Ecco
Ziemia. Oceanarium – Nowy Jork
Kiedyś ciekawiło cię, jak przemieszczają się delfiny, kiedy nie pływają, a muszą się gdzieś szybko dostać. Teraz mogłeś poznać odpowiedź na to pytanie. I to w dodatku na własnej skórze!
Ekipa techniczna, która przygotowywała cię do podróży samolotem, cierpliwie wyjaśniała poszczególne etapy procedury, choć pod koniec tego „przesłuchania” byli już porządnie wymęczeni. Owinięto cię dokładnie w trzymający wilgoć materiał i umieszczono w czymś w rodzaju żelowej kołyski, która miała zabezpieczać przed wstrząsami. Nic nie widziałeś i nie słyszałeś, żel był zimny, śliski i nieprzyjemny. Dodatkowo zaaplikowano ci całkiem porządną porcję dragów, by wygłuszyć naturalne instynkty twojego ciała.
Na szczęście zostawili ci dostęp do
sieci.
Surfowanie w
infosferze było równie przyjemne jak to w wodzie. A może nawet ciekawsze: w morzu nie było tyle życia, ile otaczało cię w otchłaniach
netu. Subtelne zmiany topografii
meshu, sygnatury serwerów i inne wysycenie treścią pozwoliły ci się orientować, jak lecicie, choć w rzeczywistości twoje bezwładne ciało, podłączone do aparatury, spoczywało w luku bagażowym transportowego samolotu korporacji.
Dotarcie do
Nowego Jorku był jak wypłynięcie na szerokie, wolne wody spod zbyt ciasnej i znanej kopuły
Oceanarium.
Wszczepką widziałeś to miasto lepiej, niż zapewne robiły to dwunogi swoimi oczami: świecąca, hipnotyzująca, nieprawdopodobnie skomplikowana sieć połączeń, informacji, danych, krążących w ciągłym ruchu. Tu wszystko było usieciowione: grube, złote żyły infostrad niosły nieskończone ciągi paczek danych, rozdzielając się na mniejsze odnogi, kapilarne naczynia infosfery, kończące się zielonymi kropkami wyjściowych terminali. Srebrne stada serwerów, chronione czarnymi murami
LOD'u (Logicznego Oprogramowania Defensywnego), ciągnęły się jak kablem sięgnąć.
Swobodnie zawieszone w przestrzeni, przejrzyste bańki prywatnych sieci kwitły na każdej wolnej powierzchni. Wśród tego natłoku e-architektury, który twoje oprogramowanie renderowało na granicy wydajności (tyle tego było), płonęły wielokolorowe ognie publicznych profili poszczególnych jednostek...choć nie dostrzegłeś za bardzo innych płetwiastych.
I kwitło to sztuczne życie: autonomiczne oprogramowanie antywirusowe goniło za szarymi, amorficznymi robakami, filtry nieustannie rozkładały rozlewające się po sieci lepkie, różowe masy spamu, a skomplikowane, ażurowe boty-pająki przeczesywały skrupulatnie każdą nitkę infostrady w poszukiwaniu cennych kąsków informacji.
Mogłeś w zasadzie porzucić zupełnie rzeczywistość:
infoocean NJ był tak rozległy, że nie jednego, ale kilku żyć nie starczyłoby ci na jego zbadanie.
Dragi lekko odpuściły: dotarło do ciebie, że wyciągnięto cię z puszki i umieszczono w jakimś zbiorniku. Widziałeś przed sobą rozległą, szarą przestrzeń, oświetloną mocnymi reflektorami.
Technik pukał w szybę i sprawdzał odczyty na podręcznym komputerku. Wokół kręcili się
jacyś ludzie.
Kiedy tak półprzytomny dryfowałeś pomiędzy
virtual a
reality, twoje systemy zaspały cię informacjami o
alarmie: jakiś
dziki fragment kodu przedostał się przez twojego firewalla i wisiał ci w polu widzenia.
Antywirus powoli rozkładał jego zewnętrzną powłokę, ale jądro paczki było jeszcze nie uszkodzone.
Sprawdziłeś zabezpieczenia:
wirus przeszedł bardzo specyficzną dziurą, a charakterystyczna struktura jego kodu wskazywała, że programista, który go stworzył tez był
waleniem. Użyty szyfr był pewnego rodzaju
„znakiem rozpoznawczym” krążących po sieci
delfinów-hakerow. Ktokolwiek go napisał, zadał sobie dużo trudu, by wirus z wiadomością trafił do delfinów.
Choć z drugiej strony, mogło to być jakaś
wydmuszka, a zawarte w środku informacje mogły zrobić wszystko: od wyświetlenia niegroźnej reklamy, do solidnego
przyfajczenia twoich obwodów.
A-wir przegryzł się już przez pancerz
paczki i powoli zbierał się do destrukcji jądra. Mogłeś go zatrzymać i odczytać przekaz, albo pozwolić, żeby w ciągu kilku chwil zneutralizował potencjalne zagrożenie...