Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-06-2013, 18:20   #132
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Brand Gallan
Widok za Wieży Imryth rozciągał się na całe Westgate, sporą część Smoczego Wybrzeża, a ponoć i w niektóre dni, przy wyjątkowo dobrej pogodzie, można było dostrzec dalekie zarysy strażnic portu Suzail, choć czarodziej uważał, że to ostatnie było po prostu jeszcze jedną plotką napuszonych czarodziejów, który chcieli jak najlepiej zareklamować swoją gildię.
Czarodziej znajdował się właśnie na jednej za niższych kondygnacji, gdzie znajdowały się prywatne biblioteki, sale, gdzie dawano wykłady dla chętnych uszu i laboratoria, gdzie można było prowadzić eksperymenta magiczne; jako że ściany były chronione kontrzaklęciami, co dawało poniekąd dobrą ochronę przed skutkami magii przywołań, którą niekiedy tutaj praktykowano. Jeśli z planów przywołano coś wyjątkowo paskudnego, bramy międzywymiarowe zwykle nie trwały na tyle długo, by wpuścić coś więcej.
Przed oczami niziołka, na prostym, drewnianym stole, znajdowało się paręnaście grubych tomisk.
“Historia magicznych artefaków” autorstwa Neilli Seyane.
“Zielony lew”, traktat o rzadkich przedmiotach magicznych autorstwa Gwidona z Thay.
“Historia Smoczego Wybrzeża” autorstwa skryby Hasparagusa Mevin z Westgate.
“Smoczy foliał”, wyjątkowo gruby tom zabójcy smoków i kapłana Talosa znanego pod imieniem Rubinowy Szpon.
“Jak zidentyfikować przedmiot, wyłupić oko, uwarzyć odwagę i wiele innych” autorstwa maga imieniem Narod.
“Czarna ręka”, pięć tomów niewiadomego autorstwa traktujących o przedmiotach magicznych.
Była to zaledwie garstka tytułów, które czarodziej chciał przekartkować dzisiaj. Reszta znajdowała się w bibliotece.
Czarodziej, nie wiedząc do końca, co czynić po wszystkim, co się stało, sięgnął po to, co zawsze oferowało jakąś wiedzę o całej sytuacji. Książki.
Problem zasadzał się na tym, że choć diablica nie do końca miała rację, była i nuta prawdy w jej słowach; faktem było, oczywiście, że wykrywacze magii były powszechne i tanie, to w ostateczności coś jednak wyróżniało Woodesa z tłumu zwykłych kupców, których większa ich część posiadała jakiś - choćby najmniejszy - artefakt. Wyrzucenie klucza mogło rozwiązać problem na jakiś czas. Oby.
Czarodziej, zniechęcony, spojrzał zmęczonym spojrzeniem na świecę, której wieczny płomień zapewne oświetlał to pomieszczenie od setek lat, a później włożył rękę w ogień.
Przez chwilę bawił się, przepuszczając płomienie przez palce; magiczna lampa nie emitowała w ogóle ciepła. Później, westchnął i spojrzał jeszcze raz na stertę książek.
Istniało wiele możliwości, dlaczego zaatakowano właśnie ich na szlaku. Zbyt wiele, by na razie miało to wszystko jakiś sens.





Drakonia Arethei | Olhivier Rendell
Jedną z rzeczy, których niewątpliwie nie brakowało w całym Westgate, była ilość zamtuzów, których spora ilość różnorakich rodzajów znajdowała się szczególnie w dzielnicy portowej; burdele zarabiały krocie na żeglarzach, którzy powracali nierzadko po całych miesiącach żmudnej roboty, roboty, która nierzadko bywała także niebezpieczna. Niejeden z bywalców przybytku o wdzięcznej nazwie Pochylona Syrena w ostatnim czasie spojrzał śmierci w oczy; niektórzy przybywali z tak odległych ziem jak miasto Alaghon na Turmish lub Harrowdale Cormanthoru, choć większość z nich pławiła towary przez Jezioro Smocze z dworu Suzail czy Marsember; inni pływali pod kapitanami wiozącymi towary z Sembii. Nie ujmowało im to jednak w niczym, bowiem pływanie po Morzu Upadłych Gwiazd było niebezpieczne, szczególnie ze względu na statki korsarskie mające swoje bazy wypadowe na Wyspach Piratów.
Ze względu na fakt, że Westgate znajdowało się dokładnie w centrum wszystkich szlaków handlowych - zbyt ważnych, by je po prostu porzucić ze względu na jakieś napaści - toteż przybytki rozpusty w Westgate były znane z dawien dawna jako te najlepsze na całym Smoczym Wybrzeżu, o ile nie na całym Torilu. Powiadało się zatem, że Westgate było wybrane przez bogini Sune; lud prosty natomiast cieszył się z usług oferowanych przez jej kapłanki.
Drakonia i Olhivier stanęli, spoglądając na rzeźbioną wyjątkowo szczegółowo w drewnie aparycję syreny, która w istocie była pochylona.
- Olhivier.
- Słucham, Arethei.
- Zapłata za lutnię. No?
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że za zapłatę od pana de Seis mógłbym sobie pozwolić na inną lutnię?
- Rozumiem, następnym razem...

