Skrytego w cieniu i maskowanego mocą zaklęcia Wolmara ucieszył widok zranionego wroga. Przypominające paciorki małe ślepia bestii wypatrywały w mroku niewidocznego napastnika. Adept powolnymi ruchami nałożył kolejny pocisk na cięciwę.
Zanim napiął łuk, widoczne wśród drzew sylwetki zwierzoludzi jakby w reakcji na niesłyszalny sygnał odrzuciły broń miotającą i ruszyły do walki w zwarciu. Nawet raniony przez Wolmara osobnik zignorował nieodkryte zagrożenie, wyciągnął swój borsuczy pysk w stronę karawany, po czym zaryczał chrapliwie i podążył za innymi, spowalniany nieco przez tkwiące w boku drzewce strzały. "Zupełnie, jakby ktoś nimi kierował..." - stwierdził czarodziej.
Nie pozwalając ranionemu stworowi zejść z linii strzału Wolmar przycelował i posłał pierzastego posłańca prosto w plecy borsukogłowego mutanta.
Miał chęć pognać za zwierzoludźmi i wyładować nagromadzoną frustrację, jednak ilość napastników ostudziła jego zapał. Nic nie wskórałby goniąc paskudy, zważywszy na fakt, że byłby oddzielony od towarzyszy najeżoną ostrzami, maczugami i innymi narzędziami mordu linią wroga. Mogli go zdeptać samą swoją liczbą.
Do głowy przyszła mu za to inna myśl. Z toporem w garści ruszył wzdłuż drzew, mniej więcej równolegle do drogi, poszukując tego, kto mógł być odpowiedzialny za dowodzenie hordą. Nie bardzo wiedział co zrobi, kiedy przypadkiem trafi na taką właśnie istotę... - ufał swemu szczęściu i uspokajającemu ciężarowi dobrze wyważonego topora. Jeśli atak będzie samobójstwem, to poprzestanie na dyskretnej obserwacji wroga, któremu tak bardzo zależało na tym, żeby nie opuścili tego przeklętego lasu.
Bo zawziętość i dziwne zachowanie co rusz atakujących ich zwierzoludzi nie mogła być dziełem przypadku.
__________________ I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee... |