Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2013, 22:02   #85
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Stare ciało mocno uderza o bruk - bezwładnie, boleśnie, z okrutnym odgłosem kości przegrywającej z kamieniem. Irga jest bezbronna w swojej starości. Upada niezgrabnie, z jękiem. A jednak ma szczęście - jak zawsze, jak często - żadnego złamania, żadnego pęknięcia. Boli tylko biodro, boli ramię i przez długą, długą chwilę nie jest w stanie się podnieść.

Część ludzi omija ją - z odruchową ostrożnością, z tą smutną żebraczą mądrością, która wie, że cudze nieszczęście jest zaraźliwe jak choroba, że roznosi się jak morowe powietrze i wystarczy moment nieuwagi, nieostrożność miłosierdzia, by wczepiło w człowieka pazurami czyniąc trudne życie niemożliwym do zniesienia. Część patrzy tylko, pełna przepełnionej ulgą uciechy, że to nie oni, że to nie ich spotkało. Nikt nie podchodzi, dopóki strażnicy nie odejdą. Dopiero wtedy czyjeś brudnawe, spracowane dłonie podnoszą ją z pokrytego nieszczystościami bruku.

Irga stoi chwiejnie i patrzy w stronę strażniczej bramy. Nikt nie wie jak wiele kosztuje ją, by nie splunąć przez ramię gęstą śliną, by nie zaszeptać złych słów, złośliwego przekleństwa, które porwałby wiatr. Ją - starą, cierpliwą Irgę.

Irgę Opiekunkę. Irgę Piastunkę. Irgę Zaklinającą Szczęście.
Ją. Karmiącą Ogień.

Rękawem ociera plwocinę z policzka, starannie otrzepuje wierzchnie odzienie.

Boli gniewem to upokorzenie. Złością złamanej dumy.
Ale jest tak zmęczona. Tak obolała. Zbyt słaba, by marnować resztkę sił, na niepotrzebne swary. Jest też zbyt stara i zbyt mądra, by sądzić, że ten gniew i to upokorzenie mają jakiekolwiek znaczenie.


* * *


Pożegnanie nie trwa długo. Szeptunka nie posiada wiele i cały swój dobytek jest w stanie unieść na przygarbionym grzbiecie. Co zresztą jest naprawdę ważne? Ważne jest gliniane naczynie z żarem. Ważny jest kostur z twardego drewna. Ważny jest nóż z żelaza, bęben ze skóry nienarodzonego konia, zioła i kamienie wróżebne. Ważne są drobne ozdoby, które nosi powplatane w długi do kolan warkocz i naszyte na wierzchnie ubranie - małe dowody wdzięczności, niezliczone dowody jej doświadczenia, niezbite dowody jej roli i fachu. Resztę może porwać wiatr.

Ochra kręci się po izbie niespokojnie. Splata spierzchnięte palce, poprawia zioła, które zaraz pakować będzie szeptunka, marszczy brwi, które osiadły ponad jej oczami jak dwa odwrócone uśmiechy. W końcu siada i zaczyna łuskać fasolę, z takim zacięciem jakby patroszyła złowione w potoku ryby.

Nie mówią wiele, ale też zawsze najlepiej im było we wspólnej ciszy. Bo i po co strzępić język po próżnicy, gdy pali się ogień, gotuje strawa, a towarzystwo drugiego człowieka przegania samotność. Wystarczy wtedy uspokajająca rutyna codziennych rytuałów, powtarzalność prostych czynności. Rankiem wystarczą wieści zasłyszane przez Ochrę na targowisku. Wieczorami wystarczą gawędy i opowieści szeptunki.

Irga patrzy teraz na tą chudą, małomówną kobietę z czułością.

To było dobre miejsce i z radością poniesie wspomnienie o nim ze sobą. Z ciepłym smutkiem zachowa w sercu twarze i imiona ludzi, których już nigdy może nie spotka. Jeszcze przez długi czas towarzyszyć będą jej myślom.

Podchodzi do Ochry i całuje ją w czoło z matczyną troską, szepcze w te szorstkie, rudawe włosy ostatnie zaklęcie. Przegania wzruszenie, odgania z oczu łzy - najlepiej przecież wie, że wszystko kiedyś musi się skończyć. Każda opowieść, nawet najkrótsza, swój sens znajduje przecież dopiero w zakończeniu.