Krasnolud zmarszczył brwi.
- Nie kończ. Nie chcę słyszeć, co będzie następnym razem - po czym włożył w szponiastą dłoń diablicy złotą monetę. - Doprawdy, twoja chciwość kiedyś cię zgubi, Drakonio.
- Doprawdy - powtórzyła jak echo diablica - za dużo czasu byłeś z Gallanem. Jeszcze gotowyś jakiś morał do historii ułożyć. Nie! Nie chcę słyszeć o morałach.
Zanim Olhivier zdążył otworzyć usta, z przybytku wyszedł pewien człowiek wystrojony w wyjątkowo bogate szaty, ze złotym łańcuchem na szyi, młody, ogolony i pachnący.
- Ach, goście! - rozpostarł ramiona. - Witajcie w Pochylonej Syrenie. Czymże mamy was ugościć? Pani, wyglądasz na prawdziwą znawczynię, która widziała niejedno i niejednego. Czy interesują cię junacy z Rashemenu? Tudzież bardziej cywilizowani chłopcy portowi z tutejszych okolic? Któż będzie bardziej delikatny niż elf? Ha?
A jeśli drodzy goście mają nieco bardziej wykwintne gusta, to przecież ostatnio do nas dołączyło wiele cudownych dziewcząt. Ostatnio gwiazdką naszego przybytku jest pewne diablątko, które przywędrowało do nas ze wschodu... Lub też niektórzy preferują bardziej płoche elfki z Cormanthoru. Brać, wybierać, a później jeszcze raz brać, bowiem ceny u nas najlepsze. Przekonajcie się sami!




Myśli przychodziły same, natrętnie i nieproszone.
O kluczach, o których słyszała już wcześniej, zanim to wszystko się zaczęło; przez jej głowę przemykał symbol ośmiu sztyletów; jak to wszystko miało się w związku z pojawieniem się Woodesa, Rannes, Lanteriona i Bechela, a także krasnoluda, którzy wypadli niczym diabły z pudełka; nie wiedzieli jeszcze, w co się wpakowali. I Ultar Bechel; nazwisko jakby znane z półświatka portowego.
Jej szpony zacisnęły się bezwiednie na szyi błękitnookiego młodzieńca, który z iście podziwu godnym zapałem pracował nad nią, sapał wtedy, kiedy trzeba i jęczał wtedy, kiedy trzeba było jęczeć. Ogon Drakonii owinął się wokół nogi młodzieńca; poluźniła uchwyt na jego szyi, kiedy tylko usłyszała odgłosy duszenia się. Przyspieszył, diablica wydała z siebie jęk.
Przygryzła wargi, młodzieniec nieco mocniej ścisnął za jej talię. Drakonia najpierw zadrżała, jednak rozluźniła się zaraz potem.
Pokój wypełniony był ostrym, niemalże drażniącym dymem kadzidła, zaś atmosferę podsycały odgłosy dochodzące zza ścian, niewątpliwie projekt jegomościa, którego spotkali przy wejściu. Choć było tutaj mroczno, to ogień małej lampy dawał dość światła, by rozróżnić szczegóły.
Była zaniepokojona, choć nie chciała się do tego przyznać, nawet przed samą sobą. Nie z powodu samych kluczy, jednak z powodu faktu, że Bractwo pojawiło się w jej życiu. Było to dziwne uczucie; posmak strachu wypełniał jej pierś, przyjemnie zaciskając mięśnie i pozbawiając tchu. O bardziej oczywistych odczuciach nie mówiąc.
Może wypadałoby dać sobie spokój z graniem twardej, myślała, skoro być może z tego i tak nic nie przyjdzie; jednak z okazaniem słabości przyszłoby jeszcze mniej.
Nagle stężała, obnażyła zęby i kły.
- Dalej! - wykrzyknęła, zaciskając szpony na jego ciele. - Dalej, rycerzyku! Wytryśnij we mnie swoje obrzydliwe, męskie nasienie! Hahaha!
Mężczyzna przyspieszył jeszcze bardziej; oddech ich obu stał się ciężki. Rytmiczny, mokry dźwięk wypełnił pokój, jeszcze głośniej niż do tej pory. Krzyczała, zagłuszając wszystkie pozostałe głosy.
Adrenalina, która uderzyła jej do głowy, pobudziła ją i dodała otuchy. W ostateczności, pomyślała, pokonywało się wszystkie przeciwności losu do tej pory. Dlaczego miało być inaczej również z tymi? Świat należał do tych, którzy odważali się i wzięli to, co należało do nich.
Czuła ciepło jego ciała, jego bioder; nawet zapach potu, który mieszał się z kadzidłem i piżmem w powietrzu.
Z czasem, powinna dać sobie radę nawet z Bractwem, z pomocą paru przyjaciół.
- Haaaaaaaa! Hahahahahahahaaaaaaaa! Haaaaaaaaahahahahahahahaaaaaaaa!


