Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-07-2013, 16:32   #20
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Snajper. Broń odwetu. Za czasów, gdy jeden pieprzony, czerwony guzik mógłby zmienić historię i kształt Terry rządy, wielkie korporacje i miecz sprawiedliwości nazywany armią walczyły za pomocą zwykłych, szarych ludzi nazywanych tym jednym prostym, znanym od setek lat, stwierdzeniem. Na Ziemi, szkolony właśnie do takiej funkcji, Rick Ortega początkowo nie miał zielonego pojęcia jak to naprawdę jest być snajperem. Po zachodzie słońca - w mroku nocy - przekradać się wiele kilometrów blisko terenu nieprzyjaciela. Kłaść się na niewygodnej, obcej ziemi czując jak owady, słońce i brak wiatru chcą - jak to tylko możliwe - utrudnić mu zadanie. Na filmach pokazywano ich jako maszyny do zabijania gotowe w kwadrans położyć setkę wroga. Na filmach jedynie biegali, strzelali i bez łezki w oku jechali do domów aby zebrać laury, uściskać żonę i pobawić się z dziećmi. Głupota...


Po wyższej szkole oficerskiej Rick ze stopniem Porucznika za namową ojca trafił do oddziałów piechoty. Siedział tam jakiś czas dowodząc ludźmi. Ludźmi z większym bagażem doświadczeń, silniejszą psychiką i lepszą motoryką niż on sam. I mimo iż byli mu posłuszni wiedział, że widzą w nim jedynie kukiełkę w rękach ojca. Małego, wygolonego na klacie chłopczyka utrzymującego się w armii dzięki wysoko postawionemu ojcu. Po pierwszych sprawdzianach bojowych ludzie jednak się do niego przekonywali. Jego własny pluton zorganizował kameralną, ale huczną imprezę, gdy mieli go przenieść do sił specjalnych. Miał stracić na stopniu, ale zyskać coś zupełnie innego... Miał zacząć wszystko na swój własny rachunek. W specjalsach nie obchodziło nikogo kim był jego ojciec. Szkoleniowcy jechali po nim jak po starej, zmechaconej szmacie, inni żołnierze zwracali się do niego z równą siłą i pewnością jak do siebie nawzajem. Uwielbiał to, bo czuł, że w końcu nie widzą w nim jego ojca. W końcu...


Rick nawet bez piętna na swym ciele doskonale pamiętałby jedną ze swoich ostatnich akcji. Odbyła się ona na jednej z przełęczy Wyżyny Haradżat w Afganistanie. Surowy, ciężki dla dwójki snajperskiej klimat dał mu się we znaki. Wraz ze swoim przyjacielem i obserwatorem - Robertem - miał znaleźć trakt, w okolicy którego zabity został jeden z oficerów armii. Wywiad podejrzewał wtedy pasztuńskiego snajpera, którego grupa była od dawna bardzo konfliktowa. Walczyła nie tylko z ludami osiadłymi, ale i każdym obcym. Rick nie zgłębiał się w te całą ideologię, religię i kulturę - on tam tylko walczył...

Gdy dwójka żołnierzy, po wielu godzinach wspinaczki, marszu, noszenia ciężkiego, ale niezbędnego sprzętu była na miejscu pozostało im oczekiwać na ruch przeciwnika. Wiedzieli, że następnego dnia pobliskim traktem miał przejeżdżać jakiś transport. Oczywistym było, że musieli poczekać. Sprawdzając sprzęt i zachowując czujność żołnierze nadal tracili siły. Wysiłek psychiczny był jeszcze gorszy od tego fizycznego...

