...

Południowa Hegemonia. Granica między stanem Arizona, a Meksykiem, która od dawien dawna granicą już de facto nie jest. Żadna linia, które pamiętają jedynie zahibernowani, nie przecina już Ameryki wzdłuż, wszerz czy w poprzek. Żadna. Patrząc na połacie ziemi ogrzewane prażącym słońcem, wyludnione pobielane domy, rysujące się w oddali góry i toczące się krzaki każdy zastanowiłby się co poczyniło tutaj większe szkody: Czas czy wojna nuklearna? Zapomniane już drogi, zdziczałe, głodne, bezpańskie zwierzęta, dzwony na wieżach kościelnych poruszane pustynnym wiatrem... Niejeden przejechałby sto, dwieście mil i nie dostrzegłby żywej duszy. Krajobraz przeistacza się dopiero w okolicach Eloy. Dalekie, gościnne, zielone południe, które mimo to zniechęca ewentualnych turystów. Dlaczego? Od południa nadciąga neodżungla. Nikczemna zieleń, której dzieci - chodzące, pełzające, latające czy też spokojnie stojące - chcą wrzucić na fotosyntezujący ruszt każdego głupca, który ośmieli się wejść w jej głębie...


Wracając do Hegemonii to nigdzie nie idzie spotkać tak twardych ludzi. I nie mowa tu o zwykłej życiowej zaradności, bo każdy w tych czasach jest zaradny. Urodził się po wojnie, żył wiele długich lat w arcyciężkich warunkach, życie go nie oszczędzało i nie było chwili, aby mógł sobie odpuścić zmaganie z trudnościami losu. Banditos - jak zwykli na siebie mawiać Meksowie - każdego twardziela zeżrą na śniadanie popijając tequilą. Najlepiej z odrobiną soli i plasterkiem cytryny jak piło się za starych, przedwojennych czasów. Prawdziwi, rasowi Banditos nie mają żadnych państwowych więzi. To stąd widząc psychola wymachującego nożem jakby się z nim urodził czy też walącego w ryj niczym kafar wielu myśli, że to człowiek znikąd. Człowiek, który zapytany skąd jest spojrzy się groźnie, splunie siarczyście, a następnie odpowie "Nie twój zasrany interes". Przodkowie tych psycholi w większości pochodzą z Bastionu - postawionego przed wojną w okolicy Phoenix więzienia o zaostrzonym rygorze. Miejsca, gdzie trafiali najgorsi z najgorszych. Ludzie, których nie można było nazwać ani ludźmi ani kryminalistami - aby nikogo nie obrazić. Bastionu - poza całą gamą elektronicznych zabezpieczeń - pilnowały mechaniczne cerbery i setki strażników. Więzienie działało tak sprawnie, że nawet po wybuchu wojny nadal dobrze prosperowało. Pensjonariuszy przybywało w bród. Gdy skończyła się wojna Bastion nadal stał, ale czynnik ludzki mocno w nim wyszczuplał. Strażników albo pozwalniano albo sami wyruszyli w poszukiwaniu uranu gotowego do rozszczepienia. Automaty nie dawały za wygraną do czasu aż programy, zabezpieczenia zaczęły się sypać, a więźniom zaczynało brakować żywności. Kanibalizm przechodził wtedy swój największy rozkwit. Po korytarzach więzienia czuło się smród ciał, gówna, szczyn i brudu. W końcu jakaś grupa wydostała się z cel i właśnie od tej grupki - dowodzonej przez inteligentnego i charyzmatycznego Fernando Esteveza - rozpoczęła się historia Hegemonii. Wiele się od tamtych czasów zmieniło, ale niektóre rzeczy się ostały. Bastion do dziś dnia jest kwaterą główną Banditos...

Czysty stół pokryty czerwonym materiałem, zagracony metalowymi częściami nie odwracał uwagi od żylastych dłoni szybko i z wprawą wybierających kolejne elementy. W tle dało się słyszeć wycie wiatru. Przez małe zakratowane okno wpadało dość światła aby oświetlić do końca niemal złożoną strzelbę Winchester 1200. Składający ją mężczyzna miał na oko czterdzieści lat, parudniowy, siwawy zarost i rozbiegane oczy nie rzucające wcale spojrzenia w kierunku drzwi do małego, wyłożonego pozdzieranym gumolitem pomieszczenia. Drzwi, które właśnie się uchyliły.