Ochra w ostatniej chwili zaciska jej palce na drobnej, kościanej ozdobie.


* * *


Droga do Kruczego Gniazda, do tej smukłej kamienicy o wysokich oknach i portyku z jasnego kamienia, pięła się ostro pod starymi nogami zmęczonej szeptunki. Jakby nie znajdywało się ono po wewnętrznej stronie murów, lecz na szczycie szklanej góry, na czubku wysokiej wieży, skryte za czarem, za urokiem przemieniającym wszystko w zimne żelazo. I ciążyły Irdze jej żelazne trzewiki, ciążył żelazny kostur, ciążyło żelazne naczynie jakby pełne było nie żaru i zaklętego szczęścia, ale popiołów i gorzkich łez.

Liczyła kroki okupione bólem obitego biodra.

Pierwszy. Ochra stoi w drzwiach ciasno otulona chustą i własnymi ramionami.
Piąty. Pies unosi ostry jak grot strzały łeb znad ciśniętych na błoto resztek.
Trzynasty. Biegnące dziecko potrąca wystawione przez garbarza naczynie na mocz. Cuchnąca struga wylewa się z płytkiego rynsztoka.
Szesnasty. Ochra odwraca się i znika w środku pochyłej odrobinę chałupy. Trzaskają drzwi, zamyka się rozdział opowieści.

Coś się kończy.
Coś się zaczyna.

Krok. Strażnicy na bramie z niedowierzaniem patrzą na oślepiający miękką bielą pergamin, który starucha w jelenich skórach i czarnych chustach wyciąga w ich stronę. Nazwisko nakreślone eleganckimi pociągnięciami pióra zamyka ich usta i otwiera przed nią wrota do Wewnętrznego Miasta.

Krok. Irga zadziera głowę i śledzi lot krążących po niebie ptaków. Widzi jak obracają głowy. Widzi jak po niewidzialnej spirali okrążają budynek z szarego kamienia, w którym kat bez twarzy i imienia wydobywa z ludzi krzyki bólu i słowa prawdy. Słyszy ich echo w wietrze z wizgiem prześlizgującym się pomiędzy wysokimi ścianami budynków i przemierzającym labirynt ciasnych ulic. Serce bije jej mocno, szybko, nierówno, gdy drżącymi palcami gładzi ciepłe, gliniane naczynie, gdy nakazuje sobie cierpliwość. Gdy stawia Kruczą Córkę ponad własnymi pragnieniami, to co właściwe ponad tym co upragnione.

Krok. Krok.
Krok.
Krok.
Krok…

Przytłacza ją gwar i zgiełk Wewnętrznego Miasta. To obcy jej świat, nieznane miejsce i szeptunka czuje się jak nagle wyrwane drzewo korzeniami szukające ziemi, w której mogłoby znaleźć oparcie. Idzie powoli, trochę nieśmiało, trzymając się blisko murowanych fasad domów i kamiennych ścian, jakby bała się, że ludzki nurt porwie ją jak nurt rzeki porywa dryfujący kawałek drewna. Drżącym, starczym głosem nuci piosenkę, której nauczyła ją jeszcze matka pośrodku czerwonawego morza traw rozciągającego się u stóp Południowych Gór, tak daleko od Denondowego Trudu.

Krok.
I następny, następny, następny.
Aż do samego końca.


* * *


Ledwie odejmuje rękę od fantazyjnie kutej kołatki, a już pan Gorye - sztywny jak kij lokaj Kruka - otwiera przed nią drzwi ostrym gestem pełnym pośpiesznej niechęci. Opuszczone kąciki pełnych ust, zmarszczki na wysokim czole pod gładko zaczesanymi pomadą włosami, ubranie bez jednej plamy i jednego zagniecenia, rozszerzone w niesmaku skrzydełka nosa. Nie da się przeoczyć jego dezaprobaty dla czegoś, co uznaje zapewne za pańską fanaberię. Nie da się przeoczyć pogardy i odrazy dla samego pomysłu, by wpuszczać do domu obdartusa z dzielnicy biedoty. Na swój prosty sposób Irga rozumie stojącego przed nią mężczyznę: jeśli swoje życie oplótł dookoła piastowanej posady, jeśli źródłem dumy jest dla niego nie tylko jak służy, lecz także komu służy, jeśli w końcu dumny jest ze swego pana bardziej niż żołnierz z odnoszącego sukcesy oficera… jeśli to wszystko jest prawdą, czy można się dziwić jak wysoce niestosownym wydawać mu się mogła obecność szeptunki w domu, o który dbał od blisko dwudziestu lat?