Gdy na horyzoncie pojawiła się karawana pojazdów Rick mierzył już w stronę traktu. Nie najlepiej zachowana jezdnia była jakieś 1,5 kilometra od nich. Robert siedział przy urządzeniach pomiarowych. Siła i kierunek wiatru, wilgotność powietrza, nawet ruch obrotowy Ziemi - przy strzale z takiej odległości - miały znaczenie. Ich cel miał ujawnić się sam. I ujawnił się. Strzał przeciwnika rozerwał czaszkę kierowcy pierwszego z pojazdów. Zaraz po tym wyskoczyli inni, ale nie oni byli celem dwójki specjalsów. Rick miał go w okularze lunety. Elektroniczny dalmierz pokazywał 2 684 metry. Daleko. Ortega czuł jak pot cieknie mu po czole, a jego tętno zwalnia. Karabin od dawna załadowany pociskiem pół cala ryknął wściekle. Jego przeciwnik jednak leżał dalej, ale tym razem szukając kolejnego celu. Robert spokojnie powiedział przyjacielowi aby poprawił. Kolejny strzał rozległ się ze strony przeciwnej minimalnie przed tym oddanym przez Ricka. Gość nie żył. Zadanie zostało wykonane. Z uśmiechem na ustach żołnierz nie miał pojęcia, że jego obserwator leżący dwa metry obok właśnie wyzionął ducha. Kolejne sekundy były ciężkie. Psychika żołnierza ledwo to zniosła chcąc krzyczeć w niebogłosy. Chcąc aby to był tylko zły sen. Aby odzyskał przyjaciela. Na nic mu był późniejszy awans i pośmiertne odznaczenie Roberta. Nie chciał iść do jego żony i dzieci. Nie chciał patrzeć na swoich kumpli myśląc, że to jego pudło było winne śmierci partnera. Że to on był winny...

***

- 28, 29, 30... - Ortega po serii pompek na rękach wykonał mostek po czym stanął na nogach.

Uwielbiał to błogie uczucie po wysiłku fizycznym. Trening był dla niego chwilą wytchnienia. Mógł zapomnieć, że żyje na więziennym statku, że nie może tutaj nikomu zaufać, że jeden błąd może go kosztować życie. Nadal jednak pamiętał Ziemię. Surowego ojca, opiekuńczą matkę, serdecznych kumpli i przyjaciół. Pamiętał żonę, która go zdradziła. Nie obwiniał nikogo za to kim się stał. Dostosował się. Gdyby nie to już dawno jego ciało gniłoby w kiblu lub poruszało się wewnątrz żołądka jakiejś pierdolonej Hieny. Tatuaż na jego piersi przedstawiał dwa nieśmiertelniki z dwoma datami. Jedna, gdy umarł jego ojciec, druga, gdy stracił najbliższego kumpla. Pod nieśmiertelnikami był symbol sił specjalnych USA i napis "All gave some... Some gave all..."

Po zabiegach higienicznych Ortega spakował wszystko co miał. Nie było tego wiele, ale wszystko mogło się przydać. Poza więziennym kombinezonem, butami i magnetyczną obręczą zostało żarcie na jakieś 4 dni, medpak, wierny nóż, karabin i amunicja. Przy nożu Punisher zatrzymał się na chwilę sprawdzając ostrze i wycierając je w pościel jego posłania. Gdy metaliczny blask klingi zniknął w dopasowanej pochwie Ortega postanowił sprawdzić karabin. Zadbana broń już nie raz uratowała mu życie więc czemu miałby odmówić jej chwili pieszczot przed zejściem do kibla?

Idąc na miejsce spotkania Rick starał się uspokoić. Starał się być gotowy do czekającego go zadania. Czuł jednak niepewność, zwątpienie, niepokój. Widząc konających ludzi, z których krew uchodziła naturalnymi wyjściami, krzyczących, proszących o łaskę żołnierz nie mógł się na niczym skupić. Mimo iż przed każdym by zaprzeczył to było mu szkoda tych chorych więźniów. Było mu szkoda zabójców, złodziei, gwałcicieli i stręczycieli, którzy na Ziemi byli twardzi jak skała, a teraz... płakali jak małe dzieci.

Wchodząc do ponurego tunelu technicznego żołnierz zwolnił. Gdyby nie ludzie z Desperados w jego dłoni znalazłby się nóż, a on sam skradałby się w mroku się niczym nocny drapieżnik. Mimo iż na Ziemi nie był szemranym typem krojących po ciemnych zaułkach bliźnich to na Gehennie musiał się nauczyć tego i owego. Umiejętności, które do przeżycia były mu niezbędne. Nie posiadał wiedzy - jak członkowie Gildii Zero - której ktoś chciałby bronić. Nie posiadał kontaktów, o które ktoś chciałby dbać. Posiadał siłę, zręczność i potrafił jedynie zabijać - a tacy musieli dbać o siebie sami...

