Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-07-2013, 23:44   #178
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Droga wiła się wyżej i wyżej. Tutejsze wzgórza i wsie znane były z uprawy winorośli. I w zasadzie z niczego innego. Mara Herzen wychyliła zza grubego koca nos. Poranek był zimny. Mika obejmował ją przez sen. Jego silna, pokryta bliznami dłoń leżała lekko oparta o jej wypukły brzuch, a ona uświadomiła sobie, że chce już zawsze budzić się wtulona w niego plecami. I że pierwszy raz w swoim życiu podjęła słuszną decyzję. Że nigdy tak naprawdę nie była obłąkaną kultystką. Że jak głupia chowała się w objęciach Tzeentcha bojąc się tego co może ją czekać gdy nie będzie mieć niczego. Że to nie ona krzywdziła tych wszystkich ludzi, a bóg chaosu. I że była wolna. W końcu
Diet przeciągnął się łypiąc na nią nieprzyjemnym jak zwykle spojrzeniem. Nieprzyjemnym, ale jakby takim jej. Jej własnym
Słońce mimo chłodu wyszło już ponad linię otaczających niewielką polanę drzew. Ziemia i koce pokryta była warstwą szronu.
Uśmiechnęła się i przeciągnęła. A potem wstała delikatnie by nie budzić Miki i zabrała się za przygotowanie śniadania.

To było zabawne. Infantylne. Głupie pewnie. Ale miała straszną ochotę śpiewać. Czuła się rześko. Żywo. Nie mogła się doczekać kiedy smażące się na patelence zetną się jak należy, a skwierczące obok plastry słoninki nabiorą pożądanej barwy. Kiedy Mika otworzy oczy. Kiedy zjedzą śniadanie i ruszą dalej w podróż. Nieopodal była wioska Grauweindorf. Dobre miejsce by zacząć. Mogłaby być balwierką. Mika ze swoją krzepą mógłby robić niemal wszystko.
Uśmiechnęła się do jego śpiącego oblicza...

Diet prychnął groźnie, aż się sierść zjeżyła na jego karku, a Mara wstała gwałtownie na równe nogi. Coś zaszeleściło w zaroślach od strony ścieżki. Skaven? Mutanci? Zbójcy?
Odruchowo sięgnęła po sztylet.
- Mika! - syknęła ostrzegawczo do śpiącego mężczyzny. Otworzył oczy. Nawet nie wiedziała skąd, ale zrywając się w dłoni trzymał już miecz. Dał jej znak dłonią by się nie ruszała. Nie zamierzała.
Z zarośli wynurzył się mężczyzna. Za nim drugi i trzeci. Potem czwarty. Wszyscy w liberiach jakiegoś rodu, którego herb, chyba skądś kojarzyła. Wszyscy gładko ogoleni, przystrzyżeni, ładni jak piękni chłopcy. O krokach jednak pewnych i stanowczych, a spojrzeniach pozbawionych skrupułów. Z zaczepionymi za pasy mieczami i bandoletami. Na końcu wyszedł piąty. Szlachcic jakiś niechybnie. W sile wieku. Odziany w adamaszkową szubę i kapelusik na bretońską modłą. Wąsik i bródka przystrzyżone na taką samą. Ale coś jeszcze. Coś w oczach. Coś zmienionego. Wyuzdanego. Na tym świecie swój pozna swego. Mara nie miała wątpliwości, że chaos odcisnął swoje piętno na duszy tego mężczyzny.
- Tonnenberg! - zawołał szlachcic - No proszę! Byłem już pewien, żeś gdzieś uszedł daleko stąd! To ta dziewka? Ouuuu... śniadanko?
Nie mogła nie zauważyć, że oblizał się na jej widok. Tym bardziej gdy jego spojrzenie obmacało jej wypukły brzuch. Podkecił swój wąsik.
- Ta - kiwnął głową Tonn chowając skwapliwie miecz do pochwy.
- Mika... Co tu się dzieje? - Mara nie wytrzymała. Serce biło jej szybciej i szybciej. Niewyobrażone pomysły nakręcały spiralę zdenerwowania.
Najemnik stanął między nią, a szlachcicem. Tyłem do niego.
- Tak musi być - powiedział patrząc jej poważnie w oczy - Są okoliczności. Gdyby nie one... Wiesz, Maro. - patrzył na nią przez długą chwilę nic nie mówiąc. Zupełnie nic. Aż w końcu... - Dziękuję.
I to było ostatnie co powiedział nim odwrócił się do niej plecami i ruszył ku szlachcicowi.
- Kim ty w ogóle jesteś???? - rzuciła do jego niewzruszonych pleców.
- Masz to? - spytał rozczarowany wąsacz Tonna.
- Mam - odparł krótko tamten.
- A dziewka?
- Da sobie radę.
- Tonn!!!! Mika Tonn!!!! -
krzyknęła równie wściekle co płaczliwie za nim gdy znikał z nieznajomymi w zaroślach.
Upadła na ziemię czując nagły skurcz w podbrzuszu.
- Mika Tonn!!! - wrzasnęła ponownie. Poczuła płynące po policzkach łzy.
Słońce wznosiło się coraz wyżej. Słoninka zczerniała od przypalenia, a jajka wyschły na wiór. Nikt nie odpowiedział na jej wołanie.