Z oziębła uprzejmością pokazuje jej pomieszczenia, do których będzie miała prawo wstępu, wskazuje jej drogę do niewielkiej klitki, w której stoi przyszykowane dla niej łóżko. Cedząc przez zęby kolejne słowa objaśnia zasady panujące w domu, przedstawia ją reszcie służby i wzywa prostą jak włócznia dziewkę, która ma pomagać szeptunce we wszelkich sprawunkach. Na koniec tonem nieodwołalnego rozkazu sugeruje, by wykąpała się i oddała swoje podróżne ubranie praczkom.

Wezwana przez Gorye Ada przygląda się starusze z ostrożną niechęcią.
Oszołomiona starucha kiwa tylko głową na natłok nie do końca dla niej niezrozumiałych rewelacji.
Czeka na Kruka, ale Kruk nie życzy sobie tego dnia z nią rozmawiać.

Przez moment widzi go na galeryjce, otoczonego przez portrety martwych przodków, opartego o polerowaną balustradę, zaciskającego na niej dłonie tak mocno, że aż bielały mu palce, krzywiącego usta w gniewnym grymasie. Lecz gdy tylko ją dostrzega, gdy tylko łapie jej wzrok - odwraca się gwałtownie i znika w swoich gabinecie.

W ciszy domu trzaśniecie ciężkich, dębowych drzwi rozchodzi się jak głośny odgłos policzka, wymierzonego pośrodku eleganckiego balu.


* * *


Komnatę Kruczej Córki - jak noże - przebijają teraz ukośne promienie słońca. Odbijają się złocistymi plamami na ramie ozdobnego lustra, na gęsto tkanym gobelinie, parawanie w kolorze bladych płatków róż i czarnych jak noc włosach dziewczyny.

W świetle dnia panna jest równie piękna jak w szarzyźnie przedświtu. Równie dumna i równie wściekła. Naprzeciwko niej szeptunka zdaje się przypruszoną pyłem i wypłowiałą wroną. Wykrakującym cudze nieszczęście ptaszyskiem.

- Nie śpieszyłaś się, starucho.

Irga patrzyła na nią wzrokiem pozbawionym współczucia.

- Wybrałaś?

- Nie chcę tego - warknęła dziewczyna, wciąż dławiąc się swoją złością. - Skoro ojciec tuczy cię srebrem, wyjmij to ze mnie, słyszysz? Wyjmij ze mnie tego bękarta.

- Ah - zamawiaczka pokiwała głową, czarne jak dobyty ze strumienia kamyk oko wpatrywało się w Kruczą Córkę nieruchomo, uważnie. - Dobrze. Będzie jak chcesz. Wyjmiemy z ciebie dziecko, ale jeszcze nie dziś. Przez tydzień będziesz pić zioła, dziewczyno, a one zmuszą ziarno, by opuściło twój brzuch. To ważne! - uniosła pomarszczony palec, grożąc skrzywionej niechętnie pannie. - Gdy wyjdzie samo więcej nadziei będzie dla ciebie.

- A ty wywalisz się garbem do góry i będziesz kroić mojego ojca jak dojną krowę? - zasyczała panna z manierą godną potowej dziewki, a każde słowo ociekało jadem jak obnażone kły piaskowej żmii.

- A ja jeszcze tej nocy zaklnę dla ciebie dobry los, jak obiecałam - poprawiła ją z niezmienną cierpliwością Irga. - Przygotuj się.


* * *


W Kruczym Gnieździe, w domu szlachetnego rajcy miejskiego Gustawa Zemelnschafta długo jeszcze mówiło się o tej nocy.

Ada opowiadała jak starucha na wewnętrznym dziedzińcu kazała ustawić cztery, żelazne trójnogi wypełnione jesionowym ogniem. Jak - głosem godnym niemal Królowej Matki - zażądała ciężarnej klaczy. Jak napoiła panienkę naparem z szałwi wieszczej, jazgotu i czerwonego korzenia. Jak nachylała się nad młodą Zemelnschaftówną, a po jej pomarszczonej jak łupina orzecha twarzy tańczyły cienie.

- Co widzisz, dziewczyno? - pytała.