Opancerzeni w ciężką płytę, uzbrojeni w najlepszą broń ludzie poprowadzili Ricka bez słowa do korytarza za najmocniejszymi drzwiami w okolicy. Wrota były grube, wzmocnione stalowymi płytami, a ich zamek otwierali jedynie najważniejsi bossowie sektora A-0677. Tacy skurwiele jak Parszywy Joe...

Nad włazem do Kibla okazało się, że Ortega był jednym z pierwszych. Nie spóźnił się, a nawet był chwilę przed czasem. Krótkim, dzikim uśmiechem przywitał go Parszywy Joe, poza którym byli tam kochany przez niego Clayd, popapraniec Nobel, Krwawa Kurwa, która ostatnio chyba przesadziła z porcjami chemicznego testosteronu, zimny Karl, psychol Otton, okropnie wyglądający Misiaczek i tajemniczy Robert Olson. Każdy z nich miał swoich ochroniarzy, którzy swoim wyglądem mieli głównie odstraszać ewentualnych oponentów ich Pana. Ortega się nie bał, a nawet uśmiechnął się lekko wyobrażając sobie Kurwę w mniej krwawej, umięśnionej wersji. Mogła być nawet niezła.

Gdy cała paczka była w środku ochroniarze zapieczętowali wrota, a Rick przyglądał się każdemu z wybranych do zadania więźniów. Nie witał się z nikim - pamiętając szczególnie, że Torch'a i Prahy nie miał zbyt dobrze znać - poza jedną babką - jak stwierdził po całkiem seksownych kształtach - której puścił oczko.

Objaśnienia zaczął Otton. Okazało się, że szczepionkę ma doktor Irmina Ratztan, z sektora A-0676. Później dołączyła się reszta dowódców pouczając ich aby się nie rzucali w oczy, aby byli czujni, dyskretni, ani nie kontaktowali się ze znajomymi z innych sektorów. Rick miał o tyle dobrze, że mało kto go kojarzył. Zwykle wychodził z celi, gdy miał coś do zrobienia, kogoś do oklepania lub nabyć amunicję czy broń. Resztę czasu pożytkował na trening, żarcie i zwykłe czynności. Chyba jako jeden z nielicznych w okolicy jego celi przejmował się tym jak wygląda, jak pachnie i co żre. Nie dla innych, ale dla siebie.

Zaproponowana droga obeszła się bez komentarza reszty, a Rick jedynie spojrzał na Prahe, który chyba najbardziej wiedział co, gdzie i którędy. Komentarz Karla w sprawie Kibla wywołał na ustach Ortegi lekki uśmiech. Nerwowy uśmiech, który na szczęście szybko zniknął. Pocieszył ich jednak dodając, że co cztery godziny jego ludzie będą zaglądać do Kibla zaczynając za dobę. Gdy Misiaczek wyrzucił z siebie krwawą maź Karl kontynuował jakby nic się nie stało. Nawet wpływy szefów sektorów nie mogły ich uchronić przed zbliżającą się zagładą. Słysząc o Hienach i mutantach Ortega skinął głową jakby te słowa Karla były głównie do niego. Walczył już z tym tałatajstwem i wiedział, że nie jest tak silne jak uważali ludzie. Pewnie przez to, że wyglądali paskudnie i budzili strach u większości osadzonych...

Po paru słowach ze strony reszty przywódców właz został otworzony. Przerażający smród, nieprzenikniona ciemność, dziwne odosobnienie sprawiło, że Rick przez chwilę poczuł się mały jak ziarnko piasku. Gdy Misiaczek rzygnął na buty Kurwy, a ta wbiła mu ostrze prosto w oko Rick zaklął cicho spinając się i przygotowując do nagłego zwrotu akcji. Gdy jednak ochrona Misiaczka ochłonęła i Rick się rozluźnił patrząc na Córy Rzeźni wyzywające nie tylko wyglądem...