***

Julita zebrawszy w ustach, z wprawą jakiej nie powstydziłby się najtwardszy żeglarz i charakterystycznym dla tegoż samego odgłosem, krwistą flegmę, splunęła nią za burtę. Syknęła przy tym tylko czując ból opuchniętej szczęki po czym okryła się szczelniej wełnianym kocem.
- Wiosna - mruknęła - Wiosna srosna...
Istotnie. Wiosna zrobiła mieszkańcom tej części Imperium tego dnia nielichego psikusa. Nocą bowiem gdy większość Grissenwaldczyków, oraz krasnoludów z Khazid Slumbol spała snem mniej, lub bardziej zasłużonym, z nieba spadł śnieg. Drobny i rzadki, ale jednak śnieg. Właściwie nadal padał, ale były to już pojedyncze drobinki, które zdawały się topnieć jeszcze przed opadnięciem na lekko tylko przypruszoną ziemię. Można było sobie wyobrazić jak kląć musieli okoliczni farmerzy.
Dziewczyna podrapała się po tyłku po czym przeciągnęła się głośno. Jej wzrok na chwilę przykuł idący po nabrzeżu stróż portowy. Mężczyzna raczej pośledniej postury mogący gdyby nie noszona peleryna z miejskim herbem, być uznanym raczej za pospolitego rezuna niż funkcjonariusza. Wyglądało na to, że robił właśnie obchód i sprawdzał, czy do przystani nie dobiła od wczorajszego wieczora żadna nowa łódź, z której należałoby ściągnął stosowną opłatę cumową.
- Ahoj - zawołał na odczepnego do żeglarki gdy zobaczył, że mu się przygląda.
- Ahoj - odparła - Ahoj ci w dupę kutasie.
To już dodała ciszej pod nosem, choć nie na tyle by strażnik niczego nie usłyszał. Zmierzyli się złym spojrzeniem.
“Taaak, pamiętam cię łajzo. Żeś się gapił tylko.”
Skrzywiła się i patrząc na niego splunęła powtórnie, choć po prawdzie nie za bardzo już było czym. Okrutnie ją suszyło. Gomrund dobre-serduszko jako jedyny zrozumiał jakiego specyfiku było jej naprawdę trzeba i skombinował ku niezadowoleniu Konrada całkiem zgrabny bukłaczek. A i to dopiero gdy rozbiła piątą chyba miskę z tym siuwaksem w którym ten konował zalecał jej “maczanki” robić. Pierdziel jeden. A i Gomrund z Dietrichem nie lepsi. Rycerze od świętej Turyngii. Do żadnego z tych zakutych łbów nie mogło dotrzeć, że to jej zasrana sprawa. Poużywało sobie kilku miejscowych chłopców. Wielkie rzeczy. Znała dziewczyny, które za mniejsze gówno żegnały się z życiem w jakimś zawszonym rynsztoku. Grisenwaldczycy zaś nawet jak ją kopali to znać było, że bez przekonania. Że ino im ktoś nakazał. A i przecież nie szło o byle dupczenie. Julita wiedziała o co się w mieście rozchodzi. Na co się kroi. I czyja krew naprawdę może się polać. Cóż. Na wrażliwą nie trafiło.
Suszenie nagle zrobiło się nieznośne. Trzęsącą się dłonią chwyciła przytroczony do niej bukłaczek sprezentowany jej wczoraj przez Gomrunda. Konrad nie chciał wówczas pić więc piła sama. A że po tych ziółkach szybko ją zwaliło to dziś trochę jeszcze na dnie zostało.
W sam raz by uspokoić skołatane ciało. Z zimna.

