Almos ze zrozumiałych względów nie uczestniczył w pościgu. Widząc, że dalsze strzelanie nie ma sensu odłożył łuk i przyjrzał się rozciętej łydce. Nogawka spodni zabarwiła się na czerwono, krew skapywała do buta. Nomada pokręcił głową. - A to psi syn, sucz jego mać - zaklął pod adresem bandyty, któremu zawdzięczał ranę.
Usiadł na dachu dyliżansu i zorientował się, że sam chyba nie zejdzie. Nomada westchnął głośno i rozejrzał się po towarzystwie błagalnym wzrokiem. - Hmm...pomoże mi ktoś zleźć? - Zapytał. - Dzięki - rzucił, gdy wyratowano go z opresji. Opierając się o otwarte drzwi pojazdu przysiadł na siedzeniu.
Tymczasem Rigel w niewiele lepszym stanie właśnie wrócił z pościgu. - Dycham - Almos siląc się na uśmiech odpowiedział Ekhartowi. - Ale jakiś czas będę kuśtykał...nie wiem jak drań mnie podszedł. Ty też swoją drogą nie powinieneś biegać, a raczej leżeć w wyrku z bukłakiem wina, ssąc kurwiego cyca - koczownik zapomniał o obecności hrabiny, na tyle jednak wstrząśniętej widokiem krwi i trupa, że wulgarny język nie robił jej wielkiej różnicy.
Jeździec Równin zajął się podwijaniem nogawki i zdejmowaniem buta. Rana szczęśliwie nie była zbyt głęboka a arterie i ścięgna nienaruszone. Almos wyjął z leżącej za plecami torby bukłak z gorzałką, wziął sporego łyka i klnąc po aversku polał trunkiem ranę. - Ekhart, trzymaj - podał bukłak Rigelowi. - Mam też czyste szarpie, jak chcesz.
Nomada wyjął szarpie z torby i zaczął opatrywać ranę.
Gdy skończył, zwrócił się do kompanów: - Znalazłby ktoś mi solidny kij, czy inną lagę? Wygląda na to, że teraz nawet ojciec Goethe będzie przy mnie jak zając przy żółwiu. |