Płomień krzesiwa rozbłysł w oczach Drakonii, kiedy skrzesała iskry do rzezanej fajki.
- Niezłe cycki mają w tym przybytku - zacmokał Rendell. - Może jedne z najlepszych, jakie widziałem.
- Ponoć koneserzy z nas
- ton diablicy był ironiczny.
- Bo to prawda! - uniósł się krasnolud. - Przysięgam, mógłbym śpiewać o biustach całymi dniami. O, już mam nawet rymy...
- Poniechaj, moiściewy
- machnęła szponiastą ręką diablica, jej ogon poruszył się niecierpliwie. - Jeszcze zdążysz spłodzić stadko niechcianych dzieci.
Jednak krasnolud nie posłuchał.

O, luba, weź mnie do swojej słodkiej niewoli!
Między twoimi nogami oddam się dzikiej swawoli
Droga pani, naszła mnie sroga pokusa
By mojego fallusa...

- Ekhm - odchrząknęła Drakonia. - Tu nie karczma złożona z cieciów, którzy nie mogą sobie pozwolić. Jestem doprawdy świadoma tego, że widok bioder kobiety napawa mężczyzn dziwnym natchnieniem, jednak powstrzymaj łaskawie swoją chuć i pogadaj ze mną o interesach.
Mówiąc to, uśmiechnęła się pod nosem, kiedy obraz tego, co się mogło stać parę pokojów dalej; jak to też krasnolud poradził sobie z oczywistym kryzysem swojego wzrostu. Zapewne, pomyślała frywolnie, był niczym dziecko, zawieszony u piersi swojej przybranej matki.

...pani, moja miłość do ciebie szybsza niczym szyce
Gdy wpatruję się w twoje krągłe...

- Olhivier!
- Skończyłem -
rzekł wreszcie Olhivier. - Interesy powiadasz, Arethei?
- Bractwo Ośmiu Sztyletów.
- O? Czy nie ustaliliśmy dzień temu, że natknęliśmy się przypadkowych oprychów?
- Być może pomyliłam się -
powiedziała, a widząc, że brwi krasnoluda unoszą się, dodała: - Co? Czasy schodzą na psy, to pewnie i przestępczość również. Kiedyś ludzie dawali podróżować innym na Szlaku Kupieckim, teraz napadają w biały dzień. Stąd słuszny wniosek, że może i Bractwo rozleniwiło się i najmują żółtodziobów.
- Rozumiem. Co w związku z tym?
- Jesteś cholernym bardem, Olhivier. Wiesz, co ludziom w głowach siedzi. Wypytaj tego i owego, musimy dowiedzieć się, czego chcą.

Krasnolud wzruszył ramionami.
- Pewnie chcą klucza. Z tym, że Woodes już go nie ma, a przynajmniej tak mówi.
- Ci ludzie nie tak szybko odpuszczają, jeśli to rzeczywiście oni byli. Spytaj. Zawsze są jakieś plotki.