Wychodzący spod pokładu przecierający oczy Konrad zastał ją gdy z westchnieniem ocierała usta.
- Czółko panie kapitanie - powiedziała uśmiechając swoją obitą do przechodzącej w gnilny seledyn fioletowości buzię.

***

Późna wiosna w grisenwaldzkich Czarnych Szczytach za sprawą figli pogodowych miała jednak kilka pozytywów. Chłód nocny sprawił bowiem, że sieci lokalnych rybaków, były od kilku dni co ranek pełne wszelakiej maści niezadowolonych z pogody ryb i rzecznych skorupiaków. Gospodarz za bezcen niemal nakupił tych owoców rzeki i zanosiło się, że od dziś goście będą raczeni w końcu czyś innym niż jak dotychczas, kaszanką i ciecierzycą ze szpekiem. A gości zaś był komplet.
Jeden z dwóch największych pokoi na poddaszu zajmowała pani kapitan honoris causa Sylwia Sauerland. Tuż pod nią mieściła się kwatera zajmowana przez Gomrunda i Erichem, który jednak ostatnią noc spędził nie wiadomo gdzie za to wiadomo iż w towarzystwie blondwłosej piekareczki. Obok nocował jakiś kupiec z Averheim, nieco dalej altdorfski bakałarz z trójką żaków, na przeciw równie chudy co ponury sigmaryta sąsiadujący z niejakim Markusem Oppelem, a na samym końcu korytarza nocował Dietrich Spieler. Drugi natomiast z największych pokoi na poddaszu zajmował Iustus Schwerter. Rycerz nulneński dowodzący kompanią pięćdziesięciu pieszych tarczowników stacjonujących obecnie w barakach straży grisenwaldzkiej.

