Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-06-2013, 15:20   #3
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
świątynia Wszechsjasza w majestacie Uzdrowiciela, Władcy Ciała
komnata diagnostyczna, pałac gubernatora, centroglomeracyjna strefa administracji imperialnej, Nowy Korynt



Haajve Sorcane, Tyberion

Malrathor i pozostali przyboczni odeszli, odprowadzeni, poza kompleks pałacowy i na lądowisko. Sędzia-wywiadowca przekazał dwóm Astarte że zostali przyprowadzeni wraz z Gregorem pod strażą i jedyne osoby, jakie napotkali, to ewidentnie wrogo nastawiona do przybyszów oficer w stopniu komodora oraz o wiele bardziej dyplomatyczny i mediatorski starszy senator o nazwisku Omar Gordeo. Mała jednak szansa, by Aniołowie mieli mieć z nimi styczność, zwłaszcza, że obydwoje wyruszali w towarzystwie lorda komisarza do twierdzy-posterunku Aex II by przegrupować się z Ardorem i kapitanem Sihasem.

Ich dwóch czekało jednak inne zadanie.

W pałacowym kompleksie wybudowanym na sieci skalistych wysepek istniały pomieszczenia wszelkiego przeznaczenia. W mniej wykorzystywanych niższych poziomów byli prowadzeni teraz przez pojedynczego żołnierza, który wszelkie wątpliwości, skonsternowanie, niechęć czy nienawiść czy strach czy wszystko inne skrywał za perfekcyjną maską obojętności, choć jasnym było, że to tylko bardzo dobrze wyuczona poza.

Prowadził ich korytarzami, które tutaj, piętro wyżej, miały gotycko łukowe, bardzo wysokie sklepienia i stropy, a ściany pokryte były wnękami na świece, draperiami o religijnej tematyce, często skupione na śmierci, wszystko wraz z kunsztownymi ceramicznymi płytkami, którymi wyłożone całe ściany w kolorach kości, bieli, jasnego brązu lub szarości. Korytarz wywoływał niesamowite wrażenie i jasnym było, że wszystkie inne podobne, ciągnące się setkami metrów są identyczne. Tyberion miał je wryte w pamięć. Na tym poziomie, poświęconym sprawom duchowym, była kaplica gdzie wymordowano jego braci. Właśnie do niej prowadził ich żołnierz, napawając rycerza mniej lękiem, a bardziej uzasadnioną obawą... Jednak w tej chwili ich los nie leżał w ich rękach i bardziej zależał od słowności gubernatora.

Wszechobecny cień rozpomarańczowiony był na ich sylwetkach i ścianach ogniem niezliczonych świec. Mijali krypty, kapliczki oddane majestatowi i aspektom Imperatora, biblioteki i archiwa oddane nauczaniom, gdzieniegdzie dostrzegali skrybów w habitach, nielicznych członków kleru, ich akolitów, innych żołnierzy. Nieliczni spoglądali z przestrachem na zakutego w karmazyn Tyberiona. Inni, o wiele liczniejsi, z niechęcią na żołnierza o kamiennym obliczu i mundurze koloru krwi. Nikt naprawdę nie zwracał uwagi na Sorcane'a.

Wielokrotnie mijali krwawe ślady pozostałe po dziele Tyberiona lub jego brata, który tak jak on wyrwał się z kaplicy, ale nie dotrwał spotkania ze zbrojmistrzem. Jednak... jednak...

Jego bracia...?

Cienie skupiały się wszędzie dookoła, a mieli wrażenie, że ponad nieznaczącymi sługami Boga-Imperatora obserwuje ich ktoś, COŚ jeszcze.

Dotarli do kaplicy. Odlane ze spiżu wrota, o płaskorzeźbowej sylwetce anonimowego primarchy i skrzydlatych ludziach, dawniej aniołach, zostały wybite i niemal zupełnie roztopione, tworząc skręconą i rozczapierzoną jak końcówka urwanego przewodu grzywę między framugą, ścianą, podłogą i sufitem. Starcie musiało być krótkie, i bardzo krwawe. Przed wejściem w dość wąskim korytarzu stłoczonych było przynajmniej tuzin kapłanów, chodzących w tę i z powrotem, intonujących kakofonicznie różne, niezgrane ze sobą liturgii i modły chroniące przez złymi mocami i Osnową, z kadzidłami w dłoniach i chustami na twarzach. Chustami chroniącymi przed złem, lub zarazą.