Krasnolud skłonił głowę.
- A w zamian? W końcu, rozmawiamy o interesach.
Arethei zastanowiła się.
- Na początek - rzekła - co byś powiedział na to, że już cię nikt nie okradnie w tym mieście?
Krasnolud pogładził brodę.
- Na początek - skinął głową - brzmi dobrze. Choć nie powiem, uważam, że coś ukrywasz.
- Jak my wszyscy -
uśmiechnęła się lekko.
- Prawda to - krasnolud pociągnął łyk wina. - Co prawda codzienny rozsądek każe mi uważać cię za ostatnią sukę, która manipuluje wszystkimi dookoła, jednak przekonuje mnie fakt, że zostałaś z nami przez ten cały czas, nie mówiąc już o całkiem nieźle wykonanej robocie w obozie. Jednak jesteśmy w Westgate i, jak słusznie zauważyłaś, coś w istocie jest na rzeczy, że tak się wyrażę. Może rację miały siostry de Seis, mówiąc, że wpakowaliśmy się w coś, czego jeszcze nie do końca rozumiemy.
Drakonia nie skomentowała, ponagliła tylko gestem.
- Przyda się zatem ktoś, kto będzie pilnował mi dupy.
- Zatem zgoda?
- Zgoda, Arethei. A teraz wybacz. Cycki czekają.



Manfred Goeti
Niebo było zachmurzone, choć nadal prześwitywało przez nie słońce, jak gdyby przez chwilę miało lunąć. Jednak nie padało.
Goeti patrzył na oddalone o parę staj Westgate, jego wieże, mury, proporce i zamki świetnie widoczne z tej strony. Na statki pływające po morzu.
A potem spojrzał na ametystowe oko klucza, które zamrugało dwa razy powieką. Twarz Manfreda była zacięta i pełna ponurej determinacji. Klucz zdawał się lekko wibrować w jego dłoni, ciągnąć go w stronę miasta.
Nagle, do Manfreda podeszła blond włosa kobieta w pełnym rynsztunku, o mieczu i białym płaszczu; zapytała:
- Skąd wiesz, że ci ludzie mieli ze sobą kolejny klucz?
Jednak Goeti tylko wzruszył ramionami.
- Mówiłem ci już.
- Zatem powiedział ci to czarodziej. Ha! Wiedziałam, że twój brat maczał w tym palce. Obyśmy się tylko nie przeliczyli. Klucz mógł zostać zgubiony.
- Mój brat mówi
- odparł Goeti - że klucze nie mogą zostać zgubione tak łatwo.
- Oby miał rację -
odrzekła pompatycznie. - A jego słowa nie okazały się zwykłą gadaniną czarodziejów, jak zwykle. Poza tym, ile jest kluczy?
- Nie wiadomo -
Manfred pogładził nerwowo klucz, który trzymał w dłoni. - Jednak Menethor utrzymuje, że na Torilu jest trzynaście. To jedyna pewna informacja, do której zdołał dotrzeć.
- I zamierzasz zebrać je wszystkie?

Manfred milczał jednak. Skierował swój wzrok z powrotem na dalekie Westgate.
Myślał o Woodesie, a takżę opuszczonej wiosce, którą spotkali niedaleko obozu. O zamordowanym przywódcy łowcy niewolników, o rozpędzonych koniach i o wieściach o pewnej czarnowłosej dziewczynie, która była widziana w obozie, kiedy to wszystko się stało.
Skoncentrował się na wspomnieniu.
Przypomniał sobie jego konkubiny, które prześcigały się w fantastycznych wyjaśnieniach, zanim wszystkie zostały powieszone. Że z nocy przyszedł pewien demon, który potrafił stawać się z samą ciemnością. Że zanim zarżnęła jednego z najsilniejszych mężczyzn w całej okolicy, na ich oczach kochała się z nim i piła wino. Że kiedy dokończyła wreszcie całą sprawę, po prostu wepchnęła sztylet w jego gardło, a im samym zagroziła śmiercią. Że omal nie umarły ze strachu, kiedy wyszła z namiotu, umorusana krwią. I, wreszcie, że na jej plecach znajdowało się coś. Symbol.
Goeti westchnął. Nie wiedział, ile z tego było prawdą, a ile kłamstwem i kto tak naprawdę szukał kluczy. Lub co.
- O ile one same mnie prędzej nie znajdą - odrzekł wreszcie.