***

Jak się okazało nulneński zbrojny kontyngent miał za zadanie wspomóc ochronę szlaku kupieckiego prowadzącego z Nuln do Altdorfu. Zajmujący się tym do tej pory kemperbadczycy, jak widać, nie radzili sobie z problemem narastającego zbójectwa i płynące z siedziby cechu kupieckiego zażalenia zmusiły w końcu księżną do podjęcia poważniejszych kroków. A pierwsze buty tych kroków nosił właśnie Iustus Schwerter. Srogo wyglądający mężczyzna z blizną po oparzeniu na twarzy i szyi, na której dumnie nosił medalion wilka. To co jednak najbardziej w nim odstręczało to głos. Tak nieprzyjemny, że gdy Sylwia usłyszała go po raz pierwszy ujadający nieopodal pies zaskamlał i schował się do budy. Rycerz niestety od razu wyraził zainteresowanie grisenwaldzką bolączką.
- Cztery baby - mruknął tego samego jeszcze poranka, którego przybył. A było to cztery dni temu. - Pijaczka, brodaczka, przybłęda i ten piskliwy eunuch w rajtuzach - to ostatnie dotyczyło oczywiście lokalnego sędziego - Jak tu kurwa ma niby być porządek?
I zaczęło się. Świt ponownie został zajęty przez zbrojnych, a załoga musiała gęsto tłumaczyć się ze swoich poczynań w Grisenwaldzie. Szczęśliwie i ostatecznie, wczorajszego dnia Iustus uznał ich za wolnych. Nie omieszkał jednak dodać, że im szybciej stąd odejdą tym lepiej dla nich. Zdecydowanie bardziej zaś oczy mu lśniły jakimś takim złoworgim płomieniem gdy przechodził do tematu krasnoludów. Rozmowa jaką odbył z Gudrun była krótka. I sprowadzała się do tego, że Nulneńczyk kazał krasnoludom zwyczajnie spierdalać w pierwsze lepsze góry gdzie jak się wyraził jest ich miejsce. I oczywiście zapomnieć o jakiejkolwiek zbrojnej khazadzkiej interwencji na ziemiach należących do obywateli Imperium, choćby i ci co wieczór zapraszali do siebie gobliny na herbatkę. Gudrun zaś oczywiście miała jego nakazanie głęboko w dupie. Gomrund wiedział, że krasnoludy kończyły pakowanie manatków i znał ich plany. Jutro ruszały na południe. Po drodze mając zamiar zahaczyć o kopalnię Czarne Szczyty. Gdzie on, Gomrund Ghartsson miał się czuć zaproszony.
Iustus również planował opuszczenie Grissenwaldu dnia następnego. Przyobiecał mieszkańcom, że z Nuln na dniach nadejdzie drugi oddział i zrobi z goblinami porządek. On sam nie mógł się tym zająć, bo jak się wyraził nie mógł ryzykować uszczuplenia swojego oddziału w wyniku incydentów niezwiązanych z jego misją. Czym jak łatwo było się domyślić nijak nie zaskarbił sobie wdzięczności grisenwaldczyków. Ku jednak zaskoczeniu niektórych zrobił jedną rzecz, którą już nie wszyscy potępiali. Mianowicie wtrącił do miejskiego aresztu Karola Strassdorfera. Tak jak z początku słuchał relacji niedoszłego verenity raczej w skupieniu, tak gdy tamten zaczął mówić o rzeczach, które rycerz musi uczynić w związku konkretnie z Sylwią Sauerland, rycerz wstał i przyłożył mu pancerną rękawicą w gębę. Potem drugi raz, potem trzeci w brzuch i na koniec kopniakiem wysłał biedaka w gęste uliczne błoto. Nikt się nawet nie zająknął. Tego samego dnia rycerz dał Sylwii spokój o to, że podszywając się poniekąd pod urzędnika miejskiego zwolniła z ciemnicy dwóch więźniów. Dwóch, bo jednym był krasnolud Hulfi, a drugim właśnie goszczący obecnie w gospodzie Czarne Szczyty, Markus Oppel.

