Isaia był człowiekiem prostym. Prostym jak konstrukcja cepa. Wiele można byłoby na jego temat powiedzieć, ale niewiele dobrego. Porywał i mordował, wszczynał burdy po pijaku, wymuszał haracze, zarzynał bezbronnych. Ot, jak to najemnik.
Przywódcą jednak nie był. Nie z powodu jakichś braków, ale z wyboru. Życie było prostsze bez wyrywania się do przodu, wystawiania się na celownik. Od początków kariery wypełniał jedynie rozkazy, nie kwestionując i nie dyskutując. Teraz, na starość, przyszło mu strategizować w ramach zdzisławowego zlecenia. I to w Imperium, ze wszystkich miejsc.
* * *
Stojąc po żołniersku, na baczność, dokładnie zlustrował każdego z nowych współpracowników. Oni odwdzięczyli się tym samym, ale Isaia rozczarowywał; był przeciętny do bólu. Miecz przy pasie, tarcza, łuk. Kołczan, skórznia. Ciemna chusta na szyi. Zarośnięta gęba i podbiegłe krwią oczy. Tylko tileańskie rysy i ciemniejsza cera trochę ubarwiały jego wizerunek.
-
Z całym szacunkiem, Messere... - Odezwał się w końcu ze słyszalnym akcentem, wbijając wzrok w Amona. -
Ale strasznie się panoszycie. Nie przypominam sobie, żebyście zostali wybrani dowódcą.
Siwemu najwyraźniej Y'Berion nie przypadł do gustu. Nie powiedział tego na głos, ale uważnie obserwował każdy gwałtowniejszy jego ruch i trzymał dystans. Do innych nie miał takich uprzedzeń, ba!, na Ernsta i Bungo nawet zerkał z zaciekawieniem. Z dwóch kompletnie różnych przyczyn, ale jednak.
-
Proponuję poobserwować i wybrać odpowiedni moment. Rzucać się na łeb, na szyję nie ma co, bo to nie wyjdzie nam na rękę.
Kiwnął głową, kulturalnie dziękując za uwagę, i na powrót zastygł w miejscu. Czekał na rozwój wydarzeń.