Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-07-2013, 12:08   #16
Baczy
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Ktoś spoza Gehenny, ba, nawet spoza zamkniętego sektora, byłby zdziwiony widokiem kryminalistów wszelkiej maści siedzących niemrawo w każdym niemal korytarzu. Jeszcze przed paroma tygodniami walczyli między sobą o utrzymanie terenu, o pozycję w sektorze, w gangu, w korytarzu. Zaczepiali każdego kto znalazł się w zasięgu wzroku żeby pokazać innym, jacy z nich twardziele, oraz żeby podbudować wiecznie wahające się ego. Ludzie którzy rabowali, zabijali i torturowali, czasem tylko dla zabawy, teraz siedzieli wpatrzeni w przeciwległą ścianę. Czekali na śmierć.
Ów obserwator z zewnątrz nie zrozumiałby, dlaczego się nie szarpią, nie próbują przechytrzyć śmierci. Dlaczego nie rzucają się sobie do gardeł, próbując zgarnąć z tej zarazy jak najwięcej dla siebie. Bo niby co mają do stracenia? Życie? Już dawno podpisano na nich wyrok, czekają tylko na egzekucję, a jedyne, na co mają wpływ, to jak zginą. Poza tym, to psychopaci. Czy w chwili zagrożenia nie powinni tracić nad sobą kontroli? Oddać się całkowicie pierwotnemu instynktowi przetrwania, którym to kierowali się na Terze, i który nakazuje im radzić sobie z najmniejszym nawet niebezpieczeństwem brutalna siłą?
Ktoś tak myślący nie zrozumie więźniów sektora A-0677. To trzeba przeżyć. Trzeba widzieć przyjaciół, ludzi, którzy przez lata nie wbili Ci kosy w plecy dla paru fajek, mimo wielu okazji, którzy pomagali ci w razie kłopotów za przysłowiowego dymka, którzy wspominali przy tobie rodzinę, żonę, dzieci, ludzi, którzy spojrzeli ci w oczy i powstrzymali rękę, gdy ta podnosiła kuszę do skroni. Żeby zrozumieć więźniów sektora A-0677, trzeba widzieć, jak najbliższe ci osoby, nieliczne jednostki, które cię nie odrzuciły, krztuszą się krwawymi rzygowinami, czołgają się, zostawiając brunatny ślad na podłodze, nie mogąc ustać, i nie chcąc ustać. Lepiej rzygać niż srać, to nie jest aż tak upokarzające, a sra się trudniej leżąc na brzuchu. Co i tak nie ma znaczenia, bo wasi przyjaciele są już od pasa w dół, albo i w górę, cali w krwawych ekskrementach i śmierdzą tak, że szczypią cię oczy. Ale jeszcze żyją, jeszcze próbują do ciebie mówić, prosić o pomoc, chociaż żadnej im udzielić nie możesz. Ale oni proszą, ciągle proszą, wyciągają błagalnie ręce w górę, czasem ściskają w nich fajki czy niewiele warte itemy, jednak całe uwalone w którejkolwiek z wydzielin jego ciała, przez co nie macie najmniejszej ochoty po nie sięgać. Z tego samego powodu nigdy już nie podacie mu ręki, nie pomożecie wstać, nawet gdyby od tego zależało jego życie. A to dlatego, że nim gardzicie, do samych granic pogardy. Nic nie warty robak, obślizgły, śmierdzący, dygocący i nadal, jak na złość wam, żywy. Nie macie do niego szacunku, nie pamiętacie już, ile mu zawdzięczacie. W momencie, kiedy na niego patrzycie, przeszłość nie ma znaczenia. Widzicie tylko pokraczną kreaturę, zaledwie kształtami podobną do człowieka.

Życzycie mu śmierci, lecz nie z litości.