***

Jeśli dobrze zastanowić się nad sytuacją, cztery dni temu Markus Oppel uratował Sylwię i Dietricha przed dość ponurym losem. Rzecz rozegrała się właśnie w miejskiej ciemnicy. Sierżant, którego imienia złodziejka już nie pamiętała, zdawał się wówczas zdecydowany wykonywać jej rozkazy. Pech chciał, że jego zarządzający aresztem kolega nie dzielił jego poglądów, a na domiar złego o zajściu szybko zwiedział się właśnie Strassdorfer, który z kilkoma swoimi poplecznikami i popleczniczkami uzbrojonymi w pałki wpadł do lochu i jął wrzeszczeć o zdradzie, gwałcie i bezprawiu. Wymierzone kusze podziałały na tyle, że otwarto kratownicę lochu. Ale tu pojawił się problem. Krasnolud był przez kogoś poważnie pobity i właściwie nieprzytomny. A że chłop był na schwał, Dietrich nie był w stanie go sam unieść. Straż zaś mimo rozkazów Sylwii nie kwapiła się by pomóc Spielerowi. Oboje wówczas i ochroniarz i złodziejka wyczuli niebezpieczeństwo wiszące w powietrzu. Niezdecydowanie kuszników, którzy na pewno myśleli czy nie lepiej będzie posłuchać Strassdorfera i skierować broń w Sylwię i Dietricha. Satysfakcję niedoszłego verenity, który wiedział już, że to on ma wszystkie atuty i że nikt mu się nie postawi, a kto to zrobi zapłaci, tak jak ta dwójka tu. To, że za chwilę w lochu nie ubędzie, a wręcz przybędzie lokatorów. I wtedy Markus Oppel wstał ze swojego zgniłego posłania i ujął Hulfiego pod drugie ramię. Obaj mężczyźni stęknąwszy nielicho unieśli wówczas krasnoluda i w milczeniu wyprowadzili go na zewnątrz. Sylwia pamiętała z jaką wściekłą nienawiścią patrzył na nią samozwańczy wódz miasta Grissenwald. Zdążyła tego dnia podpisać papiery zwalniające obu aresztantów, co w świetle prawa czyniło ich wolnymi ludźmi i porozmawiać z Gudrun. Jako jedna z niewielu dowiedziała się wtedy, że wodzem krasnoludów jest kobieta, gdyż publicznie córka Wielkiego Młota pokazywała się wyłącznie w pełnej zbroi rodowej, której jednym z elementów był hełm z maską przedstawiającą surowe, acz szlachetne krasnoludzkie oblicze. A nazajutrz przybył hufiec Schwertera.

***

Na śniadanie zeszli z lepszym, lub gorszym humorem wszyscy goście włącznie z Iustusem Schwerterem. Przyszli też ze Świtu Julita, Konrad i Szczur strzepując z głowy pojedyncze drobinki śniegu. Na szynkwasie czekały już półmiski z uwędzonym przeglądem rzecznym Reiku, gomułka twardego jak kamień sera i dzbanki z cienkim winem i chyba mocniejszym od niego piwem.
Załoga Świtu zebrała się przy największym stole. Jakby nie patrzeć czekało ich podjęcie decyzji. Ślad jaki zostawiła za sobą Mara Herzen był właściwie ledwo widoczny, a i to tylko dla tych co bardzo chcieli go widzieć. Z materiałów jakie Dietrich znalazł w gabinecie Mary w wieży Czarnych Szczytów i nulneńskich akademików, wynikało, że interesował ją rejon Jałowych Wzgórz, a także przepowiednie i obserwacje astronomiczne dotyczące czegoś co miałby jakoby setki lat temu wypluć Morrslieb na ziemie Imperium. Wynikało też, że ktoś stał za nią. Albo z nią współpracował. I zważywszy na stan wieży, nie szczędził środków. Czy jednak i oni mieli ruszać za dietrichową żoną na te zapomniane wzgórza i szukać jej bogowie wiedzą gdzie i po co? Te pytania mogły przez dłuższy czas pozostawać bez odpowiedzi. Gdyby nie Szczur. Chłopak długo przysłuchiwał się rozmowom, aż w końcu nie wytrzymał i sam zabrał głos.
- Wiecie... Pamiętacie ten semafor co go krasnoludy budowały? Masę papierzysk z niego zabraliście. Nudne i niczego z nich nie rozumiałem, ale były też mapy. Przeróżne. A najwięcej właśnie map Jałowych Wzgórz i pozaznaczanych tam jakichś wykresów i znaczków jakby ktoś tam dawno temu szukał skarbów. I sobie myślę, czy ten co kiedyś mieszkał pod semaforem nie szukał tego samego czego szuka teraz pani Spieler?
Poza tym, że właśnie okazało się, że ich ulicznik i majtek pokładowy Szczur, umie czytać, okazało się też, że ciężko było zaprzeczyć jego teorii. Jakkolwiek oczywiście niedorzecznie to brzmiało. Jeśli jednak zawierzyć Szczurowi, powstawało pytanie co zrobi Mara Herzen gdy dowie się, że to czego szukała zostało już wcześniej przez kogoś zabrane? I czy napewno było? I co zrobi jeśli dowie się kim był ów ktoś, który ją uprzedził? I co zrobi z krasnoludami, które nieświadome urzędują na zapieczętowanej ołowianej komnacie?
Ano na te pytania odpowiedzieć już się nie dało nawet będąc Dietrichem. A i poszlak było nader mało, bo z rzeczy, z których być może dałoby się wyciągnąć jakiej informację był tylko stary rozpadający się notes tajemniczego czarownika zabrany spod semafora, choć do jego przestudiowania niestety potrzeba było kogoś kto choć trochę liznął wiedzy magicznej. Była też przepowiednia i obserwacja astrologiczna z pokoju Mary w Nuln. Trochę map. I kostur wspomnianego czarownika, który walał się w ładowni Świtu. Dietrich był pewien, że miał też jeszcze jeden świstek, ale nigdzie nie mógł się go doszukać. Na koniec była też propozycja Gudrun Wielki Młot. By Gomrund pomógł jej odświeżyć i umyć honor klanu Wielkiego Młota w goblińskiej krwi. I by wyruszył wraz z nią na południe.