A dziewczyna odpowiadała. Bezradnie, po raz pierwszy bez złości, z głową i oczyma pełnymi narkotycznych wizji. Śmiejąc się, płacząc i krzycząc niezrozumiałę dla nikogo rzeczy. Starucha zaś słuchała, słuchała uważnie, wyławiając z rzeki słów znaki i symbole jak kolorowe ryby. A potem dała dziedziczce nóż z zimnego żelaza, owinęła jej zziębnięte palce dookoła rękojeści, poprowadziła na dziedziniec, gdzie czekała klacz i kazała zapłacić pierwszą część ceny. Pokazała Kruczej Córce jak ubić zwierzę. Pokazała jak ustawić ostrze. Pokazała jak wyrwać z ciężarnego brzucha płód i jak wyciąć z niego to, co było ważne i potrzebne.

Upiorny krzyk umierającego konia niósł się daleko w miasto.
Panna miała nieprzytomne oczy, ręce skąpane w czerwieni i ociekającą juchą suknię, która opinała jej brzuch jak dłonie kochanka.

To wtedy szeptunka z południowych stepów uśmiechnęła się i był w tym uśmiechu spokój, z jakim śnią umarli. Niestrudzenie wybijała na niewielkim bębnie stały, hipnotyczny rytm. Płynny jak koński galop. Prosty jak bicie serca.

Dum-dum. Dum-dum. Dum-dum.

- Zjedz je - rozkazała, wskazując na serce, które Krucza Córka trzymała w palcach jak świeżo wyklute pisklę. - Dopóki ciepłe. Potrzebujesz siły i szczęścia zamkniętego w ziarnie.

Panna popatrzyła na okrwawiony strzęp mięsa na swojej dłoni i zwymiotowała na marmurowe płyty dziedzińca.
Stara nachyliła się ponad nią, pogłaskała ją po czarnych, spoconych włosach.

- Zjedz je, dziewczyno - powtórzyła cicho.


* * *

Od lochu suną po mieście fale mocy. Kruki obsiadają mury i dachy domów jak małe, nastroszone, pierzaste gargulce. W jednym momencie jękliwie odzywają się chyba wszystkie koty w mieście. Robaki wypełzają z ziemi, przepychają się pomiędzy kamieniami nierównego bruku. W śmierdzących kanałach pod miastem szczury unoszą pyski ku powierzchni, węszą nerwowo, zbijają się w wyliniałe, drżące grupki.

Czują.
Przeczuwają.

Czuje i przeczuwa także zaklinająca los obcej dziewczyny Irga.
Czuje i przeczuwa przelewając szczęście nienarodzonego dziecka w matkę.
Zamiera na chwilę, odchyla głowę do tyłu i zamyka oczy.

Czuje.
Przeczuwa.

Od lochu suną po mieście fale mocy. Pod powiekami widzi wstęgi światła rozchodzące się jak kręgi na wodzie. Pod stopami ziemia wibruje skradającą się przez nią magią. Zmienia się szept ognia, przesnuwają osnowy opowieści, przeplatają węzły przeznaczenia.

- Hete - proste słowo niemal bezgłośnie splata się z oddechem szeptunki.

Przez krótką chwilę wszystko może się wydarzyć. Wszystko. Ktoś może odmłodnieć. Ktoś może się zestarzeć. Ktoś przemienić w sposób, którego nie można było wcześniej przewidzieć. Coś może ożyć i coś może obumrzeć, zmarnieć w oczach. Przez moment, przez jeden krótki moment wszystko jest wirem, wszystko jest potencjałem czekającym, by się urzeczywistnić.

Nie dzieje się jednak nic.
Nie zmienia się nic.

Powoli opuszcza głowę.

* * *


Szeptunka otworzyła oczy, zacisnęła pomarszczone usta w cienką linię rozgoryczenia i ponownie wbiła nóż w nieruchome mięso. Sprawnie wycinała kolejne kawałki z truchła klaczy: kawałek serca, wątroby, oczy. Odcięła garść włosów z ogona i grzywy. Pogłaskała łagodnie martwe zwierzę po stygnących chrapach.

Cisnęła ofiary do mis z ogniem. Złożyła ofiarę czterem wiatrom, duchom czterech światów.

A potem czuwała dopóki nie nadszedł świt.

Nad ogniem
Nad snem Kruczej Córki.

Wpatrując się w widoczne zza murów posiadłości Kruka lochy.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline