Nie ma to jak dobrze zacząć poranek. Choć przecież straż w lochach nie była domeną
kata, nocną ucieczkę więźniów odebrał niemal jak osobisty policzek.
Takie rzeczy! W jego lochach...! Nie do pomyślenia...Humoru nie poprawiało mu jeszcze wspomnienie rozmowy z
medyczką. Panna miła, grzeczna i jęzorkiem też gładko obracała, ale
Bernard nie mógł przejść do porządku dziennego nad faktem, że mimo wszystko, wpychała się w jego kompetencje. Nawet jeśli stał za tym ktoś ważny...No i jej dziwne metody leczenia...Po jej kuracji na zdrowie
Wolner nie narzekał, ale albo zaczął nagle wszędzie widzieć wiedźmy, albo coś w tej całej sprawie śmierdziało siarką, i innym cholerstwem, przynależnym plugawej magii...
Na wieść o czekającym go spotkaniu
Bernard machnął zrezygnowany dłonią. Akurat ze wszystkich rajców z tym najmniej chciałby się dziś spotkać...W ogóle, z żadnym z miejskich włodarzy za długo nie lubił przebywać, a po
grubasie można było się spodziewać zupełnie zmarnowanego dnia, krzyków, bezpodstawnych oskarżeń i pouczania. A przeca jeszcze czekała go rozmowa z
von Szantem w sprawie nowych porządków w katowni…Przypomniał sobie z goryczą, że to wszakże zbyt bliskie i zażyłe stosunki jego świętej pamięci
ojca nieboszczyka z miejską radą spowodowały, że młody
Wolner ruszył na szlak, porzucając zbytki i wygody. A teraz, patrzcie, sam się w jakieś konszachty z tymi bufonami musiał wikłać...
Nie daj, Kelemvorze, żebym musiał głębiej w to brnąć...
- Nalejcie mi czegoś porządnego - mruknął do
Kulawca - I nie gapcie się jak niewiniątko, wiem, że macie co na piwniczne chłody skitrane…- pokręcił głową - Powiedzcie mi,
Kulawiec, co się z tym miastem porobiło, że po lochach mi się jakieś panny pałętają i więźniów chcą leczyć, a ciemne jakie indywidua włażą tu jak do siebie…? Więzienie to czy burdel jaki? - dodał z gniewem - Wiadomo co wczoraj się stało dokładnie…? - zapytał już bez złości.
Klucznik pokiwał głową z dezaprobatą, nie skomentował jednak zachowania kata, tylko pokuśtykał w stronę swojej kanciapy.
- Skrewili sprawę - westchnął idąc - skrewili na całego. Zgubiła ich rutyna. Jak doskonale wiesz, co tydzień sprzątacze wywożą z lochów nieczystości i trupy.
Aron... - Otworzył drzwi.
Weszli do skromnego prawie pustego pomieszczenia, w którym znajdowała się prosta prycza z siennikiem, szafka oraz dwa krzesła i stół. Z szafki wyciągnął opróżnioną do połowy butelczynę, złapał zębami korek i wyciągnął go wypluwając w kąt. Rozlał płyn do dwóch kubków.
- Stary poczciwy
Aron. Pewnie za parę dni jego ciało znajdą gdzieś w ściekach. Zabrali mu wóz i przyjechali sprzątać. Plan był prosty. Ciebie się tam nie spodziewali. Zdaje się, że przyszli tylko po tą
druidkę. Jak głowa?
Podniósł kubek do ust i wychylił zawartość.
Bernard wziął kubek w dłoń, ale nie od razu wypił. Trzymał go w ręku i w zamyśleniu mieszał zawartość płynnymi ruchami nadgarstka.
- Dobrze, dobrze...Panna
medyczka zna się na swoim fachu...Jak tu zajrzy, przekaż jej, że mam chyba coś dla niej. Bardziej cnotliwego niż ostatnio –
Przynajmniej za opiekę jakoś się jej odwdzięcze, pomyślał. A
Amandzie się przyda ktoś, kto na fachu się zna, bo jej
pomocnik, choć w alkemiji biegły, na leczeniu nijak się nie rozeznawał. Uśmiechnął się krzywo i wstał. Chlusnął alkohol jednym gwałtownym ruchem w gardło, aż świeczki stanęły mu w oczach.
