- Piekielny pomiot... - wypatrując pozycji wroga wyszeptał pod adresem zwierzoludzi. Było ich dużo. Zdecydowanie zbyt dużo dla adepta sztuk magicznych. Ale nie dla Wolmara... ha!
Nie zachodził napastników z tyłu, nie chcąc znaleźć się w polu rażenia pocisków obrońców karawany - oberwanie w zadek strzałą Engelberta byłoby dla niego zbyt wiele, by mógł to znieść. Z tego powodu trzymał się nieco na prawo od nich (na lewo, patrząc od strony wozów).
Znalazł możliwie odległe miejsce, z którego mógł jednak obserwować zajętych ostrzałem obozowiska zwierzoludzi, samemu będąc niemal całkowicie zasłoniętym przez gęstwinę. Pokryty ciemnymi plamami mchu pień dorodnej olchy mógł w razie potrzeby ukryć sylwetkę czarodzieja - wystarczyło tylko zrobić mały krok w bok.
Wolmar spojrzał po sobie upewniając się, że magiczny kamuflaż wciąż działa. Efekt zaklęcia potęgował się tym bardziej, im mniej czarodziej się poruszał. Strzelanie z łuku nie wymagało akrobatycznych popisów, a sprzyjający napastnikom mrok panujący pod koronami rozłożystych drzew i jemu dawał przewagę. Był niemal pewien, że kilka kroków obok mógł przemaszerować oddział wojska i nie zostałby zauważony.
Odetchnął głęboko, powoli wypuszczając powietrze z płuc. Nieśpiesznie nałożył strzałę na cięciwę swojego noszącego ślady zużycia łuku, napiął go i starannie celując wymierzył w najbliższego, pierwszego od strony drogi zwierzoludzia. Zwolnił pocisk, niezwłocznie sięgając po następny.
Gdyby któraś z bestii odwróciła się, Wolmar skryje się za pniem drzewa. Nie sądził, żeby durnota mutantów pozwoliła im na analizowanie skąd nadlatują strzały - nawet nie zwrócili uwagi na miotającego się pobratymca trafionego przez któregoś z obrońców. Poza tym ciemno było, choć oko wykol.
__________________ I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee... |