A gdy już umrze, kiedy już nie rusza się, nie błaga, nie wydala, wtedy przypominacie sobie, kim był. Nie kim jest, kim był. Był moim kumplem, razem skopaliśmy te Hieny, co się plątały przy wyjściu serwisowym na rogu 89 i 112. Miał córkę, tylko ona z rodziny przeżyła atak, zgwałcili ją. Ale wymierzył skurwielom sprawiedliwość. Miał kłopoty z nerką, czy coś, nie pił wódy w ogóle. Raz wydymaliśmy taką gotkę na dwa baty, było zajebiście.
A ja się go wyrzekłem.
To cię zdołuje jako pierwsze. Patrząc na jego truchło przypomnisz sobie, jak mentalnie obdarłeś go z człowieczeństwa, skazałeś go na samotność w jego ostatnią godzinę, odwróciłeś się przez fałszywe poczucie wyższości. Jesteś skurwielem, który nie zasługuje na szacunek innych, a już na pewno nie na jakąkolwiek przyjaźń. Wiesz, że to instynkt kazał ci się od niego odsunąć, mimo to zaczynasz gardzić samym sobą.
Pękniesz, i dzięki temu dotrze do ciebie, że któregoś dnia będziesz na tym samym miejscu, co on. Poniżony, odepchnięty, napiętnowany w niewyobrażalnie okrutny sposób. I wtedy załamujesz się na stałe. Dopada cię apatia, bezsilność przezwycięża instynkt. Siedzisz i czekasz na śmierć, nie licząc już na nic. Pozostaje ci tylko czekać na śmierć. TYLKO czekać.

Oczywiście, tylko najsłabsi psychicznie reagują w tak pizdowaty sposób. Wystarczy odrobina silnej woli i chęć utrzymania się na powierzchni, a instynkt będzie górą. Najgorzej radzą sobie ci z poczuciem winy. Sumienie dręczy ich od paru czy parunastu lat, codziennie przypominając o sobie i utrudniając prawidłowe funkcjonowanie. Ludzie są w stanie wytrzymać rutynowy nacisk z jego strony, dzień za dniem. Właściwie bez niego byliby niekompletni. Jednak mimo tego, jak bardzo ważne miejsce w ich życiu zajmuje, uszkadza ich. I taka sytuacja jak powyżej z łatwością wgniata ich psychikę w ziemię, bah! I po nich.

Były oczywiście osoby będące wręcz przeciwieństwem takich mięczaków. Choćby oszust sprzedający szczepionkę na Pająku, dużym skrzyżowaniu sześciu głównych korytarzy na którym kwitł handel usługami, informacjami, towarami i ciałami, słowem- wszystkim. Oleg dobrze znał to miejsce, często sam korzystał z Pająka, zarówno jako zleceniodawca, oraz, częściej, usługodawca. Teraz jakiś skurwiel wykorzystywał naiwność (a może po prostu chęć przetrwania) ludzi. Chętnych nie brakowało, i nie zabraknie, aż ktoś w końcu sprzeda mu kosę, zgodnie ze słowami przewodnika, Pyzatego. Sprzedawca miał oczywiście obstawę, ale tylko czekać, aż banda wkurwionych klientów rozpieprzy w perzynę ten mały interesik. Może nawet ochroniarze zmyją się jak tylko zwęszą niebezpieczeństwo, może tylko płaci im za groźny wygląd? Cóż, nawet jeśli, to póki co wystarczało.

Pyzaty oczywiście nie miał do przekazania żadnych konkretów, Joe po prostu kazał mu go znaleźć, a on niczego podejrzanego wcześniej nie podsłuchał. Nie miał nic ciekawego do powiedzenia, a Petrenko nie miał ochoty na pogaduszki, szli więc w milczeniu.

