Tsuyoshi
Ziemia. Morze Japońskie
Byłeś najlepszy. Dlatego Cię wybrali. Nie było co do tego żadnych wątpliwości.
Morze było martwe, zanieczyszczone i wyeksploatowane do cna. Inwestycyjna bańka pękła z hukiem, kiedy eksperymentalne metody wydobycia okazały się zbyt kosztowne jak na wymęczoną
Plagą światową gospodarkę. Dumne i żywe niegdyś porty i pełnomorskie bazy straszyły pustką; rdza zżerała potężne instalacje, a rozregulowana, kapryśna pogoda, niosąca huraganowe sztormy, dopełniała dzieła zniszczenia.
Na powierzchni było szaro, biednie i bez nadziei na jakąkolwiek przyszłość.
Ludzie tacy jak ty, dzieci oceanu, zrośnięci symbiotycznie z całym ciężkim morskim przemysłem, nie umieli odnaleźć się w tej nowej, ponurej rzeczywistości. Niewielka część się przekwalifikowała: pracowali teraz jak roboty gdzieś w korporacyjnych fabrykach. Sporo wybrało walkę z losem: zasilili szeregi piratów, przemytników i radykalnych terrorystów. Tych bez litości tępiło GEO, nie szczędząc ani sił, ani środków. Ostatni dryfowali: apatyczni, zgorzkniali i wiecznie niezadowoleni, szprycowali się najtańszymi używkami, imali szemranych zajęć i chciwie wyciągali ręce po ochłapy z pomocy humanitarnej.
Ty nurkowałeś. Zostawiałeś ten nadwodny świat za sobą: schodziłeś w ciemny, cichy błękit oceanu, nieskończoną pustkę i ciszę. Spokój. Głębiny były niezmienne: cokolwiek działo się tam daleko na górze, nie ruszało tych powolnych mas ciemnej wody i jej tajemniczych mieszkańców. Byłeś jednym z nich: to, że urodziłeś się człowiekiem, było tylko drobną niedogodnością, nieistotnym szczegółem. W miarę jak świat na górze stawał się coraz bardziej chaotyczny i dziki, schodziłeś coraz głębiej i głębiej...
Musieli czekać na ciebie sporo czasu, w końcu nie wynurzałeś się zbyt często.
Dwóch jednakowych ludzi bez wyrazu, w identycznych szarych strojach. Mieli gotową ofertę: kwota taka a taka, czas taki a taki. Precyzyjnie określony zakres obowiązków.
Posejdon. Mogłeś przyjąć w całości lub odrzucić. Wiedziałeś, że drugiej szansy nie będzie. Przyjąłeś.
Kiedy pakowałeś swój minimalistyczny dobytek, by wyruszyć w nowe głębie, przyplątał się do Ciebie
jeden z ludzi twojego ojca. Wytatuowany, okablowany szczurek. Był hakerem, z tego co pamiętałeś. Kiedy urządzano obławę na gang, gdzieś tajemniczo wyparował.
- Siemandero, młody – zagadnął. Pociągał nosem, źrenice miał przekrwione i rozszerzone od jakiś dragów. A może od ciągłego wślepienia w infosferę? - Migrujesz się na to wielkie niebieskie gówno, a – bardziej stwierdził, niż zapytał. - Ten tego, no...mam staff dla ciebie. Farełel gift from fater, hehe. Mocna rzecz. – zręcznym ruchem wydobył skądś
małą kartę pamięci – Luknij na to, zią. Może zmienisz zdanie, nie? Alboinie. - I nie czekając na odpowiedź, rzucił: - To ja mykam bro, powodzonka i narcik!
I zniknął.
Karta leżała na stole, ciemny prostokąt na jasnym blacie. Do najbliższego promu miałeś pół godziny, musiałeś się pospieszyć. Ale równie dobrze mogłeś obejrzeć ją w drodze...