Podłoże po którym chodzili było potrzaskane od ciężkich kroków, eksplozji pocisków z bolterów, potężnych ciosów, całe zroszone uświęconą wodą i balsamem i niedomyte z kałuż krwi.

Kapłani rozstąpili się przed nimi. Weszli do kaplicy o posągach świętych, potrzaskanych, ścianach nadpalonych, nadtopionych, suficie obitym z ceramiki i tynku, pojedynczym witrażu nad pękniętym w pół ołtarzem z marmuru cudownie ocalałym, rozświetlonym ustawioną za nim świeczką. Pojedynczy spowiednik usytuowany nieco z boku klęcząc z Rosariusem w dłoniach zmawiał w ciszy jakąś modlitwę i toczył walkę o świętość tego miejsca w miejscu zupełnie niedostępnym dla Aniołów.

Dziewięć ciał leżało na środku kaplicy, dziewięciu pancernych kolosów w karmazynie braci Tyberiona. Egzemplariusze z daleka mogli się wydawać ułożeni w scenie jakiegoś heroicznego poświęcenia, martwi, wszyscy na plecach z oczami zza hełmu wpatrzonymi w niebo, lub choćby sufit, o pancerzach osmalonych, ich częściach odstrzelonych, potrzaskanych od pocisków i granatów, niemal zerwanych fragmentach kończyn, wypalonych głębokich otworach w korpusach lub zupełnie wypalonych kończynach i głowach od broni plazmowej lub zupełnie anihilowanych w makabryczny sposób przez broń termiczną. Jeden, przywódca, leżał w centrum z dłonią zaciśniętą na mieczu.

Ośmiu tworzyło ramiona gwiazdy.

Tutaj nie było świec.

Dwunastu krążyło przed wejściem, chroniąc, by nic złowrogiego nie wydostało się na zewnątrz, żywego czy martwego.

Żołnierz czekał, nie ośmieliwszy się wstąpić.

Samotny kapłan w ciszy zmawiał modlitwę, przebierając palcami kolejne fragmenty różańca.



pokład nieznanego niszczyciela SOB
mostek, około osiem mil od Aex II, centralna część Opływu Gordeo, Nowy Korynt



Sihas Blint

Pokład przechylał się, gdy niszczyciel bujał się na falach. Było to dla kapitana Elyzjan nowe doświadczenie, na okrętach gwiezdnych nigdy tego nie doznał. Było mu niedobrze, równie niedobrze co na Statecznym, którego załoga ich wyłowiła i przypłaciła to w większości życiem.

Stał teraz po przeciwnej stronie drzwi do dowódcy jednostki na mostku statku, w swoistym pacie, gdyż tamten dobył już broni i najpewniej trzymał ją wycelowaną w wejście. Kapitan Elizjan miał przewagę sprawności fizycznej, lat doświadczeń i elitarnego wyszkolenia, no i lepszą broń, nie miał jednak pancerza i mimo jego instynktu nie był kuloodporny. To jego instynkt zabójcy podpowiadał mu właśnie, że nie jest kuloodporny, nie miał na sobie nawet Elizjańskiej lekkiej kamizelki po przepłynięciu kilku kilometrów wodą.

Nie wiedział też nic o starszym mężczyźnie jako jednostce ani ogólnie o poziomie wyszkolenia dowódców okrętów na Koryncie.

Po drugiej stronie usłyszał trzask radia, tym razem podszedł dostatecznie blisko, by usłyszeć dość wyraźnie niesamowicie zniekształcony szumami vox-transmisji głos.

- Tu kapitan Ischlieau do wszystkich jednostek! – usłyszał głos kobiety, która, jak domyślił się była dowódcą jedynego krążownika w zgrupowaniu i dowodziła całą operacją przejęcia twierdzy – Zmiana rozkazów, Astarte i jego ludzki pomocnik mają zostać pochwyceni żywcem. W razie braku dostatecznych sił wycofać się i przegrupować do przyczółka w twierdzy. Zgrupowanie „Scylla” zmierza ku nam w tej chwili. Eksterminacja zdradzieckich arbites pozostaje rozkazem drugorzędnym. Bez odbioru.