Brand Gallan | Dorien Nitram | Drakonia Arethei | Jack Woodes | Lou Rannes | Olhivier Rendell | Xendra Nua’vill
Zaiste, słowo Joann de Seis otwierało wiele drzwi. Pomimo tego, że Purpurowa Dama miała się później okazać całkiem drogim zamtuzem obsługującym zamożniejszą część miasta - a może właśnie dlatego - pokoje, które zaoferowano podróżnikom, były bogate, świetnie urządzone i, co najważniejsze, na parę nocy mogli zostać, nie płacąc. Wyglądało zatem na to, że ich ostatnie wysiłki zaczęły się opłacać. Wino, jedzenie i nawet ubrania, które dostali za podszeptem karczmarza, były przednie; co do tych ostatnich, grubawy człowieczek o serdelkowatych palcach polecił wędrowcom ubrać się jak najlepiej.
- Pan de Seis - wytłumaczył on uprzejmie Rannes - zbytnio już nabył do Westgate i do jego mody. W dworze Seis ubiór podróżnicy nie jest zbyt dobrze widziany. Choć zapewne przyjąłby on i żebraków, gdyby dowiedział się, że uratowali jego córki, to jednak zrobicie lepsze wrażenie, gdy założycie te, umywszy się przedtem. Nasze łaźnie są na wasze usługi.
Zawahał się na chwilę.
- Ach, i nie zapomnijcie zostawić broni u nas - rzekł jeszcze. - Jest to absolutny wymóg; rynsztunek nie jest dobrze widziany na komnatach. Straż dokładnie przestrzega tej reguły.
Okolica należała do koterii Ssemm i domów kupieckich, które z nią współpracowały. Choć na północ od Purpurowej Damy rozciągały się magazyny i jardy na karawany, to najbliższa okolica była co najmniej przyjemna, pełna rozmaitych sklepów sprzedające drobiazgi, szczególnie perfumy, z których znane było całe Westgate. Ponadto, niedaleko Purpurowej Damy znajdowała się Wieża Imryth, jedna z gildii czarodziejskich, które broniły miasto podczas dawnych wojen i przyczyniały się do usuwania niechcianych ciąży. W okolicy pełno było bogatych kamienic i małych dworków należących do pompatycznych kupczyków. Miłym dodatkiem było to, że zaledwie parę kroków dzieliło ich od wielkiego targu w Westgate i promenady.
Tym, co zauważyli wędrowcy zaraz po przybyciu, był fakt, że Westaget było wielkie; pełne uliczek i zakamarków. Choć przez większość czasu trzymali się głównych ulic, nie dało się ukryć, że łatwo było się zgubić, jak to zwykle bywa zaraz na początku przybycia do każdego wielkiego miasta.
Ich przybycie nie zostało nie zauważone przez miasto; w istocie, fakt, że siostry de Seis zostały odnalezione, obiegł piorunem pobliskie okolice, szczególnie dystrykt należący do Domu Seis i Domu Ssemm, które, jak podróżnicy zdołali się wywiedzieć, były ze sobą spokrewnione. Nie była też niczym dziwnym widzieć grupki ludzi pokazujących sobie Rannes, Woodesa, Arethei, Gallana, Rendella, Nitram i Nua’vill; tony niektórych ludzi były pełne podziwu, jeszcze inne zazdrości lub złości, a jeszcze inne niedowierzania, choć nie było do końca jasne, jakież to fantastyczne plotki mogły powstać o podróżnikach w ciągu zaledwie paru godzin po ich przybyciu do Westgate.
Nua’vill miała szansę usłyszeć niektóre z nich, razem z Woodesem i Rannes; ich grupa była widziana przez niektórych jako banda najemników na usługach Domu Ssemm, chociaż czasami sama Lou była uważana za wyjątkowo wymyślną kurtyzanę. Choć plotki zazwyczaj mówiły prawdę i w istocie większość wersji mówiła o odratowaniu sióstr de Seis, niektóre były doprawdy tak fantastyczne jakoby Woodes był osobistym konkubentem koniuszego Ssemm, o Xendrze nie mówiąc, wiadomo było bowiem w tajemnicy poliszynela, że wszystko co z Podmroku pochodziło, to wszystko złodzieje, mordercy i kurwy.
Mimo to, przyjęto ich bardzo serdecznie, a ci, którzy coś znaczyli w całej sytuacji, wiedzieli, dlaczego się tutaj znaleźli. W istocie, po ostatnich przygodach z obozem, życie stało się łatwiejsze i przyjemniejsze. Choćby na te kilka chwil.
Dotarło do nich jednak parę nieco bardziej niepokojących wieści, z którymi nie omieszkał się podzielić ich bard. Według Olhiviera, do opowieści dotyczących zamaskowanych bandytów napadających na karawany dołączyła jeszcze jedna: ta o człowieku-wilku, który także napadał na pomniejsze karawany, masakrując kupców i ograbiając je z magicznych przedmiotów.
Dorien nie była kontenta z tych plotek; nie wiadomo było bowiem, czy w istocie był to Athanglas, który jakimś cudem zamienił się w wilkołaka, czy był to kolejny wtręt do calej historii porównywalny z plotkami o Woodesie całującym się namiętnie z koniuszym Ssemm. Jedno było pewne: ostatnie doniesienia o wilkołaku poszukującym czegoś lub kogoś konkretnego mówiły o nim jakoby plądrował okolice Reddansyr, parę dni drogi od Westgate.
Dodatkowo, Rannes dowiedziała się, dokąd może pójść, aby rozeznać się w kupieckiej koterii Westgate; jak wytłumaczył jej nad wyraz uprzejmy karczmarz, najlepszym miejscem, aby zapytać się o nazwisko Bechel, była sala targowa poświęcona bogini Waukeen, niedaleko wielkiego targu w Westgate; to tam zbierali się kupcy, aby wymienić ze sobą informacje, plotki czy też towary.


