Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2013, 22:27   #11
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Annabell Clark


Wieczór…


Kolacja w całkiem porządnej restauracji. Sophie potrafiła rozpieszczać Annabell. Ale i miała ku temu powody. Sporo zarobiła na swej klientce.Stać ją było na taki gest. Poza tym Sophie była kimś więcej niż agentką literacką. Była przyjaciółką. Wiedziała o wielu sprawach z przeszłości swej klientki. Naturalnie więc, wiedziała też o Laurze.
Zanim jednak przeszła do tego tematu, omówiła strategię rozmów z producentami filmu. Czego warto się trzymać, a co warto poświęcić za gratyfikacje materialne i większą czcionkę przy napisach końcowych.
W tym czasie… słuchając jej Anabell obracała w dłoni kartę na której to temat nie odkryła nic. Co prawda o znaczeniu tej karty znalazła sporo w różnych portalach astrologicznych. Ale sama nie bardzo wierzyła w takie rzeczy. Poza tym jednak… nic.
Żadna strategia marketingowa nie stała za owym liścikiem. Pobieżne przeszukiwanie sieci pod kątem tych zdań razem i osobno, dało zerowe wyniki.
-Filip znalazł coś ciekawego.- rzekła na koniec spokojnym tonem głosu.-Ba… nie uwierzysz, jeśli sama nie przeczytasz.
I dała Sophie wydruki stron internetowych. -Nie musiał szukać zbyt głęboko. Laura była lokalną sławą w Las Vegas. Miała więc własną stronę internetową i nawet życiorys.
Oraz zdjęcie… Anabell była do niej bardzo podobna. Mogła by być jej siostrą. Możliwe, że była…

Potem jednak Clark zaczęła czytać życiorys.I z każdym zdaniem jej ręce zaczęły drżeć coraz bardziej.
Urodzona w Silver Ring z rodziców… Imiona rodziców takich samych jak jej. Miała siostrę o imieniu Anabell która… zginęła w wypadku samochodowym w wieku szesnastu lat. W wieku dziewiętnastu lat Laura wygrała w loterii Powerball. Bla, bla,bla… resztę pominęła wzrokiem dochodząc do końca, spekulacji jej brutalnej śmierci i nie potwierdzonych plotek o powiązaniach z mafią.
-Ana… czy, w twoim rodzinnym mieście byli inni Clarkowie?- zapytała ostrożnie Sophie, a Anabell pokręciła przecząco głową. Nie było innych Clarków, a to historia… tak bardzo przypomina jej życie odbite w krzywym zwierciadle ironii. Nie było innych Clarków, a samo miasto nie było odpowiednio duże, by mogła o innych Clarkach nie wiedzieć. Więc… co to wszystko miało znaczyć?!

Jeremy Perrier


Uwinęli się w tym warsztacie szybko. Trzeba to przyznać. Samochód był sprawny i gotowy do drogi w przeciągu ledwie dwóch godzin od dostarczenia potrzebnych części zamiennych do warsztatu samochodowego.
I Jeremy mógł ruszać dalej kierując się do rodzinnej miejscowości.
Czy był więc sens czekać dalej. Jeremy wyruszył więc dalej jadąc bocznymi drogami, mniej zatłoczonymi i bardziej urokliwymi niż autostrady. Wszak nigdzie mu się specjalnie nie spieszyło.
Zapomniał o karcie, zapomniał o liście, myślami będąc częściej przy Susan.
Do czasu…
Nagły jęk syreny policyjnej wyrwał go z marzeń. Samochód drogówki powoli zaczął doganiać Equusa. Tym bardziej że porządny obywatel jakim był Jeremy zaczął zwalniać.


