| Przeistoczenie to ostateczna zmiana - bo jak inaczej można nazwać nieświęty fenomen, który przechodzi przez duszę i ciało człowieka, nieodwołalnie przekształcając? Zmysły wyostrzają się, dopasowując do nowego, drapieżnego trybu życia. Organy wewnętrzne obumierają, usychają w groteskowe twory, których przeznaczenie maleje do zera. Psychika również adaptuje się do nieżycia - krew przestaje napawać lękiem. Wręcz przeciwnie - wszystko zaczyna kręcić się jedynie wokół tego cudownego płynu.
Przeistoczenie to wielka zmiana, lecz nawet ono nie zmieni jednego - widok obdzierania ze skóry wciąż przeraża.
Wenecja była piękna, choć Ashford nie potrafiłby tego przyznać. Szukał najróżniejszych wymówek - smród, skomplikowana siatka wąskich ulic, nadmiar ludzi - co choć sprzyjało pożywianiu się, utrudniało komunikację. Lecz - mimo wszystko - Wenecja promieniowała pięknem, a JD czuł, że je burzy. Że jego nieżycie i przekleństwo nie współgra z walorami miasta. Idealnie wkomponowanymi, delikatnymi oświetleniami. Wodą przesączająca się z wolna w kanałach, donicami przepełnionymi barwnością italijskich kwiatów. Gnieżdżącymi się wokoło sylwetkami renesansowych budynków oraz wybornymi, choć niepociągającymi już zapachami pieczonych potraw i rozlewanych trunków. JD czuł, że nie pasuje, lecz Mary obdzierająca ze skóry sabaciarza… tego nie powinno robić się tym malowniczym uliczkom. Ekscesy snajpera celującego w niepodejrzewających ataku ludzi, którzy wraz z bliskimi posilali się w restauracji - to jeszcze większy grzech. Gdyby mógł, Ashford usunąłby cały niepotrzebny zamęt i udrękę, dostarczaną ludzkości przez jego rodzaj. Lecz nie mógł przekręcić magicznego pierścienia i wymówić życzenia. Mógł jedynie przyglądać się temu - choć Mary chciała więcej. Sam miał uczestniczyć w makabrze, której tak bardzo się brzydził.
Mierziło go palące spojrzenie Matki. JD zmienił się, lecz jego Bóg pozostał ten sam - Mary nie mogła go zastąpić. A Stwórca nie przyzwalał zabijać - ani człowieka, ani żadnej innej istoty. Jak Ashford mógłby wziąć broń, tak ochoczo mu przekazaną, i uczynić tę największą ze zbrodni? Piąte przykazanie dane Mojżeszowi na górze Synaj było w tej kwestii jednoznaczne.
Lecz z drugiej strony - jak mógł kłócić się z Mary?
- Jeszcze tyle nie wiemy… - zaczął prędko. - Mówiłaś, że kołkiem można unieszkodliwić wampira…
Rzeczywiście tak powiedziała. Wtedy JD pomyślał, że miała na myśli zabicie.
- Unieszkodliwmy go i zabierzmy - kontynuował. - Napoimy krwią, wytworzymy Więź, mówiłaś, że nasza Vitae to potrafi… I wypuścimy go, a on będzie naszą wtyką - w jego głos wkradły się błagalne tony. - Albo znajdziesz przyjaciół, których Dyscypliny wyciągną wszystkie informacje. Gdzie stacjonują, ile ich jest, co tu robią. Czarna Ręka, mówisz… to musi być coś wielkiego…! A my nic nie wiemy - powtórzył. JD czuł się wyjątkowo niepewnie, operując na nowo poznanych terminach. Miał nadzieję, że niczego nie przekręcił, ani nie pomylił. Jednak wierzył, że jakaś logika kryje się w jego słowach.
- Wartość życia… - rzucił hasłem, dość rozpaczliwie.
Nim zdążył choćby mrugnąć powieką, Mary już przy nim była. Trzymała w garści koszulę pod szyją JD, przez co był zmuszony wpatrywać się prosto w jej pełne furii, kocie oczy. Głos Mary był jednak znów - o dziwo - całkiem spokojny.
- Kołek wywołuje paraliż, ale nie zabija. Nie możemy ciągnąć za sobą sparaliżowanego wampira. Jak chcesz sobie z nim poradzić wśród ludzi? Na lotnisku? Poza tym... musimy użyć naszej nadnaturalnej szybkości. To jedyna szansa, by umknąć Vykosowi. Bardzo nikła szansa, mój chłopcze. Jeśli dojdzie do konfrontacji i nas złapią, czeka nas los gorszy od śmierci. Klan Tzimisce... oni od wieków torturują ludzi, wampiry... wszystkich. I osiągnęli w tym jakieś przerażające mistrzostwo. Kiedy Cię złapią, możesz modlić się tylko o jedno - by jak najszybciej się tobą znudzili i zadali Ci śmierć w pierwszym miesiącu katuszy. - wampirzyca westchnęła - Raz spotkałam ich ofiarę... jeszcze żywą. Żadna jego kość... żaden staw nie był na swoim miejscu. Zrobili z niego amebę - cierpiącą amebę. Wtedy obiecałam sobie, że prędzej sama się zabiję niż dostanę w ręce ich klanu. Jeśli więc dojdzie do konfrontacji - będziemy walczyć. A jeśli mamy mieć chociaż cień szansy na zwycięstwo - musisz wiedzieć jak zabijać spokrewnionych. Krwawa Mary odepchnęła JD tak, że lekko się zatoczył. Znów wysunęła w jego kierunku maczetę.