Dom de Seis nie był po prostu domem, nie był nawet Domem. Był to regularny zamek, jakich wiele było w Westgate. Choć nie był on tak wielki jak twierdza Urdo, również znajdująca się w mieście, zamek rodu Seis był spory, prawie tak spory, jak zamek należący do rodu Ssemm. Kasztel był spory, obok niego wznosiły się stajnie i zbrojownia; choć raczej absurdalnym było spodziewać się oblężenia zamku, to mury były zwieńczone blankami.
Kiedy Rannes i Woodes przybyli, przy wrotach już zgromadzili się wszyscy ich znajomi: Dorien Nitram, ubrana w czyste szaty kapłańskie mieniące się kolorami nieba o poranku; Brand Gallan, który postanowił wdziać proste, choć szykowne, czarne szaty czarnoksięskie; Olhivier Rendell, ubrany w purpurowy płaszcz, razem z jego ukochaną lutnią, biała koszula kontrastująca z ciemnym kolorem; i wreszcie, uśmiechająca się Drakonia Arethei, ubrana w płaszcz koloru modrego, który przywodził na myśl fale oceanu, przetykane krwistoczerwonymi akcentami. Niektóre z motywów, które wdziała Drakonia, rozpoznała Xendra: tu i ówdzie pojawiał się motyw pająka, dobrze jej znany z Menzoberranzan.
Odźwierny pojawił się wkrótce przy grupie podróżników; ukłonił się, po czym gestem zaprosił ich do środka.



Korytarze, do których ich wprowadzono, były bogate; było oczywiste, że zamek Seis nie był żadną warownią, chociaż przyznać trzeba było, że pan tego przybytku wypełnił go strażnikami wzdłuż i wszerz; pilnowali oni służbę, doradców i kogokolwiek, kto przechadzał się salami na zamku. Te zaś prezentowały się co najmniej świetnie, co było miłą odmianą od czasu Ostoi i wiosek, które spotykali po drodze z wiecznie brudnymi podłogami. Tu posadzki zbudowane były z białego marmuru, dając miejsce rzeźbom i obrazom wiszącym na bielonych murach. Gdziekolwiek było zbyt mroczno, by zdołało dojść światło dnia, dano cynowe kandelabry.
Jedna po drugiej otwierały się przed nimi podbite stalą wrota, kiedy wchodzili coraz dalej i dalej.


Ostatecznie, wprowadzono ich do czegoś, co nazywano “salą audiencyjną”; była ona pusta, za wyjątkiem czegoś, co nie mogło zostać inaczej nazwane, jak po prostu tronem, który był uwieńczony sigilem rodowym Domu Seis. Na sklepieniu zaś znajdował się spory malunek, który przedstawiał jakąś bitwę, którą rozpoznał Olhivier; była to scena z wojny, jaka rozegrała się pod koniec rządów piratów, którzy ongiś napadli na to miasto i rządzili nim przez dwieście lat.
Same sigla nie różniły się zbytnio od heraldyki Domu Ssemm, jako że znakiem Ssemm był biały pazur na purpurowym tle, co niekiedy było nazywane nieoficjalnie Szklanym Szponem; tu, szpon był czarny na oliwkowym tle. Niekiedy, jak się mieli później dowiedzieć wędrowcy, nazywany był on Onyksowym Szponem.
Było to oczywiście wszystko niezłym pokazem dotyczącym tego, za kogo uważał się lord de Seis, choć zachowanie takie nie było niczym niezwykłym w Westgate, które pełne było paniczyków, którzy kupili ziemie i tytuły za pieniądze, na które dorabiały się nierzadko całe pokolenia, stąd nie było zbyt rzadkim, by Mayn z Wiechcia nagle stawał się Maynem, panem na twierdzy nazwanej według jego widzimisię. Seis jednak, jak się zdawało, było czymś innym; rodziny szlacheckie posiadające zamki w Westgate były niemal tak stare, jak ono samo. Trudno by było pomyśleć, by panom na zamku Ssemm chociaż przeszło przez myśli zadawać się z kimś niżej od nich.
Kiedy pan na zamku Seis wszedł do sali i zasiadł na swoim tronie, nie zawiódł ich.
Pan na zamku Seis był wysokim mężczyzną, przewyższającym nawet Woodesa. Choć nie nosił przy sobie broni, to jednak nie wyglądał zbyt dobrze w szatach wyjściowych. Jego sylwetka, chód i sposób bycia kazały myśleć o nim jako kimś, kto spędził większość swojego życia na polach bitew, a długa, zadbana i siwa broda przydawały mu autorytetu. Jedynym, co zdawało się kontrastować z powyższymi cechami były tatuaże, które posiadał na rękach i długie paznokcie, które czasem nosili szlachcice, aby podkreślić to, że ich ręce nigdy nie parały się zwykłą pracą.
Jego oczy miały dziwny kolor; szarość przechodziła w rdzawy kolor. Była to być może część jego dziedzictwa, lub akcent tego, że jakiś jego przodek pochodził stamtąd, skąd Drakonia, niektóre diabelstwa znane były bowiem z niezwykłych kolorów oczu.
Joann i Katherine towarzyszyły mu, razem z dwoma sługami.