- Khe, khem…- splunął - Powiedzcie mi,
Kulawiec, ile wy tu już sterczycie w lochach? A? Widzę was, od kiedy pamiętam...Nie ckni wam się czasem, tak to wszystko pierdolnąć, tym wyżej rzec, żeby się w rzyć całowali, wziąć swoje graty, babę jaką i precz pójść gdzie, a nie w tym bagnie się dusić…? - stuknął kubkiem o stół. Przyznać się przed
mężczyzną nie chciał, ale takie myśli ostatnio były mu coraz bliższe, im większy burdel panował w mieście i wokół niego - Polejcie…Za biednego
Arona, niech go szczury nie wszystek zeżrą...!
Klucznik chwycił za flaszkę.
- Jak długo? Ano, wydawałoby się, że całe życie. Wiesz, jak mnie na męki wzięli to nie miałem dwudziestki, a później nie było do czego wracać. Wszyscy się ode mnie odwrócili. Jakbym był trędowaty. A tutaj? Mam gdzie spać, co pić. Jak mi trza baby to mam dość brzdęku, żeby jej zapłacić za figle. Czego mi więcej trzeba?
Kubki poszły w górę.
- Za
Arona!
Bernard przełknął gorzałę, tym razem spokojniej. Czuł, że złość ustępuje powoli wraz rozchodzącym po ciele ciepłem. W sumie, był gotów na spotkanie, wolał mieć ten ból szybciej za sobą. Nie ma co odwlekać nieuniknionego…
- Można i tak - klepnął
strażnika w plecy - Czas na mnie, bywajcie. Za rozgrzewkę pięknie dziękuję. A jakbyście jakie nieprzyjemności po tym całym tumulcie mieli, powiedzcie, słowo za was dam - stuknął kubkiem o stół, stawiając go denkiem do góry.
Do ratusza nie spieszył się zbytnio, ciesząc się widokiem budzącego do życia miasta.
Kat zwykle wstawał jako jeden z pierwszych, a kładł się później, niż większość mieszczan. Lubił to uczucie, że w pewien sposób czuwa nad bezpieczeństwem mieszkańców miasta. To w rękach solidnych rzemieślników i drobnych kupców spoczywała prawdziwa władza w mieście; wbrew temu, co wyobrażali sobie rajcy czy bogacze, to właśnie ludzie pokroju
Bernarda, znający swoje miejsce, ciężko pracujący i znający swoją wartość mężczyźni i kobiety byli fundamentem i kością Trudu. Stąd też brał się nieufność
kata wobec miejskiej rady: gromady majętnych bufonów, którzy więcej czasu spędzali na politycznych gierkach i szemranych układach, niż na zajmowaniu się bieżącymi, miejskimi sprawami. Nie mówiąc już o tym, że bogactwo, jakie posiadali, i dystans, który utrzymywali od „pospólstwa” sprawiał, że łajno wiedzieli, co tak naprawdę dzieje się na ulicach i czego ludziom trzeba...
Zanim przekroczył próg ratusza, otrzepał starannie płaszcz i ostukał buty. Potem zgarbił się nieco i przybrał możliwie najbardziej głupi wyraz twarzy i uniżony wygląd.
Orben nie grzeszył ani prezencją, ani zaletami umysłu, bardzo był za to wyczulony na wszystko, co mu o tym fakcie przypominało.
Kat nie zamierzał narażać się na dalsze nieprzyjemności tylko z tego powodu, że w swoim mniemaniu górował nad rajcą rozumem. Kiedy zbliżał się do drzwi gabinetu
Pomidora, dobiegający stamtąd hałas potwierdził sensowność jego poczynań;
rajca zdecydowanie nie był w nastroju.
- ... latryny sprzątać do końca waszego jebanego życia!
Rajca rzeczywiście wpadł w amok i obecnie wyładowywał swoją frustrację na strażnikach, którzy pełnili nocną wartę i dopuścili się zaniedbania. Czerwona, nalana twarz zdawała się, że za chwilę eksploduje. Zauważył wchodzącego
Bernarda.