- Za pół godziny będzie gotowy... - rzucił spokojnie w kierunku drzwi cały czas składając broń.

Roger Cutler był rusznikarzem. Jednym z najlepszych fachowców pracujących dla człowieka nazywanego Del Campo - obecnego Cezara Południowej Hegemonii. Gustavo Del Campo był niczym młot. Wielki, ciężki, twardy i cholernie uparty. Z resztą Roger nie zważał na to kim był, a jak płacił i dbał o dobrych fachowców. Jedyna rzecz, która odciągała Cutlera od Bastionu była jego rodzina. Żona z dwójką synów...

Rodzina Rogera żyła w Phoenix, a dokładniej w Konglomeracie - wielkiej budowli składającej się z przyczep, wraków aut, falistej blachy, desek... Większość ludzi, którzy ujrzeli na oczy ten twór była zaskoczona, że to w ogóle stoi. "Ta konstrukcja przeczy prawom fizyki" jak powiedział kiedyś jakiś jajogłowy. Rzeczywiście chyba coś w tym było. Same Phoenix przy Bastionie wyglądało jak raj. Żyły tam kobiety, mężczyźni, dzieci, nawet psy. Były poletka fasoli, a staruszkowie - o ile udało się komuś tego stanu dożyć - opowiadali sobie historie o Wielkim Kanionie przykrytym jakimś organicznym bąblem. Narośl zdaje się falować, pulsować, a nawet wydawać jakieś dziwne dźwięki. Mało kto przekonał się o tym na własne oczy. Większość uważa, że to sprawka Neodżungli. Kiedyś nawet Banditos próbowali ją wyciąć, ale po stępieniu setek maczet, wyrzuceniu ton ołowiu i zroszeniu zielonej roślinności krwią nawet tacy twardziele musieli się wycofać na północ. Część z wojowników przyniosła w swych cielskach jakieś ziarno, które wywoływało przeróżne choroby. Każdy zainfekowany musiał zostać zabity. Normalka.

James, Ryan i Nicole Cutler żyli sobie w Konglomeracie niemal bez żadnych trosk. Najmłodszy James rósł jak na drożdżach, jego brat był już niemal dorosły, a matka - ona psuła piękny obrazek - pełna zmartwień. Wraz z mężem wiedziała, że Ryan wniknie w to towarzystwo szybciej niż się spodziewają. Jednego dnia ukradnie samochód, drugiego pobije syna sąsiadów, a już kolejnego zastrzeli pierwszego człowieka. Weźmie udział w czymś od czego zawsze chcieli go uchronić. Mogli się wynieść zanim Roger zaczął pracować dla Del Campo. Młot nie łatwo pozbędzie się takiego fachowca - posiadającego taką wiedzę na jego temat. Na pewno żywego go nie wypuści.

Roger miał pewien plan. Przygotował samochód, jedzenie, wodę, broń i wszystko co było potrzebne rodzinie do przetrwania na pustyni. Miał wyjechać do NY, gdzie miał obiecany azyl w zamian za informacje i swoje usługi. Układ dobry, a otoczenie znacznie lepsze dla niego i jego rodziny. Plan był niezły, ale jak to bywa coś musiało się spierdolić. Jeden z jego współpracowników odkrył plany rusznikarza i zdecydował się donieść komu trzeba. Podczas panicznej ucieczki Cutlerów zginął ich starszy syn - Ryan. Umierał z głową na kolanach swojego młodszego brata. Przerażonego, młodego chłopaczka, który nigdy nie zapomni jego uspokajającego wyrazu twarzy. Ani Roger, ani Nicole nie spodziewali się, że kres ich wędrówki doprowadzi ich jedynego żywego potomka do większej rzezi niż ta, przed która uciekli...


13 lat wcześniej...