- A więc to ta grupa wędrowców, o których opowiadaliście - jego głos był głęboki, choć przyjazny. - Nieoczekiwany sojusznik Domu Seis. Witajcie.
Kiedy zauważył, że Dorien chciała się ukłonić, machnął dłonią.
- Poniechaj, drogie dziecko - zaśmiał się lekko. - Choć siedzę na tronie, to nie dwór Suzail, a ja nie jestem królem Azounem, żeby dbać o takie zwyczaje, choć daleki jestem od tego, by usunąć ten tron. Jednak dziękuję, doceniam szacunek.
Spojrzał z zaciekawieniem na wędrowców, którzy znajdowali się przed nim.
- Nazywam się Kirstenhelm de Seis - rzekł po chwili. - Ratując moje córki, nie tylko zasłużyliście sobie na dozgonną wdzięczność naszego domu, zapobiegliście także wojnie, która miała lada chwila wybuchnąć pomiędzy nami a Domem Urdo. Dziękuję wam.
Zrobił pauzę.
- Za wasze usługi należy się wam nagroda - po czym klasnął dłońmi, a jeszcze jeden ze sług wszedł do komnaty, niosąc ze sobą siedem sakiew, które brzęczały zawartością.
- Znajcie gest Domu Seis. Tysiąc sztuk złota dla was.
Sługa skłonił się i odeszedł, a pękate sakwy pozostały w dłoniach wędrowców.


- A teraz - rzekł po chwili pan de Seis - skoro nagroda została wręczona i wyrazy wdzięczności przekazane, pozwólcie, że przejdę do nieco bardziej praktycznych względów. Słyszałem, że szukacie pracy. Dobrze znaleźliście. Przyda nam się siedem dodatkowych par rąk, a jakże.
- Wasze zadanie może być nieco inne od tych, które dotychczas spotykaliście. Uznajcie to za komplement skierowany do was, jako że to, że uratowaliście moje córki i odprowadziliście je żywe do Westgate, każe mi przypuszczać że nie jesteście jeszcze jedną grupą wędrownych durniów, którzy potrafią tylko zabijać i niszczyć. Oczywiście, podjęcie się tego zadania będzie należało do was w ostateczności, jednak nie ukrywam, byłoby to dla mnie dużą ulgą, gdybyście zaakceptowali właśnie teraz.
- Nadmieniłem przed chwilą, że Dom Seis był na krawędzi wojny klanowej z rodem Urdo, jako że to ich podejrzewaliśmy o porwanie. Jeśli chodzi o czysty handel, są oni naszym największym konkurentem, my zaś dotarliśmy do informacji, że ich przywódca, Hugon Urdo, mógł spiskować z Cormyrem, aby wpuścić wojska królewskie do Westgate, z czego mieliby czerpać korzyści. Na szczęście, to, że my wiemy o tym, nie powstało jeszcze w głowie czcigonego Hugona
- zakończył z ironią w głosie.
- Jeden z naszych agentów, który zdołał się wywiedzieć o całej sprawie, przed tygodniem zaginął. Policzylibyśmy go na straty, gdyby nie pewne przesłanki o tym, że w istocie może on jeszcze żyć. Nie wiemy jednak, gdzie jest przetrzymywany, bowiem Urdo posiada swoje twierdze zarówno w mieście, jak i poza nim, nie mówiąc o swoich przedstawicielach w Sembii i Cormyrze. Jednak nie podejrzewamy, żeby został zabrany na droga stronę Wybrzeża.
- Zwykłym biegem wydarzeń czekalibyśmy, jednak spieszy nam się. Dlaczego nam się spieszy - cóż, o tym usłyszycie, jeśli podejmiecie się tej misji, zrozumiałe jest bowiem, że nie mogę wam mówić o wszystkim, prawda?
- Jak już mówiłem, Urdo nie wiedzą o naszych informacjach, a my sami nie możemy sobie pozwolić na otwarte starcie ze względu na politykę sojuszu Domów Ssemm i Thorsar. Pomniejsze domy mają się nie mieszać.
- Nadarza się jednak okazja. Jutro wieczorem odbywa się, jak co roku, festyn poświęcony bogom bogactwa, gdzie pojawią się pewne kluczowe figury, co do których żywimy podejrzenia, że mogą mieć dostęp do informacji, gdzie jest przetrzymywany nasz człowiek. Jest to jeszcze jeden z powodów, dla którego pośpiech jest wskazany.
- Wasza rola jest zatem oczywista. Zbliżyć się do ludzi, których wam wskażemy, wydobyć informacje jak najszybciej i sprowadzić naszego agenta z powrotem. Informacje, które może posiadać, są dla nas zbyt ważne, by po prostu przepuścić tą okazję.

Kirstenhelm przerwał na chwilę, po czym podjął ponownie.
- Jako że czas nagli - zmierzył wzrokiem podróżników - potrzebuję waszej odpowiedzi natychmiast. W szczegóły zostaniecie wtajemniczeni, jeśli zgodzicie się. Radźcie się, ile chcecie, jednak potrzebuję odpowiedzi właśnie teraz.
Po czym zamilkł, skrzyżowawszy ramiona. Wpatrywał się przenikliwie w wędrowców, oczekując odpowiedzi.


Lou Rannes
Poszukiwania Lou zawiodły ją do sali targowej poświęconej Waukeen; sala ta niezbyt różniła się od regularnego targu, pełna wesołego gwaru i wypełniona straganami i maszerującymi kupcami, którzy szeptem wymieniali najnowsze wieści, wymieniali się towarami czy zatrzymywali się po to, by pogawędzić. Światło dnia wpadało przez żebrowane sklepienie, oświetlając spore wnętrze podtrzymywane filarami, na których znajdowały się rzeźby poświęcone bogini handlu.
Tu jednak kończyła się łatwa ich część, bowiem Ultara nie mogła znaleźć.
Udało się jej zebrać sporo informacji dotyczących kupca, których spora część była sprzeczna ze sobą, jednak wszystkie z nich mówiły, że od czasu, kiedy Ultar pojawił się w Westgate, nie zabawił tu zbyt długo, pomimo tego, że nie ukrywał na początku, że zamierza zostać tu na dłużej. Wyglądało to, że Ultar, po parudniowym pobycie po prostu postanowił zniknąć z miasta. Nie wiadomo było, kiedy się pojawi.
Zadając pytania, Rannes w końcu dotarła do pewnej sędziwej acz jowialnej kobiety sprzedającej wina.
- Ultar? - zapytała z uśmiechem, sortując towar. - To mój stary przyjaciel. Widziałam się z nim, kiedy przybył parę dni temu do miasta.
Poprawiła okulary i przemówiła:
- Dziwne, że nagle wyjechał, jednak jestem prawie pewna, że widziałam go, jak wchodził na statek płynący do Urmlaspyr... Nie mam pojęcia, dlaczego nagle odpłynął. Wyglądał, jakby był w wielkim pośpiechu. Niewiele mówił...! Wiesz mi, moja droga, gdybym nie znała go wcześniej, to powiedziałabym, że bał się czegoś.
Stara podrapała się po swojej siwej głowie.
- Taak... Jakby tu pomyśleć, to Ultar wyglądał na przestraszonego. Jednak nie powiedział mi nic, poza tym, że wróci niedługo, jeśli sprawy go nie zatrzymają. Hmm.
Potarła brodę w zamyśleniu.
- Nic więcej nie wiem! - uśmiechnęła się ponownie. - Ale jakiegoż to smutku nie zabije dobre wino! No, złociutka, czego skosztujesz? Wytrawnego z winnic Suzail? Słodkiego? Portowego? Brać, wybierać!

 
Irrlicht jest offline