Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-11-2013, 09:58   #3
Highlander
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
Spojrzała mętnie na granatowe kielichy astrowców, ale jakoś niespecjalnie miała ochotę by dopatrywać w nich głębszego symbolizmu – czy to w liczbie i kolorze, czy też w samych roślinach. Może dlatego poszła na łatwiznę, przypominając sobie definicję chrześcijańską: całość, stabilność determinacja. Nawet ilość się zgadzała. Ha! Z nutką kpiny zaśmiała się i pokręciła rudą głową. Równie dobrze mogli kupić jej paczkę fig w pobliskim supermarkecie. Odsunęła się od biurka i sięgnęła po wazon stojący przy oknie. Stał pusty od dawien dawna, ale teraz mógł się w końcu na coś przydać. Napełniła plastikowe naczynie chłodną wodą. Dwukrotnie. Za pierwszym razem chciała po prostu usunąć warstwę kurzu, która powstała na dnie i sprawić by ciecz była mniej mętna. Ot, przesadny pedantyzm i drobiazgowość. Spojrzała krytycznie na stworzoną kompozycję. Intensywny i wesoły kicz bijący od dzwonków jakoś marnie komponował się z wnętrzem gabinetu. Tak jakby kwiaty chciały jej przekazać, że nie pasują do tego sterylnego miejsca. Nie pasują do niej. Chwilę myślała czy nie zanieść ich do recepcji, ale pocieszna gadatliwość rezydującej tam Amy natychmiast stworzyłaby całą masę teorii dotyczących nieistniejących romansów i sekretnych adoratorów. Na krótszą metę byłoby to zabawne. Ale na dłuższą już mniej. Ona i ten diabelski bukiet byli więc skazani na wspólne męczarnie.

Zabębniła piórem kulkowym w grafik i przerzuciła trzy z kartek. Lekturę otrzymanej broszury zdecydowała się odłożyć na potem. Tego dnia została jej już tylko dwójka pacjentów. Za około piętnaście minut miała pojawić się pani Meyers, ze swoim skundlonym labradorem. Dino – imię może i mało wyszukane, ale zwierzak był bystry i majestatyczny. Prawdziwy pies, w przeciwieństwie do tych zminiaturyzowanych szczotek do podłóg, często wystających celebrytkom z torebek. Brak rodowodu mało obchodził właścicielkę i jej męża, którzy kochali go jak swoje własne dziecko. A może nawet bardziej, bo ich siedemnastoletnia córka uciekła ponoć do koleżanki i nie chciała utrzymywać z nimi kontaktów. Druga w kolejce była Luna, syjamska kocica licząca sobie już prawie dwanaście lat. Zaawansowany wiek odcisnął na niej swoje piętno. Była markotna, regularnie spadała z parapetu, chowanie pazurów sprawiało jej problem. Właściciel, uniwersytecki profesor o rosyjskim nazwisku na którym dało się połamać język, zabierał ją do przychodni coraz częściej. Naiwnie liczył na to, że weterynarzom uda się w jakiś cudowny sposób zatrzymać bieg czasu. Jak na razie szło całkiem nieźle.

Dzwonek nad drzwiami zaczął wygrywać utwór, który czasy swojej świetności przechodził blisko dwadzieścia lat temu. Przy tym jawił się jako monotonny i przygnębiający. Pynchon już kilkakrotnie prosiła żeby go zmienić. Zgodziłaby się na cokolwiek, ale Amy była osobą dość upartą, a przy tym nierozerwalnie związaną z epoką prezydencji Reagana. Przynajmniej sama tak twierdziła, mimo, że na oczy jej nie widziała. Starając się nie baczyć na dźwięki syntezatora, rudowłosa odłożyła swoją rozpiskę na bok. Łapiąc za biały kitel wyszła z gabinetu, żeby przywitać się z labradorem i jego panią.