Torch bał się śmierci, chociaż, rzecz jasna, nie obnosił się z tym. Kiedyś był wręcz adrenalinowym ćpunem, żył na krawędzi i przekraczał wszelkie granice zarówno dla pieniędzy, jak i dla samej satysfakcji. Może nawet jakiś psycholog byłby w stanie uzasadnić, dlaczego ciągle musiał udowadniać sobie własną wartość, poddając ciało i umysł nowym próbom. Ale to przestało być ważne.
Gdy trafił na Gehennę, wyzwania się skończyły, a zaczęła się walka o przetrwanie. Przez te dwadzieścia lat zmieniły mu się priorytety i upodobania, był w stanie żyć bez ciągłych wygłupów. Co więcej, nauczył się szanować życie, i to tu, w więzieniu, gdzie miało ono tak niewiele do zaoferowania, w porównaniu ze światem zewnętrznym. To prawda co mówią, z doświadczeniem przychodzi prawdziwa życiowa mądrość. Teraz nie pozwalał sobie na ryzyko, wszystko, co robił, było dobrze zaplanowane lub posiadało niewielką ilość niewiadomych. To dawało mu poczucie bezpieczeństwa.

Ale teraz... Gdy usłyszał polecenie Joego, bo jakby nie patrzył, nie była to ani prośba, ani przysługa, a już na pewno nie pytanie, zrozumiał, że tak naprawdę los się do niego uśmiechnął. Na własną rękę nie wybrałby się w podróż przez Kibel, ale z większą grupką miał szanse się przedrzeć. Wydostać się z tej umieralni.
Hospicium, tak będzie mówił na ten sektor, gdy tylko się wydostanie.
Bo wiedział, że mu się uda. Musiał wierzyć, los wyprawy będzie najpewniej leżał w rękach Prahy i jego, bo raczej większej ilości przewodników by nie wyznaczyli do tak małej grupy. Cały Kibel jest niebezpieczny, jednak wybierając odpowiednią drogę będą mieli znacznie większe szanse, niż gdyby szli na oślep. Wydostanie się stąd, to jest pewne, lecz co potem? Gehenna jest duża, a ludzi z jego doświadczeniem nigdy za wiele, jednak czy długo pożyje jako dezerter? Są powodu dla których Parszywy Joe nie jest nazywany po prostu Joe. I bynajmniej nie chodzi o jego wulgarny język.

Po krótkiej rozmowie wszystko było jasne. No dobrze, jasnym było, że muszą przynieść tu szczepionkę przechodząc przez Kibel, w obie strony. Reszty mieli dowiedzieć się podczas odprawy przed Kiblem. Nijak nie pasowało to do skrupulatnego i ostrożnego podejścia, które trzymało Olega przy życiu przez ostatnie lata, jednak była to wyjątkowa sytuacja. Mieli dostać parę ciekawych fantów na miejscu, jednak kto wie, czego się można spodziewać? Raczej niczego specjalnego.

Richard Ortega. W drodze do swojej celi Petrenko zdołał się dowiedzieć, że jest to niebywale niebezpieczny skurwiel, i właściwie reszta go nie interesowała. Gehenna zmieniała ludzi, szczególnie po przejściu przez anomalię, więc to, za co kto siedział nie miało większego znaczenia. Liczyło się co umie i kogo zna. A w obecnym przypadku i to drugie traciło na znaczeniu- chodziło właśnie o to, żeby być nieznajomym w sąsiednich sektorach.

Praha, jako kolega po fachu, był lepiej znany Olegowi. Może nie był to na najprzyzwoitszy przyjemniaczek, ale znał się na swojej robocie i szanował prawa kapitalistycznej konkurencji. Nie gryźli się między sobą, parę razy wymienili informacjami, dla obopólnej korzyści. Biznesmeni. Ludzie interesu. Tutaj te słowa niewiele znaczyły, jednak Oleg lubił tak siebie określać.

Po powrocie spakował potrzebne klamoty do torby, a dokładniej, cały swój dobytek. Z jednej strony, nie wiedział czy wróci, a z drugiej nie miał zbędnych rzeczy, wszystko mogło się przydać. Czyli z obu stron patrząc, postąpił właściwie i nikt mu nie zarzuci, że planował ucieczkę jeszcze przed startem. A czy planował? Sam nie był pewien, i właśnie niemożność podjęcia konkretnej decyzji była w tym wszystkim najgorsza.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 03-07-2013 o 21:09.
Baczy jest offline