- Zrób to albo będziesz musiał wydostać się z miasta na własną rękę.
Nie żartowała. Nigdy nie widział Matki tak poważnej.
Jeszcze chwilę temu JD obsypywał pocałunkami tę samą szyję, przez którą teraz mknęły słowa i wieńczący je rozkaz. Młody wampir rozumiał powagę sytuacji, lecz… jak mógłby porzucić w jednej chwili wszystkie swoje zasady? Mary chciała dobrze. Troszczyła się o siebie, a także i o Ashforda. Jej opowieści o Tzimisce… przerażały. Jednak Brujah czuł fizyczną wręcz blokadę przed wzięciem do ręki maczety. Tego dnia już przyczynił się do śmierci kobiety - i tak umarłaby bez jego ingerencji, lecz nie zmieniało to faktu, że odeszła "do lepszego miejsca", skomląc w jego ramionach. Ashford nie potrafił tak po prostu znów…
Nie potrafił, czy nie chciał?
- To, że odetnę mu głowę nie sprawi, że w konfrontacji z Vykosem będziemy mieć większe szanse - szepnął cichutko. Być może nawet Mary tego nie dosłyszała.
Pewna część jego umysłu rzuciła zdecydowanie: "to czas nie na cichutkie szeptanie, lecz na - stanowcze decyzje". Drewno czy metal? Pick your poison.
Usta ściągnęły się w wąską kreskę, mięśnie naprężyły, a uchwyt zacisnął.
- Przebaczam ci, że we mnie strzeliłeś - rzucił wyraźnie, by obcokrajowiec zrozumiał. JD przechylił głowę, kilka kosmyków brązowych włosów spłynęło na pozbawione rumieńców policzki. Poruszył się, a po chwili kołek tkwił w sercu snajpera. - Masz dużo szczęścia.
Ściągnął marynarkę, by osłonić pokiereszowane ciało przed monitoringiem ulicznym i wzrokiem przypadkowych ludzi. Ashford z natury był dość silny, a gdy jeszcze wzmocnił mięśnie Vitae płynącą w jego naczyniach… to umożliwiało podźwignąć snajpera i biec z niemałą prędkością. Dobra znajomość Akceleracji dawała szansę.
- Rozdzielmy się. Teraz będziesz miała większe szanse wydostać się z miasta. Sabat pobiegnie prędzej za mną i świnką skarbonką… - rzucił. Wątpił, by Mary przewidziała, że podejmie taką decyzję. - Mogą mnie złapać, ale jeśli naprawdę tak lubują się w torturach, to będziecie mieć dość czasu, by mnie odzyskać… JD wcale nie czuł się jak bohater, ale okazywanie odwagi wciąż dodawało animuszu. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie zginie - wątpił, by Mary opłacało się wracać po nieposłusznego potomka, w którego nie zainwestowała jeszcze aż tak dużo. Pozwoli mu zgnić, przemieni kolejnego człowieka i wykreśli dotyczące go wpisy w pamiętniczku.
Jeśli zostanie złapany, to uratować mogły go jedynie decyzje wampirów ważniejszych od Mary. Egzekutorów, którzy postanowią skorzystać z okazji i odciąć jeden z palców Sabatu, lub przynajmniej pokrzyżować plany sekty na tutejszych ziemiach. Matka w pojedynkę na pewno po niego nie wróci.
Jednak JD czuł, że to dobra decyzja. Miał nadzieję, że wciąż będzie to czuł - gdy fala entropii zaleje jego kręgosłup, chrząstki i przemieni w amebę.
Poprawił snajpera - by było wygodniej - i upomniał się, że za bardzo egzaltuje się z odgrywaniem męczennika. Uda mu się. Wygra. Wyniesie wampira z miasta, a tuż przed świtem Mary złoży na jego policzku pocałunek i powie, że jest dumna. Że dzięki niemu mają dodatkową kartę przetargową. Że przemienienie go było jedną z najlepszych decyzji, jakie podjęła. Wtedy JD prawie zarumieniłby się, a po chwili - co możliwe - oddaliby się pożądaniu - o którym tyle rozmawiali w weneckiej restauracji. Ashford potrząsnął głową. Grzeszne myśli.
- Nie oglądaj się - rzucił, po czym zniknął.
Bo tak szybko umiał biec. |