***

- Jeszcze raz chciałem podziękować. Odkąd zrezygnowaliśmy ze sklepowej karmy i przerzuciliśmy się na gotowanego kurczaka, przestała wymiotować. Teraz jest taka żywa, pełna energii!- łysy mężczyzna już trzeci raz potrząsnął dłoń pani weterynarz. Brzmiał jak podstarzały spec od reklamy, ale miał w sobie znacznie więcej siły niż mogła sugerować jego wątła sylwetka. Kobiecy nadgarstek powoli zaczynał czuć się zagrożony. Sztuczny uśmiech szklanych zębów Todorova dość dokładnie imitował jej własny, ten mieszający ze sobą uczynność i zakłopotanie. Nie czuła względem profesora politowania, bardziej skrępowanie z powodu niemal dziękczynnych modłów pod własnym adresem. Korzystając z okazji uwolniła rękę i chowając ją za plecami, skrycie zaczęła masować obolałe palce.
- To żaden problem, cieszę się, że pomogłam. Tylko proszę pamiętać żeby regularnie ją wyczesywać. Koty w tym wieku gubią bardzo wiele włosów, ich odkładanie się na żołądku może być bardziej kłopotliwe niż tłusta karma. Aha, no i dawać przepisane witaminy, to podstawa – możliwość skrycia się za zawodową litanią powitała z ulgą, podobnie jak to, że jego wdzięczność została zastąpiona przez uważne lustrowanie recepty. W końcu pokiwał mądrze głową i sięgnął do kieszeni, wyjmując z niej portfel. Jakby na to czekając, siedząca w różowym kojcu Luna apatycznie zamiauczała. Odgłos brzmiał jak wyrok.
- Panie Todorov, pamięta pan, że płaci się w recepcji?- zapytała, tak naprawdę doskonale wiedząc dokąd zmierza ta scena i doświadczając kolejnego już dzisiaj ataku zażenowania.
- Kiedy to naprawdę niesamowite co pani dla niej zrobiła i ja nie wiem jakbym bez…
- Nie ma mowy, nie wezmę centa więcej niż napisano w naszym cenniku.

Wymienili spojrzenia. Przez moment mężczyzna wyglądał jakby nie zamierzał odpuścić, ale coś w jej oczach powiedziało mu, że i tak nie przyjmie od niego pieniędzy. W końcu spasował.
- Dusza człowiek z pani! Dusza człowiek. Ale jeszcze wymyślę jakiś sposób żeby się odwdzięczyć. Czy nie będzie problemu żeby umówić się na wizytę za dwa tygodnie?
- Śmiało. Na dniach wyjeżdżam, ale do tego czasu powinnam już być z powrotem –
oczywiście zakładając, że los będzie jej dopisywał. Ale na ten ostatnio nie mogła narzekać.
- W takim razie do zobaczenia. No i życzę bezpiecznej podróży.
- Do widzenia, panie Todorov.
– na te słowa mężczyzna ukłonił się w staromodny sposób, całkowicie obalający tezę jakoby dobre maniery umarły w Dallas, pod koniec 1963 roku. Ujął kraciaste pudełeczko ze swoją pociechą i opuścił gabinet. Ruby odmachała im obydwu dłonią, jak ostatnia trzpiotka. Potem runęła na krzesło i skryła twarz między palcami. Po pokoju rozszedł się stłumiony jęk. Zastygła tak na trochę. Bezruch był przyjemny. Potem, przez szparę rzuciła okiem na zegarek. Późno. Przysłana razem z kwiatami broszura wciąż tkwiła na stole. Nie zamierzała przeczytać się sama…
***

Minęła prawie doba. Pynchon siedziała na ławce obok niewielkiego parkingu, kilkanaście kroków od wejścia do kliniki. Obok niej, na ziemi, spoczywała para bagaży – niewielki plecak podróżny Nike oraz trzykrotnie roślejsza waliza. Kanciasta, staromodna i wykonana ze skóry jakiegoś biednego, hodowlanego zwierzęcia. Wystarczająco obszerna żeby upchnąć w niej wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Oraz kilka mniej potrzebnych, przez co musiała się nieźle namęczyć, żeby zatargać ją aż tutaj. Patrząc lekkodusznie na atramentowe niebo, czekała aż zjawi się po nią umówiony kontakt. Wyglądała trochę jak wczasowiczka wyprawiająca się w końcu na wymarzony wyjazd i… tak też się czuła. Możliwość zostawienia pracy daleko w tyle i śmignięcia w nieznane wydawała się naznaczona widmem przygody. Tym odczuwalnym tylko przez małe dzieciaki, które są jeszcze zbyt niewinne (naiwne?) by zdawać sobie sprawę z potencjalnych zagrożeń, czy konsekwencji. Nie martwiła się tym co może się wydarzyć, bo i nie widziała ku temu potrzeby. Z potencjalnymi problemami upora się na bieżąco. Skrycie interesowała ją za to osoba jej towarzysza podróży. Zastanawiała się, jaki on będzie? Z wyglądu? Z charakteru? Czy kultywuje styl mrocznego płaszczowca? A może pojawi się w garniturze i koszuli o złotych spinkach, jako awatar typowego yuppie z Wall Street? W nagłym zmieszaniu przygryzła wargę. Nie, chyba nie powinna tak szufladkować ludzi, prawda? Nawet jeżeli żadne z nich nie było już do końca człowiekiem...
 
__________________
Beware he who would deny you access to information, for in his heart he dreams himself your master.
- Commisioner Pravin Lal, Alpha Centauri
Highlander jest offline