Markus Oppel przysłuchiwał się rozmowie tej grupy trochę z zaciekawienia, ale i niemniej z pewnej nader palącej potrzeby. Chcąc nie chcąc bowiem znalazł się w niezbyt sprzyjającej sytuacji. Jego zwolnienie z ciemnicy zostało co prawda uprawomocnione słowem rycerza Schwertera, ale pozostawanie w Grissenwaldzie dłużej niż do czasu opuszczenia miasta przez nulneńskich tarczowników było mocno ryzykowne. Markus Oppel bowiem przez nieostrożność i pecha, który ostatnio go prześladował otrzymał w tej mieścinie łatkę osoby parającej się czarną magią. On. Czarną magią. Gdyby nie te dwa tygodnie w lochu to by mu się śmiać chciało. A wszystko przez to, że wprawiona w stan Gaudens Delectabuntur kowalowa zaczęła drzeć mordę tak głośno, że i w Nuln ją pewnie słyszeli. Mistrz Raube ostrzegał go co prawda przed poddawaniem zabiegowi jej podobnych matron. Ale po tym jak zwiewał właśnie z Nuln bez grosza przy duszy nie za bardzo mógł sobie pozwolić na przebieranie w środkach. Tym bardziej, że i dyliżanse i barki tanie nie były, a samotna droga gościńcem do Altdorfu to, jak się dowiedział od tutejszych, samobójstwo. Dotychczasowe mutactwo, zwane dziś zgodnie z prawem grasanterią, tak się rozpleniło, że nie sposób było uświadczyć karawany bez chociaż pół tuzina najemników.
Przysłuchiwał się więc tej grupce bardzo, bardzo uważnie.

***

Dotarła do Grauweindorfu późnym wieczorem. Ledwo. Resztką sił. Nogi trzęsły się jej na równi z zimna co ze zmęczenia gdy oszczekiwana przez kundle minęła rozpadający się ostrokół otaczający zabudowania. Podbrzusze promieniało kłującym bólem. Jakby jakiś nóż był wbity w jej otrzewną i celował w dziecko grożąc mu śmiercią. Jemu i jej. Od południa po udach zaczęła ciec jej krew. Teraz okrywała jej całe nogi. Ale doszła... Upadła dopiero gdy zobaczyła jak drzwi jednego z domostw się otwierają. Nie dała jednak rady zemdleć. Wiedziała, że dziecko umiera. Że ona sama pozbawiona jest mocy. Ale że i tak może je uratować. Że potrzebny był eliksir. I co najważniejsze... By uratować życie, trzeba poświęcić życie. Dziecko za dziecko.
Ktoś z łuczywem w dłoni pochylił się nad nią.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 10-07-2013 o 12:53.
Marrrt jest offline