Nowy York nie był wcale tak malowniczy jak się można było spodziewać. Poczerniałe, ponure kikuty budynków, gruzowiska, zrównane z ziemią żelbetonowe konstrukcje. W Jabłku - jak nazywano miasto jeszcze przed wojną - dominowały czerń i szarość. Po tym gównie jakie zrzucono w czasie wojny nic zielonego na tej glebie nie urosło i już raczej nie urośnie. Dymy, syreny, odgłosy wystrzałów, światła reflektorów zatrzymujące się na pogorzeliskach i ich mieszkańcach. Kanały w NY niosą sobą taki syf, że jak się ma szczęście wpadając w to straci się czucie w nogach, a jak szczęścia brak... od razu ewoluujesz w bulion wzbogacony połową tablicy Mendelejewa. Zanieczyszczone wiatry z północy reagują z zawartością kanałów czego efektem jest unoszący się dniem i nocą smog. Tutaj normalką jest, że po dziesięciu metrach nie zobaczysz już żywej duszy... Z resztą poza ludźmi w NY żyją mutanty - współlokatorzy wydelegowani przez wujka Molocha z północy - i wielkie szczury, które knują jak wyjść tu na swoim.

Jednego jednak w NY jest pod dostatkiem: stali. Jedynymi fabrykami, które mają się dobrze są huty. Megatony surowca w najróżniejszej postaci i formie sprawiają, że niemal wszystkie zaludnione budowle to baraki z falistej, nitowanej, blachy. Sam mur obronny zbudowano z płyt pancernych i drutu kolczastego. Nowojorczycy - mimo iż żyją głównie w ruinach - są dumni, zdrowi i wyprostowani - jak statua wolności, która wojnę przetrwała w całości. Yorkiem dowodzi syn Petera Collinsa. Gliniarza, którego legenda została wzbogacona o tyle wątków, że nikt nie zna jej prawdziwej, surowej wersji. Collins był gliniarzem, który w czasie wojny stracił rodzinę. Stał się twardy, nieugięty i zorganizowany. Ten człowiek tchnął w to miasto ducha. Mianował się burmistrzem, a wszyscy ocalali stali za nim niczym mur chiński. Po śmierci Petera rządy przejął - wspomniany już - jego syn Paul. W mniemaniu mieszkańców NY jest stolicą kraju, a ich burmistrz słusznie mianował się prezydentem. W końcu po Waszyngtonie została jedna, wielka, czarna dziura... Poza dumą nowojorczycy posiadają jeszcze parę przydatnych cech. Dbają o kulturę i edukację. Mają speców od historii i techniki. Są otwarci na przybyszów z zewnątrz i nie mają litości dla odmieńców. Prezydent uważa, że istnieją dzięki dyscyplinie i sprawiedliwości. Pewnie słusznie...


Poza Collinsem w mieście jest druga osobistość warta uwagi. Chociaż... Nie wiadomo czy można nazwać go osobistością, bo nie jest człowiekiem. ALTAR to stara, przedwojenna maszyna obdarzona pewnym rodzajem Sztucznej Inteligencji. Kiedyś był wykorzystywany jako komputer giełdowy na Wall Street. Symulatory giełdowe jednak ewoluowały otrzymując nowe informacje. Teraz ALTAR to jeden z najwybitniejszych strategów naszych czasów. Od wielu dekad nikt nie był na tyle szalony aby go przenieść, gdyż nie był pewien czy uda się na nowo ten sprzęt podłączyć. W skutek tego budynek giełdy zmienił się w fortecę strzeżoną lepiej niż dupsko samego Collinsa...

Roger, jego żona i syn James nie byli już tymi samymi ludźmi. Po ucieczce z Hegemonii rusznikarz wiedział, że nie tylko tam trzeba walczyć o każdy dzień. Pobyt w ruinach dla jego rodziny niemal skończył się śmiercią. Gdyby nie odnalazł patrolu policji, którego dowódca uwierzył mu na słowo to pewnie musiałby błagać o pomoc tych biedaków zamieszkujących ruiny, którzy sami niemal nic nie mieli. Paul Collins był młody, silny, bardzo bystry i wiedział jak podejść starego Rogera. Zapewnił mu wyżywienie, nocleg, bezpieczeństwo nie naciskając na niego dopóki nie doszedł do siebie. W pewnym geście - również rosnącego zaufania - sam prezydent dał Cutlerowi do zrobienia i ulepszenia jego własny karabin - najnowszy model M4. Roger po jakimś czasie powiedział Collinsowi dość sporo z tego czego zdążył się sam dowiedzieć. Paul był wdzięczny i bardzo zadowolony. Po pewnym czasie jednak nalegał aby rusznikarz powiedział mu więcej i więcej. Wypytywał o ludzi, którzy - podobnie jak on i jego rodzina - po prostu pragnęli żyć. Dobrych ludzi. Roger zaczął pracę przy materiałach wybuchowych na czym znał się niemal tak jak na broni palnej. Jego żona zajmowała się podawaniem dań w uczelnianej stołówce. Tak. W NY mieli własny uniwersytet. Ich syn, James, szkolił się w walce, strzelaniu i po pewnym czasie jasnym się stało, że nie dla niego była droga uczonego. Młodzik był stworzony do walki, a jego zdolności rosły z każdym dniem. Szkolili go głównie instruktorzy policyjni – sadyści, dzięki którym stał się tak twardy i nieugięty. Collins coraz bardziej naciskał na Rogera w pewnym momencie stawiając przed nim ultimatum: Albo powie wszystko albo odejdzie. Roger nie zastanawiał się długo. Wyruszyli następnego dnia. Na północ...


12 lat wcześniej...


Wojna z Molochem. Front. Te czasy były dla Jamesa czymś czego nigdy nie zapomni. Zaczynał jak każdy - jako prosty, szeregowy żołnierz. Jego matka i ojciec w tym czasie pracowali dla Posterunku. Wędrowne Miasto zapewniało im bezpieczeństwo, a młodemu chłopakowi nakładło do głowy bzdur o tym, że każdy człowiek może coś zmienić. Że jedna, dość silna, nieugięta i odważna osoba jest w stanie zmienić bieg historii. Że z jego pomocą mogą zwyciężyć Bestię... Chcieli go do swoich sił, ale on wybrał jednostki najemnicze. Cały jego zysk trafiał do rąk rodziców, z którymi widywał się niezwykle rzadko. Inni uważali go za szczęściarza, ale nie mieli pojęcia przez co przeszedł...

Każda bitwa w maszynami była podobna. Najpierw pojawiał się zwiad. Małe, szybkie maszynki które trudno było dostrzec. Przybierały różne formy. Były krety, pająki, jaszczurki, a nawet takie udające uszkodzony sprzęt. Poruszały się głównie nocą, a w dzień siedziały i obserwowały. Wyposażone w kamery, wykrywacze ruchu, dalmierze. Nie były zbyt inteligentne, ale bezbłędnie wykonywały proste zadanie: Zbierały informacje. Jakie? Każde. Jedne skupiały się na ludziach, inne na ich broni, kolejne na sprzęcie, a jeszcze inne na samej pustyni i jej dzikich mieszkańcach. Dzięki tym małym skubańcom Moloch jest najlepiej poinformowanym tworem na świecie. Zwiad mimo iż nie jest idealny wybornie spełnia swoje zadanie, a wujek M nadal go udoskonala...

Po doniesieniach zwiadu i analizie informacji Moloch podejmuje decyzję o ataku. Nikt nie wie dlaczego maszyny atakują w takie, a nie inne miejsce, o takiej, a nie innej porze dnia, czasem w deszcz, czasem w słoneczny dzień. Tego nie wie nikt. Albo Moloch jest tak dobry, że nikt nie jest w stanie go rozgryźć albo cały czas próbuje. Po podjęciu decyzji o ataku pojawia się mobsprzęt. Najszersza i najliczniejsza grupa maszyn, która bierze udział w starciu. Podobnie jak zwiad, mobsprzęt przybiera różne formy - raz są to platformy na ośmiu kołach, raz podwozia na gąsienicach. Zawsze wyposażone w ciężkie karabiny. Ich pancerz jest przeważnie lichy, gdyż nie ma czego opancerzać. Po co osłaniać sam karabin sprzęgnięty z wykrywaczem ruchu, podczerwieni czy czymś podobnym? Mobsprzęt przeważnie jeździ w gromadach. Jedna sztuka tego cholerstwa ma siłę ognia kilkunastu żołnierzy. Moloch nie wysyła stu, dwustu maszyn, bo dla niego to nie jest nawet przystawka. Gdy zaczyna się walka horyzont robi się czarny. Tak wiele ich jest. To jest masakra. Wielka ilość mobilnego sprzętu walącego z paru czy parunastu karabinów równocześnie do jednego, pięciu czy dwudziestu żołnierzy naraz. I nie wystarczy tego zatrzymać. Nie wystarczy wyłączyć czujników. Nie wystarczy usunąć luf. Trzeba cholerstwo zniszczyć na amen - co wcale nie jest łatwe. Mobsprzęt to niesamowicie mocny zawodnik...

Wraz z mobsprzętem pojawia się ciężkie wsparcie. Łatwo sobie wyobrazić twór wielkości boiska piłkarskiego poruszający się przed siebie, aby znaleźć dogodne miejsce do rozstawienia stanowiska. W takim miejscu to cholerstwo wkopuje się w ziemię i tak stoi. Maszyny mogą tam uzupełniać amunicję, a nawet czasem uzyskać niezbędne naprawy. Wsparcie ze swojego stanowiska wystrzeliwuje granaty gazowe i rejestruje przebieg działań. Wsparcie bez problemu rozwala zasieki, zasypuje okopy, przebija się przez liche ściany i grube mury. Ciężkie wsparcie jest jak wielkie centrum handlowe z obsługą własną. "Masz co chcesz" jak mówią z uśmiechem frontowe świry...

Poza tym co już zostało wymienione Moloch ma coś czym łamie morale wroga. Coś na specjalne okazje. Coś co nie pojawia się często, ale jak już to zawsze wywołuje pożądany efekt. Maszynoludzie. Są to głównie bardzo ciężkie roboty mobsprzętu stanowiące pewną hybrydę człowieka z maszyną. Mają mózgi, czasem głowy, torsy, a nawet ludzkie ręce. Są inteligentni i niezwykle okrutni. Działają zupełnie jakby nienawidzili całej ludzkości. Są o wiele gorsze niż wszystko inne czym dysponuje Moloch. Poza skutecznością w walce widok tego dziadostwa pozostawia w ludzkim mózgu pewną ciekawostkę. Każdy myśli: "A co jak mnie czeka to samo? A co jak pewnego dnia i ja stanę się czymś takim, a jedyne co będą mogli dla mnie zrobić starzy kumple to ostrzelać z RPG?"... Maszynoludzie są na tyle mądrzy, że nie wjadą w żadną głupią zasadzkę, a sam ojciec używa ich jedynie, gdy warunki uzna za sprzyjające.

Jak ktoś myśli, że żołnierze na froncie się opierdalają jest w wielkim błędzie. Jak uważa, że walka z maszynami, mutantami i chuj wie jeszcze czym jest piękna to nie pozostaje nic innego jak dać mu karabin, założyć hełm i zaprosić do zabawy. Tutaj najwięksi twardziele zmieniają się w małe, rozpłakane dziewczynki. Ci co przetrwają psychicznie to piekło nie ugną się przed niczym. Są twardzi jak stal, wysportowani jak przedwojenni olimpijczycy i nieugięci jak baśniowe krasnoludy. Nie ma nic co by było w stanie ich zatrzymać. James na froncie spędził jakiś rok. Nie zapomni tego czasu nigdy. Jak miewa koszmary to zawsze związane z frontem. Jakby zapytać go o coś o czym najmniej chce gadać to byłaby to właśnie daleka północ. Najgorsze miejsce w Zasranych Stanach…
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 31-05-2013 o 09:54.
Lechu jest offline