- Spierdalać skurwysyny i żebym was nie widział przez najbliższy tydzień! -
Strażnicy oddalili się prędko wbijając wzrok w podłogę.
Nadęty Pomidor sapnął głośno.
-
Mistrzu Dobry - rzekł spokojnie, lecz widać było po twarzy, że wstrzymuje gniew i cokolwiek może go ponownie wyprowadzić z równowagi - opowiedzcie co się wydarzyło w nocy.
- Szanowny panie rajco.. -
Bernard nisko pochylił głowę - Ot, sprawa jest prosta jak konstrukcja topora. Zawezwano mnie, jakoby do pilnych zeznań, w sprawie tejże
wiedźmy, co z Trzódki była i ludzi tam umordowała. Jakżem do
dziewki, co widzenia się domagała, przyszedł, to żech się na sprzątających zwłoki natknął w korytarzu. Trupa akuratnie nieśli, przez co podejrzani mi się zdali - wzruszył ramionami - a potem to już szarpanina była i mnie ta
felczerka von Szanta cuciła, szmat czasu później - dotknął odruchowo głowy w miejscu uderzenia - Pamiętać, to niewiele pamiętam...Mord nie widziałem, jeno tą z celi bym rozpoznał...Po prawdzie, sam nie bardzo wiem, cosik się stało, prócz tego, że w łeb zebrałem porządnie…Objaśnicie mnie może?
- Od objaśniania to wy tutaj jesteście - wysyczał
grubas. - Po kolei. Kto was wezwał? Czy w trakcie przesłuchania był skryba?
Kat przełknął ślinę, żeby nie rzucić grubszym słowem. Impertynencki ton panoczka, mimo wszystko działał mu na nerwy - Wiadomość dostałem.
Goniec przyniósł. Toć to nic nadzwyczajnego, często więźniom się coś przypomni, jak w celi dłużej posiedzą...A przesłuchanie? Nijakiego nie było, panie rajco, przeca wam mówiłem, żem w łeb oberwał, ledwom tam przyszedł.
Skryba był, może nie był, skąd mam wiedzieć…- wzruszył ramionami. W duchu poniekąd zgadzał się z rajcą, po licho się tam pchał?
Trza do rana było na rzyci siedzieć, a nie nadgorliwością grzeszyć...No, ale pannę wiedźmę chciał przeca niewinną ratować...głupi, głupi, głupi! Ja już cię, suko, dorwę - przyobiecał sobie w myślach - i wtedy inaczej zaśpiewasz.
Niewinna, psia mać...żeby cię szlag trafił, a szczury flaki obgryzły….- klął, zły na siebie i na upokorzenie, jakie musiał znosić, tłumacząc się jak żak przed
rajcą.
Orben Fethil zmarszczył czoło. Zastanawiał się.
- Wiadomość powiadacie dostaliście? Od kogo ta wiadomość. Bo przecież nie powiecie mi, że w środku nocy dostaliście zlecenie przesłuchania od któregoś z rajców?
To rzeczywiście było mało prawdopodobne, żeby takie informacje pisane były w nocy przez radę miejską, wiedział o tym dobrze.
Kat przygryzł wargę. Pismo, które dostał, napisane było dłonią
Kulawca, ale nie chciał wkopywać starego stróża. - Pomyślałem, że kogo straż w nocy zgarnęła i od razu zaczął sypać...Toć była to od świadka prośba o widzenie, nie miejski nakaz wydania na męki...A że sprawa poważna, gardłowa, o czarostowo znaczy, to pospieszyłem, bo coś mi się widziało, że wiedźmy sąd to ważna jest rzecz...Gońca pewnie pchnął strażnik, co wartę miał wtedy na celach…- dokończył oględnie. Ale kiedy mówił te słowa, w głowie zaczęły rodzić mu się wątpliwości. A jak
kuternoga był z nimi w zmowie? Wszak wszystkich w katowni znał, niemożliwe, że nagle nowych sprzątaczy nie rozpoznał, i na gębę ich puścił. Kluczy też mu nikt nie ukradł, a celę wiedźmy jakoś przebierańcy otworzyli… - To znaczy ee...ee...musiałbym sobie przypomnieć - wybrnął z wahaniem.
