Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-06-2013, 10:10   #132
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MUZYKA


WSZYSCY


Natasha podważyła palce glinianej pięści amuletu Iny u ujrzała tylko jakąś dziwną maść, rozsiewającą wokół siebie wonny aromat kwiatów. W zetknięciu z mrozem maść szybko skrystalizowała się, zmieniła w jakąś zawiesinę, a potem w zwykłą bryłkę najpewniej roślinnego pochodzenia. I znikł zapach. Nic więcej się nie stało.

Szybko, nie czekając na to, aż yeti, które przeżyły zawalenie jaskini – o ile takie istniały – wygramolą się i ruszą w pościg, załadowali obolałego profesora Arturo a sanie. Natasha Kelly zajęła miejsce koło rannego w saniach, a Ian zasiadł na miejscu woźnicy. Opatulił się znalezionym futrem i powoli, przypominając sobie jak to robili Jakuci, ruszył śladami sań w stronę wsi, z których uprowadziły ich giganteusy.

W połowie drogi panna Kelly zaczęła czuć zimno. I dopiero teraz zrozumiała, jak dużo dawał jej amulet Iny. Bo nie potrafiła znaleźć innego wyjaśnienia dla faktu, że coś, co było dla niej wcześniej tylko lekką niedogodnością, stało się niemal torturą. Przytuliła się do półprzytomnego profesora Phileasa i modliła o to, by szybko znaleźli sobie schronienie.


* * *

Wieś Kiutla nie pozostawiła złudzeń, że znajdą tu jakąkolwiek pomoc. Owszem, po przeszukaniu zniszczonych furią giganteusów chat, mogli przynajmniej uzupełnić zapasy żywności: suszonego mięsa, wędzonych ryb, mąki, soli a nawet zapewne kupionego od Rosjan cukru. Mogli również: z czego Ian skwapliwie skorzystał, uzupełnić ekwipunek podróżny o: rondle, kociołek, siekiery do rąbania drewna na opał, zapałki, haczyki i żyłki, liny, a nawet broń. Mimo, że giganteusy zabrały ze zniszczonej osady ciała wszystkich Rosjan zabitych w dzikim ataku, to jednak po śniegiem znaleźli broń kilku z nich. W ten sposób ich arsenał powiększył się d rozmiarów, jakich nigdy nie osiągnął. Cztery karabiny, trzy pistolety, siedem bagnetów i nawet jeden granat, którego jakiś czerwonoarmista nie zdążył użyć w walce.

Poza tym w domostwie, które udostępnili im Jakuci, gdy przytachali do Kiutla i przynieśli ze sobą śmierć, Ian znalazł rzeczy swoje i innych członków ekspedycji. Dokumenty, kompas, wszystko, czego potrzebowali do ryzykownej podróży z powrotem. Cień nadziei na szczęśliwy powrót znów dodał mu energii do działania.

W chacie staruszek i młodego szamana Natasha znalazła troszkę szarpi, opatrunków i jakiś maści. Te najbardziej pachnące znajomymi zapachami: rumiankiem, szałwią i tym podobnymi, użyła na ich rany, które potem postarała się opatrzyć każdemu, jak najlepiej potrafiła w tych warunkach.

Ian wiedział, że nie mogą zostać za długo we wsi Kiutla. Jeśli giganteusy przeżyły i ruszą w pościg, to będzie zapewne miejsce, które odwiedziłyby w pierwszej kolejności. Mimo licznych „jeśli” w tej sprawie, Ian nie miał zamiaru ryzykować. Czuł się teraz odpowiedzialny za całą trójkę. I zamierzał dowieźć ich do domu. Do Stanów Zjednoczonych. Wszystkich. Nawet, jeżeli tłusty Arturo miał inne pomysły!


* * *


Busola, jaką Ian znalazł w swoich rzeczach okazała się być niezwykle przydatna. Dzięki niej mógł określić kierunki świata, odszukać drogę pośród bezkresnej, syberyjskiej tajgi.

Do Witymska, z tego co pamiętali, mieli ponad tydzień drogi. Ian szybko opanował sztukę powożenia zaprzęgiem, która nie różniła się od kierowania saniami psów w Kanadzie, czy powozów konnych, a w tym przecież Weld miał już doświadczenie. Większy niepokój, niż opanowanie karnych reniferów, budziła w Ianie marszruta i pogoda. Nie był w stanie określić tych wszystkich subtelnych, syberyjskich załamań pogody tak, jak to robili tubylcy.