Zapadła może nie cisza, lecz głos ustąpił odgłosom maszynerii, uderzających fal. Działa zaprzestały ostrzału, jednak Sihas domyślał się, że nie ma to związku z nowym rozkazem – dowódca okrętu nie przekazał go nigdzie dalej. Raczej oznaczało to, że piechota morska wdarła się do twierdzy i opanowała ją prawie całą.

Nie mógł zaatakować podczas transmisji, bo mężczyzna ani drgnął. Mógł podjąć ryzyko, ale z czym się to wiązało? Jego działania, które inni uważali za ryzykowne, dla kapitana Elizjan mogły być co najwyżej skalkulowane. Znał swoje zdolności, pamiętał, czego nauczył go Tal, jakie talenta w nim obudził dawny towarzysz broni na długo zanim został starszym stopniem oficerem.

- Czas działa na twoją niekorzyść, zdajesz sobie sprawę. - jak na zawołanie odezwał się znajomy głos zza niego. Wyjaśniając ewentualnie wątpliwości, Tal stał po przeciwnej stronie schodów, wyimaginowany równie bardzo jak jego broń skierowana w dół schodów, gdy jakby „osłaniał” podejście do Blinta. Tylko, że nie osłaniał.

- Nie mówię tylko o tu i teraz. Mówię o... wszystkim. - uśmiechnął się jego dawny kompan, uśmiechając odartą ze skóry twarzą.



Aex II
korytarze, twierdza-posterunek Arbites, centralna część Opływu Gordeo, Nowy Korynt



Kayle Slovinsky

Snajper przebrany w czarny mundur i czerwony pancerz piechura morskiego 68-ósmego pułku SOB Koryntu wybiegł w górę schodów, wolniejszym truchtem by być niesłyszalnym, ze standardowym lokalnym karabinem laserowym piechoty morskiej, przynajmniej krótkim, ale nienajlepszym do walki w takich miejscach. Wyskoczył z korytarza, już pustego, którym wcześniej tu dobiegł i stanął twarzą w twarz z pełnym oddziałem dzierżących karabinki laserowe elitarnych SOBowców, którzy desantowali się chyba z Walkirii zmuszając go kilkanaście – kilkadziesiąt? Minut wcześniej do ucieczki. Zatrzymał się jak wryty przed dziesięcioma mężczyznami klęczącymi pod ścianami po obu stronach korytarza, z bronią wymierzoną w stronę z której przybiegł – w niego.
Nie nadszedł jednak koniec. Stojący na przedzie żołnierz wskazał mu uniwersalnym wojskowym językiem migowym by przeszedł między nimi. Nie wydawali się zestresowani czy podekscytowani – bardziej niż powinni w środku akcji wojskowej. Raczej chodziło o to, że nie wykazywali wrogości czy ostrożności względem niego. Prosty manewr z przebraniem się zajął dużo czasu (dość, by tutaj przybyli), ale zadziałał.

Gorzej, że mieli miotacz ognia, mieli dwa granatniki i masę innego sprzętu i byli więcej niż przygotowani do wybicia każdego z reszty, od której wrócił. Gdy przechodził między nimi, dwóch – sierżant i inny młodszy mężczyzna również oderwało się od ściany potruchtało za nim. Sierżant położył mu rękę na ramieniu i obrócił ku sobie. Twarz sprawiała przyjazne wrażenie profesjonalisty, który próbuje wykonać swoje rozkazy. Był oczywiście wrogiem, tylko o tym nie wiedział.

- Wszystko gra, uspokój się. Jesteś ranny?? Zresztą... - obejrzał raz dwa snajpera w poszukiwaniu ran, biorąc stres Kayle za szok, chyba po stracie oddziału czy ogólnym zagubieniu w kompleksie – Jesteś bezpieczny. Musimy wiedzieć, ilu ich tam jest, jak wygląda pomieszczenie, jaką mają broń, potem odeślemy cię do medyka, dobrze? Skup się.

Ardor Domitianus

Wszystko ma swoją cenę.

Paladyn biegł najszybciej jak umiał, Duch jego pancerza wył, jego umysł wył, Osnowa wyła, porzucił pole siłowe w połowie biegu do wejścia. Czuł każde kolejne trafienie z lasera, nie jak pchnięcie bo laser nie przekazywał żadnej siły, ale jak bolesne pieczenie, gdzieniegdzie przechodzące do płuc jak gdyby dawno przebili pancerz i skórę i ranili jego organy, czuł infernalne gorąco gdy systemy chłodzenia nie nadążały, został zupełnie oślepiony gdy hełm wyłączył jego wizjery by ratować jego oczy gdy wiązka wielkokalibrowego multi-lasera z Walkirii objęła jego głowę, zachwiał się gdy obok niego wybuchł granat.

To mogło być po prostu odrobinę zbyt wiele, nawet jak dla doświadczonego paladyna.

- Tu kapitan Ischlieau do wszystkich jednostek! – usłyszał głos kobiety, która, jak domyślił się była dowódcą jedynego krążownika w zgrupowaniu i dowodziła całą operacją przejęcia twierdzy, wyłapany przez jego pancerz. Poczuł przeszywający ból w lewym ramieniu i zobaczył promień lasera wychodzący z niego od frontu, przeciwnej strony niż do niego strzelali.

Zmiana rozkazów, Astarte i jego ludzki pomocnik mają zostać pochwyceni żywcem. – Wrota twierdzy, teraz pogięte przez trafienie z jednego z okrętów ale jeszcze nie sforsowane przez wroga, zdawały się tak odległe.

W razie braku dostatecznych sił wycofać się i przegru- – głos został gwałtownie urwany gdy
duch pancerza zamilkł i zagasł swoim przyrodzonym blaskiem widocznym w jego hełmie. Przez wizjery widział jak przez szpary, bez żadnego wspomagania. Pancerz nagle stał się niesamowicie ciężki.

Był sam, a jego wrogów był legion.

Wiedział już, że nie dojdzie. Zdecydował się zostać, niewątpliwie kupił Arbitrom trochę czasu. Jednak druga Walkiria wyładowała już ludzi, czy podołają jednej grupie sił specjalnych Koryntu? Ilu jeszcze przedostało się do twierdzy? Gubił się w chaosie walki. Mógł się równie dobrze odwrócić i walczyć do końca.

Ujrzał, że żołnierze SOB widząc jego odwrót wyskoczyli ze swoich łodzi desantowych, nabrawszy odwagi, czy może nadziei na powalenie go. Ujrzał jednego z nich, celującego granatnikiem prosto w niego...

Siła eksplozji musiała odgnieść pancerz i powaliła go na plecy, czuł przyrodzoną potomkom Imperatora intuicją wewnętrzne krwawienia w korpusie i okolicach dwóch z trzech płuc. Nie było to groźne dla jego życia, ale był świadom, jak ranny i ogłuszony był. Nie miał pojęcia gdzie jest bolter gdy przybiegło do niego kilku, może kilkunastu SOBowców celując w jego pierś karabiny laserowe i bagnety. Tak naprawdę tworzyli tylko osłonę dla niego, zakładał, że ich towarzysze nie będą im strzelać w plecy. Gdyby tylko miał broń...

Obok jego wyrzuconej w bok od obalenia prawicy znajdowała się rękojeść eldarskiego ostrza, które jak gdyby samo chciało odnaleźć jego dłoń.

Pomiędzy żołnierzami przecisnęła się niższego stopnia oficer, której towarzyszyło czterech operatorów broni termicznej których uśmiercił najdalej kilka minut temu. W oczach kobiety, w zasadzie dziewczyny ujrzał jakoby była oszalała z gniewu, z szablą niechybnie energetyczną przez okablowanie i charakterystyczny obwód dosłownie takim szybkim i gniewnym krokiem jak przyszła wstąpiła na powalonego tytana i jedną dłoń opierając na jego hełmie, przytknęła szablę do słabszych łączeń pancerza na jego szyi. Zauważył ją w ostatniej chwili, a pancerz ciążył niesamowicie. Ale zdał sobie sprawę już wcześniej, że przegrali. Pytaniem pozostawało, co można było jeszcze wygrać.

- ZAPŁACISZ ZA KAŻDEGO Z MOICH PODKOMENDNYCH, HERETYCKI PSIE! - wywrzeszczała młoda oficer. Prawdopodobnie tylko dyscyplina powstrzymywała ją od pchnięcia szablą, ale łatwo byłoby to zmienić by coś zyskać lub umrzeć.

Eldarskie ostrze korciło i prosiło aż czuł mrowienie w palcach.