Grubas chrząknął. Widać zaangażowanie kata wywarło na nim pozytywne wrażenie i powietrze z niego trochę zeszło.
- Dobrze, dobrze
Mistrzu Dobry, nikt tutaj waszego ech… poświęcenia sprawie podważać nie chce. - Przestąpił z nogi na nogę. - Opowiedzcie mi jeszcze co się wydarzyło jak żeście zeszli do loszku. Gdzieście tych sprzątaczy spotkali, gdzie oskarżeni byli no i - machnął ręką - no wiecie… Wszystko po kolei, jako było.
Więc
kat opowiedział. Powoli, spokojnie i ze szczegółami. O trzech rzeczach wszakże nie wspomniał, ani się słowem nie zająknął: że na wiadomości rozpoznał rękę
Kulawca; że otworzył celę
dzikuski, zanim w łeb oberwał; przemilczał także swoje niewesołe przemyślenia co do roli stróża w całym tym zamieszaniu, choć poprzysiągł sobie, że poważnie sobie z nim pogwarzy, jak tylko od
grubasa wyjdzie. Tam, gdzie mógł, zasłonił się niepamięcią. To co jednak zauważył, opisał dokładnie i starannie. Co prawda nie liczył na to, że patałachy ze straży kogoś złapią, ale spróbować zawsze warto…
- ...i wtedy się ocknąłem - dokończył opowieść - Dziś dopiero szczegółów się dowiedziałem, jakem do lochów zszedł. Ale - zaznaczył - opis
dzikuski mamy, takoż
wiedźmę łatwo będzie rozpoznać. Przeca pod ziemię się nie zapadli...A jak je znajdziemy, to i resztę gagatków takoż…
Rajca słuchał uważnie każdego słowa, podpytywał o szczegóły i klął co chwila na nieudolność strażników, którzy dobrze tożsamości sprzątaczy nie sprawdzili.
- Obyśmy znaleźli! - powiedział na koniec. - Toż to pierwsza taka ucieczka w historii
Denondowego Trudu! To nie może tak być, że ktoś sobie wychodzi z lochów kiedy mu się podoba! No powiedzcie sami!
Podreptał trochę wzburzony, pulchny palec przykładając do ust i coś marudząc pod nosem.
- Dobrze, dobrze
Mistrzu Dobry. Nie zatrzymuję was dłużej!
Bernard ukłonił się możliwie najgłębiej i szybko (ale nie za szybko, żeby jeszcze
rajca sobie czegoś nie pomyślał), opuścił gabinet. Odetchnął dopiero za rogiem korytarza, kiedy drzwi stuknęły za nim, i miał pewność, że
grubas nie wyglądnie nagle i nie zawoła go z powrotem. W zasadzie, rozmowa poszła nawet lepiej, niż kat się spodziewał. Za to dostanie się pewnie straży...której
Wolner nie miał zamiaru żałować. Pokpili sprawę koncertowo, niech w końcu wezmą się za porządną pracę, wszak po tym, jak do miasta zaczęły napływać tłumy, bezradność straży stała się przedmiotem ulicznych dowcipów, a
nawet szyderczych przyśpiewek.
Zastanowił się chwilę; miał przemożną ochotę wrócić do katowni i na długie godziny zająć się pracą, bezpieczny przed zakusami rządzących miastem w chłodzie lochów. Czekała go też rozmowa z
Kulawcem, którego zamierzał podpytać na okoliczność wątpliwości, które nagle zalęgły się w katowskiej głowie. Skoro jednak był w ratuszu...mógł równie dobrze zajść do
von Szanta i rozwiązać sprawę
felczerki, która pewniakiem będzie mu w pracy bruździć.
Kolejna nieprzyjemna rozmowa.
Bernard westchnął, nabrał powietrza w płuca i ruszył jeszcze bardziej pogorszyć sobie dzień...