Policja się zatrzymała przed nim, on też stanął. Policjant w ciemnych okularach i z kapeluszem na głowie wyszedł i ruszył w kierunku Jeremy’ego.
-Czy wie pan… że tylne światła ma pan uszkodzone?- zapytał.
- Ależ skąd. Dopiero co byłem w warsztacie w samochodowym.- odparł Jeremy zdumiony. Bo też nie pamiętał, by widział jakieś usterki i uszkodzenia odbierając swój samochód.
-Radziłbym zajrzeć do kolejnego w takim razie. Jazda z niesprawnymi migaczami to wykroczenie.- rzekł w odpowiedzi stróż prawa i po pożegnaniu oddalił się do swego samochodu.
Ruszył w przeciwnym kierunku zostawiając Jeremy’ego samego na pustej drodze.
Zaś sam Perrier odpalił Equusa i ruszył. Przy okazji włączając radio w którym rozbrzmiewał klasyk Marley’a.


Muzyka reggae… niekoniecznie w guście Perriera. Jeremy próbował zmienić stację, ale nie był w stanie. Radio samochodowe nie reagowało na wciskanie przycisków i próby zmiany stacji. Do licha! Ci partacze w warsztacie samochodowym odwalili jakąś prowizorkę… skoro przy okazji naprawy popsuli dodatkowo jego brykę!
Wyłączył radio nie mogąc w kółko słuchać tego samego kawałka. Przynajmniej ten przycisk działał. A im dłużej jechał tym… bardziej w aucie mu śmierdziało. Z początku smrodek był delikatny, ale z każdym przejechanym kilometrem narastał i wkrótce był nie do zniesienia.
W końcu Jeremy zatrzymał wóz i wysiadł, ruszając w kierunku bagażnika. Otworzył go i zamarł z przerażenia.

W środku, były zwłoki… Na wpół gnijący trup ubrany w policyjny mundur wciśnięty do bagażnika. Puste oczodoły rozkładającej się twarzy wpatrywały się we właściciela samochodu. Mięso i skóra odchodziły gdzieniegdzie od kości pokrywając wnętrze bagażnika, podobnie jak zaschnięta krew i ropa. Trup musiał leżeć w tym bagażniku od miesiąca co najmniej… ale przecież to niemożliwe.
Przecież kilka godzin temu pakował tu swoje walizki.
Radio włączyło się samo… Hit Boba Marley’a rozbrzmiał ponownie, niczym puenta tej sytuacji wyjętej żywcem z tandetnego dreszczowca.

Teodor Wuornoos


Kolejny dzień konwentu. Kolejny dzień podpisywania książek, ale też i rozmowy z fanami i odpowiadania na ich pytania. Panel dyskusyjny.
Kolejne rozmowy. Kolejne podpisywanie książek. Bycie popularnym twórcą powieści kryminalnych miało swoje zalety.
Przerwa na posiłek.
I znów praca. Teodor już zapomniał o dziwnym liście. Karta leżała gdzieś wśród jego rzeczy. W końcu czemu miał się przejmować. Dostawał dziwaczniejsze przesyłki od psychofanów. Choć Teodor musiał przyznać, że takie rzeczy trafiały mu się wyjątkowo rzadko. Pisarze rzadko bowiem osiągają status celebryty. Zazwyczaj są znani tylko poprzez swoje książki.
Taki Stephen King był wszak wyjątkiem od reguły. Większość pisarzy nadal mogła liczyć na anonimowość. Teodor piszący pod pseudonimem, tym bardziej.

Dzień się kończył, słońce chyliło się ku zachodowi. Teodor wracał na piechotę do hotelu. Nie spieszył się. Mieszkał akurat blisko miejsca w którym organizowano tą imprezę, spacer przez uliczki Phoenix traktował jak zwiedzanie tego miejsca. Konwent wszak nie będzie trwał wiecznie.
Słońce zachodziło. Czerwony blask mieszał się z długimi cieniami budynków, trwożąc mozaikę barw godną artysty, Tyle że Teodor malarzem nie był, więc jakoś nie bardzo się tym zachwycał.
Jutro czekał go ostatni panel dyskusyjny, ostatnie podpisywanie książek, wreszcie… powrót do domu i zabranie się za kolejną książkę. Fani już nią wypytywali, ale czy on miał już jakiś konkretny zary…