Gdy Kurwa wyjaśniła swój układ z Misiaczkiem dyskusja mogła dobiec końca, ale jeden z wybranych więźniów - Pokurcz - zrezygnował. Ortega uśmiechnął się krzywo wiedząc, że nie wyjdzie nawet za zamknięte wrota działowe. Gdy ciężki sztylet przebił mu kark Ortega beznamiętnie patrzał jak szczur tunelowy osuwa się na kolana i kładzie na ziemi. Jego śmierć dała Rickowi do myślenia. Jak bardzo prawdopodobne było, że z nimi zrobią to samo jak tylko zdziesiątkowani wrócą ze szczepionką? Ortega śmiałby powiedzieć, że bardzo. A może lepiej było dla wszystkich aby te pareset skurwysyńskich dusz poszło odpocząć do piekła. W końcu mogliby zaznać czegoś chociaż trochę lepszego niż Gehenna...

Fanty Pokurcza zostały rozdzielone przez Jonasza, który - po wstępnej ocenie żołnierza - wyglądał na najmniej zagrażającego reszcie więźnia. Rick nawet się zastanawiał czy jego kompan to rzeczywiście kompan... W przydziale Ortega dostał latarkę dzięki, której mógł sobie oświetlać ciemności Kibla. Śmierdzącego, kurewskiego Kibla.

Ta ciemność - bez dostępu do świetlików i technologii Gildii Zero - nie przerażała Ricka. Bardziej demotywowała go wiedza, że tam na dole są istoty, które poruszają się w tej ciemności lepiej niż on w biały dzień. Są mutanty, które samym węchem, dotykiem czy jakimś szóstym zmysłem potrafiły biegać po ciemnych korytarzach, które najlepsi z więźniów na górze ledwo pamiętali...

Na dół było osiem metrów i jedynym wejściem na górę była lina, na której Rick został opuszczony na dół. Obwiązana wokół nogi i jednej z rąk lina trzymała go na tyle mocno, że Punisher mógł się przemieszczać równocześnie w drugiej ręce trzymając nóż. W siłach specjalnych umiejętności wspinaczki i rapellingu były podstawą. Gdy żołnierz był na dole wszedł w cień, a latarkę zapalił dopiero jak pokazał się kolejny z więźniów. Gość się nie wystraszył co oznacza, że był do zadania idealny. Ten sektor wyglądał jak te, które znał Rick. Nie był szczurem tunelowym jak Praha i pierwszy raz był w Kiblu, ale czuł tam czyjąś obecność. Ściany były jeszcze bardziej lepkie od tych na górze, a po ciałach, o których mówili przywódcy ich sektora zostało jedynie trochę śluzów, krwi i płynnego gówna. Hieny musiały je zabrać, a co za tym idzie Punisher musiał nasilić czujność.

Właz się zamknął, a oni zostali sami w sektorze A-0777. Dziwny dźwięk, który usłyszeli wszyscy Rick odebrał jako odgłos pracującej maszynerii gdzieś nad nimi. Równie dobrze mógł być to ryk jakiejś Hieny, wycie jej ofiary albo odgłos ciała Misiaczka przerzucanego na górze jak worek z gównem, ale Ortega miał własną interpretację. Wibracje pod stopami mężczyzna czuł od początku odbierając je lekko nieswojo. Nie mógł się jednak załamywać. W końcu wielu ludzi na nim polegało - co w sytuacji, gdy nie mógł nikomu zaufać było kurewsko niewygodne...

Pierwsze co musieli ustalić to kto idzie na przedzie, kto w środku, a kto na końcu pochodu. Musieli wybrać szyk dogodny w trakcie marszu, jak i dobry w razie walki z Hienami. Rick zgodził się iść na końcu. Członek The Punishers z nożem i latarką mógł oświetlać im plecy i był idealny do odpierania ataków, które zdaniem większości właśnie następować będą od tyłu - bo w to, że wystąpią chyba nikt nie wątpił. Gdy reszta zabrała się za ustalanie drogi pochodu Ortega zajął się bardziej oceną jego towarzystwa. To mogło mu się bardziej przydać, gdy już zdobędą lek…
 
Lechu jest offline