Rany, jakie odnieśli w jaskiniach Ankary, goiły się nadspodziewanie dobrze. Pierwszy eta podróży, też minął im spokojnie i po dziewięciu dniach przedzierania się przez ośnieżony las i potem – przez skutą lodem rzekę Lena, ujrzeli zabudowania Witymska. Miejsca, w którym przebywali jakiś czas temu, w dużo większym składzie liczebnym.

To nie dzikiej przyrody Ian bał się najbardziej, ale Rosjan. Ich pytań. Dociekliwości. I ich bezdusznego nieomal okrucieństwa zrodzonego w tyglu rewolucyjnych przemian.

W Witymsku jednak załatwili sprawy formalne – przy pomocy Natashy i jej znajomości języka – prawie bez problemów. Przydała się mała łapówka w złocie i dwa dni później, wymieniwszy wcześniej zaprzęg reniferów na dwie trojki z woźnicami, znów wyruszyli w drogę do Bodaibo. Nie ryzykowali samotnej podróży i przyłączyli się do kawalkady kilku trojek zmierzających w tą samą stronę.

Los im sprzyjał. W Bodaibo bowiem spotkali Mirosza Bogoljubova - znajomego B.E. Chance'a, który okazał się być ich kluczem do wrót Syberii.



* * *

Pięć miesięcy później

17 maj 1927
Powstająca osada Nagajewo (później Magadan)
Wybrzeże Morza Ochockiego


Wiatr zacinał od morza, osiadając szronem na ubraniach.
Ian Weld – dziesięć kilo chudszy i zarośnięty, jak świętej pamięci Breophyle Edward Chance – poczuł ciężką dłoń na ramieniu.

- Pogoda jeszcze nie ta – wyjaśnił Mirosz. – Dzisiaj też nie przypłyną.

Ian słyszał to już od ponad tygodnia i gdyby nie wcześniejsze miesiące, podczas których Mirosz pokazał im, że jest człowiekiem godnym zaufania, Ian zacząłby wątpić.

Przy jego boku przeszli tyle, że starczyłoby na długą opowieść. Od spotkania w Bodaibo i wyjaśnieniem Miroszowi, co się stało – oczywiście nie prawdziwe „co się stało”, lecz ustalone „co się stało” na potrzeby Rosjan – ten zaproponował im swoje usługi, a oni chętnie na to przystali.

W pół drogi do Czyty, okazało się, że zrobili słusznie. Rosyjski patrol zatrzymał ich na rzece do rutynowej kontroli a potem chciał aresztować. Za „spisek przeciwko ZSRR”. Doszło do wymiany ognia, w której Mirosz i jego trzej ludzie stanęli po ich stronie. A potem zmienili kierunek.

Mirosz poprowadził ich szlakami posłańców przez całą Syberię, aż do tej zapomnianej przez Boga dziury, w której poza opuszczonym domem geologów i kilkoma chatami, również niewykorzystanymi przez nikogo, nikt nie mieszkał.

- To oczywiste, że nie wydostaniecie się z kraju legalną drogą – tłumaczył im Mirosz. – We Władywostoku, jak sądzę, dobrze was znają. W innych miastach będzie tak samo. Musicie mi zaufać. Mam kontakty z przemytnikami z Korei. To strasznie chciwi ludzie, ale przerzucą was do Japonii. A stamtąd już najdziecie transport do swojej ojczyzny. Ale to będzie kosztowało.

I kosztowało. Nie tylko całe ich zasoby gotówki, ale też długą wędrówkę, śnieżnymi pustkowiami Syberi. Czasami tygodniami nie widzieli innych ludzi poza sobą. Raz przeżyli znów purgę. Tym razem ukryci w jaskiniach, przetrwali ją zdecydowanie lepiej, chociaż Arturo przypłacił śnieżną burzę nawrotem gorączki. I prawie śmiercią. Wyszedł w śnieżyce i gdyby nie szybki refleks Mirosza i jego ludzi, pewnie zamarzłby w śniegu. Niestety. Profesor przypłacił chwilę słabości w straszny sposób. Lodowe igiełki poraniły jego oczy. Oślepł na jedno z nich, a na drugie widział tylko jasne i ciemniejsze plamy. Sądzili jednak, że kosztowna opieka lekarzy w USA znów przywróci profesorowi wzrok, może nie w pełni, ale na tyle, by mógł funkcjonować.