Korweta rodu Gordeo
w drodze do Aex II, przestrzeń powietrzna Opływu Gordeo, Nowy Korynt



Borya Volodyjovic, Gregor Malrathor, Johnatan Trax


Wahadłowiec trząsł się na niskich i ciemnych chmurach, raz po raz pochłanianych przez mleczną biel ogarniającą całe ciemne niebo gdy kolejne błyskawice burzy, w zasadzie sztormu ogarniały Kopiec na oceanie. Wnętrze wahadłowca było urządzone z myślą o wygodzie pasażerów – pierwsza taka okazja odkąd większość z trzech żołnierzy Gwardii, sług inkwizycji pamiętało. Jednak wygodne obrotowe fotele i stolik z plecionymi chwytakami na kubki z parującym naparem nie zwiększały ich poczucia bezpieczeństwa, czy przez eskortę dwóch eskadr ciężkich myśliwców Thunderbolt, czy przez sam sztorm właśnie. Paradoksalnie poczucie bezpieczeństwa zwiększał gospodarz, przez spokój którym emanował, aksamitny głęboki głos czy samą obecność. Gdy słudzy inkwizycji zgodnie z planem lorda-komisarza chcieli zabrać do fortecy-posterunku Aex II jakiegoś oficjalnego urzędnika, ich przewodnik, senator który powitał Gregora i arbites na lądowisku, zaproponował swoją kandydaturę i wygodę skorzystania z jego własnego, niekontrolowanego przez siły pałacowe luksusowego transportu.

Teraz, senator Omar Gordeo, od którego nazwisko było identyczne z nazwą jednego z pięciu opływów, na jakie dzieliło się oceaniczne miasto, siedział naprzeciwko nich z uśmiechem spokoju i zadowolenia, odziany w wygodną szatę kolorów niebieskiego i purpury i złota, przypominającą przytulnością, wygodą i kameralnością szlafrok. Lustrował Boryę i Johnatana, których wcześniej nie widział, zaciekawionym spojrzeniem, niepomny na turbulencje.

Siedzieli w centralnej, gościnno-konferencyjnej części wahadłowca, bogato urządzonej, komfortowej z obrotowymi fotelami obijanymi jakąś zapadającą się skórą dawno wymarłego morskiego gatunku i wypełnioną suwenirami z całego systemu Albitern i spoza, w otoczeniu wyłączonych ekranów wideoaudiencyjnych. Pomieszczenie było przyjemnie naświetlone, acz nie przesadnie. Wszyscy trzej sędziowie siedzieli z ponurą zaciętością zmierzając do swojego domu, co do którego wiedzieli że jest oblegany i że zostanie zniszczony. Mieli ze sobą torbę do której kolektywnie wrzucili cały dobytek zabrany z sanktuarium arcymagosa – gospodarz nie miał nic przeciwko, tak jak najwidoczniej nie miał nic przeciwko podróżowaniu w obecności groźnych i uzbrojonych gości.

Siwowłosy i poza tym w kwiecie wieku senator, przewyższający wzrostem dwóch z trzech sług inkwizycji opierał na zaciśniętej luźno pięści podbródek jak gdyby coś rozważał.

- Zgrupowanie „Scylla” już zmierza ku fortecy Aex II i jedyna niewygoda w tym wszystkim, jaka nas czeka, to konieczność przejścia do łodzi lub mniej wygodnego transportu powietrznego, nie sądzę też by roztropnym było zabierać broń lub sędziów, acz wszyscy mogą zaczekać tutaj. Transport i załoga należą do mojego domu, dlatego nie nastąpi żadna intruzja prywatności... Natomiast jeżeli to wciąż aktualne, mogę wam zaoferować transmisję orbitalną i rozmowę.

Borya ledwie świadomie wyczuwał na sobie wzrok niemożliwie starego i nienaturalnie odmłodzonego senatora, pocąc się i nieco dusząc. Ciężko mu się oddychało, może przez wysokość. Miał przez chwilę wrażenie, że czarna chmura za szybą przybrała kształt, pewien kształt kojarzy ze śmiercią, ze snu, jakiego doświadczył w swoim czasie i mimowolnie zastanawiał się, czy się jeszcze pojawi. Johnatanowi i Gregorowi przesłaniające ocean niskie chmury kojarzyć się mogły najwyżej z ciemnością i tym, czego nie widać.

- Być może w międzyczasie macie jakieś pytania odnośnie naszej... pięknej planety? - zapytał, przerwawszy by uprzejmie zakryć usta dłonią przy kaszlnięciu.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 04-06-2013 o 22:19.
Zell jest offline