Długa podróż wymęczyła ich. Wszyscy schudli. Najbardziej Arturo. Wszyscy przypatrywali się teraz światu z zupełnie innej perspektywy. I cała trójka miała sny, w których czerwona kapłanka giganteusów, tańczy w rymie bębnów i znów składa ofiary mackowatemu potworowi. Najbardziej wyraziste sny miał Arturo. Kiedy zamykał okaleczone oczy, pod powiekami widział obrazy wykrzywionych twarzy ofiar purgi, włochatych giganteusów wymachujących potężnymi włóczniami i czarnego monolitu, który zdawał się przemawiać do profesora w snach językiem niezrozumiałym, lecz budzącym tęsknotę.

- Są – powiedział nagle Mirosz wskazując palcem ciemny, dymiący punkcik na horyzoncie. – Zapalajmy ogniska.

- Niedługo się pożegnamy – powiedział Mirosz ściskając dłoń Iana. – Życzę wam powodzenia.

- Ja również – odpowiedział Ian poważnym tonem ściskając dłoń przewodnika. – Dziękuję. Bez ciebie by się nam nie powiodło.


* * *

28 maj 1927
Mała osada rybacka na północy Korei
Wybrzeże Morza Ochockiego


Koreańska zupa rybna była niezbyt smaczna, ale rozgrzewała żołądki. A to w takiej sytuacji wystarczyło podróżnym.

- Jutro – powiedział Geon-u – przemytnik, który kutrem rybackim przewiózł ich z ZSRR aż tutaj. – Jutro

I słowa dotrzymał.

Wieczorem zaokrętowali się na pokład większej jednostki pływającej należącej do japońskich wielorybników. W smrodzie wielorybów i wytapianego tłuszczu i krwi przepłynęli przez Morze Ochockie i po dziesięciu dniach nieustannej, sztormowej pogody, dotarli do Japonii. To był przedostatni odcinek ich podroży. Nie mieli już prawie pieniędzy, ale ambasada USA zatroszczyła się o ich losy.


* * *


12 lipca 1927
San Francisco
Stany Zjednoczone Ameryki



Mimo, że wracali do domów, to ich serca zdawały się pozostać na Syberii. Jakby duchy purgi, zimne kleszcze i szpony syberyjskich mrozów, wyszarpały z nich resztki ciepła.

Sny skończyły się. Przygoda ich życia również.

Tajga zabrała im wszystko. Wiarę w to, że świat jest taki, jak tłumaczą go akademickie podręczniki. Wiarę w to, że odwaga i determinacja zawsze prowadzi – zgodnie z amerykańskimi ideałami – do celu. Wiarę w ich Ojczyznę.

W porcie powitali ich rządowi agenci. Aresztowali i osadzili za kratkami, pod pozorem dbania o bezpieczeństwo narodowe, na trzy doby. Tam, niewiele różniący się od OGPU mężczyźni wypytali ich o cele pobytu w ZSRR, sprawdzili czy nie przynależą do organizacji siejących komunizm na gruncie USA, sprawdzili dlaczego nie mają pieczęci wyjazdowych z ZSRR, ypytując o losy zaginionych towarzyszy wyprawy. A kiedy upewnili się, że tak nie jest, wypuścili do domów. Ale badacze nie mieli złudzeń. Przez jakiś czas Rząd na pewno będzie interesował się ich życiem osobistym. Sprawdzał, co robią, co planują, jak żyją.

A to, co robią, jak żyją, w końcu – po prawie roku od podjęcia się tej feralnej w skutkach wyprawy – pozostało w ich rękach.

Chociaż nie do końca…..


* * *


Epilog

Maximilian Phileas Arturo obudził się zlany mokrym potem. Sięgnął, jak zawsze po przybory do rysowania, które palce profesora wyłapywały, mimo, że oczy nie widziały niczego.

Jak zawsze po takim koszmarze naukowiec rysował. I chociaż nigdy nie widział tego, co powstawało pod jego rękami, to gdyby ktoś spojrzał na kolorowy, prawie realistyczny obraz zobaczyłyby czarny monolit, ciemne skały i przykucie te pomiędzy nimi sylwetki giganteusów.

Obraz był niepokojąco realny. Prawie poruszał się, kiedy zbyt długo się w niego wpatrywało.



A Max czuł jego zapach. Zimny, lodowaty jak serce tajgi i mroczny, jak myśli nawiedzające jego głowę.

Wiedział, że to woła go Tajga, wzywa Monolit i służąca mu Ankara-katha. Wiedział, że jego serce zostało pogrzebane na zawsze tam, pod tarczą Ankary, razem z ciałami wrogów i przyjaciół.

KONIEC
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 23-06-2013 o 10:16.
Armiel jest offline