Rozmyślanie Teodora przerwał głuchy warkot. Zza rogu budynku wyszedł duży pies… prawdziwe bydlę.
Zapewne jakiś mastiff, a może amstaff. Pisarz nie wiedział. Nigdy się specjalnie nie interesował kynologią. Metrowej długości bestia miała w kłębie około metra, był długi na półtora z kawałkiem.
I był… wściekły. Obnażone kły przypominały dziesiątki pożółkłych sztyletów, przekrwione oczy patrzyły wrogo. Ciało… skundlona czarna sierść łączyła się z plackami łysej skóry i owrzodzeniami w chaotyczną mozaikę pokrywającą tą bestię.
Psiak wyglądał jakby wyszedł z grobu, tylko po to by rzucić się Wuornoosowi do gardła i przegryźć. Cholera. Gdyby Teodor wiedział, że to niemożliwe uznałby iż smród jaki pies roztaczał, to odór rozkładającego się ciała.
-Upiór… do nogi.- dudniący lodowaty głos, na pomoc przerwał złowrogie warczenie psa. Odwrócił on łeb za siebie. Ale tylko na chwilę. Szybko ponownie skupił pełne nienawiści spojrzenie na Teodora.
Który spojrzał w kierunku z którego dosłyszał słowa i ujrzał… giganta.
Mężczyzna bowiem miał ponad dwa metry wzrost, choć długi czarny prochowiec który nosił sprawiał że wizualnie mężczyzna wydawał się jeszcze wyższy.



Był przy tym chudy jak tyczka, o bardzo zmizerowanej twarzy i niezdrowo wyglądającej cerze. Był dowodem, że właściciele się upodobniają do psów. Niezwykłym zbiegiem okoliczności, cienie rzucane przez zachodzące słońce sprawiły iż nie było widać jego oczu. Które oczywiście musiał mieć. Nikt nie rodzi się z czarnymi jamami w miejscu gałek ocznych.
-Nie powinieneś tu być. To nie twoje miejsce, prawda?- rzekł mężczyzna do Teodora, po czym beznamiętnym tonem skarcił psa.- Upiór… spokój. Siad.
Z niedużym skutkiem. Pies nadal nie spuszczał spojrzenia z Teodora warcząc gniewnie. Ale przynajmniej usiadł.

Susan Chatiere


Choć tego nie okazywała. Obecne zlecenie choć dobrze płatne, było wyczerpujące. Bardzo wyczerpujące psychicznie. Kolejne wysłuchiwanie na temat pedofilskiej siatki działającej w jej kraju. Kolejne strony zeznań do tłumaczenia.
Przynajmniej dobrze płacili, a wieczorami mogła się zrelaksować przy markowym trunku i rozmawiając z Jeremy’m.
Rozmarzyła się. Błąd. Nie znała jeszcze tego budynku dość dobrze i najwyraźniej pomyliła korytarze. Bo ten do którego zeszła, nie wyglądał zachęcająco. Musiała pewnie wysiąść nie na tym piętrze co trzeba i zejść do podziemi sądu. Podziemi o których tyle słyszała od Matthew. Straszne historie o psycholach i zboczeńcach trzymanych tu w latach czterdziestych i pięćdziesiątych tuż przed rozprawami. O jednym takim pierwowzorze Hannibala Lectera, smakoszu ludzkich mózgów… który wyrwał się stąd przed rozprawą zabijając przy okazji strażników. I bawił się w morderczą ciuciubabkę z policjantami wysłanymi go pochwycić. Zabił ponoć pięciu, zanim go śmiertelnie postrzelono.
Nie wiedziała czy adwokat mówił prawdę czy się z niej nabijał. Nie uwierzyła jednak w opowieść o tym, że jego duch nawiedza wciąż to miejsce.
Nie wierzyła… teraz jednak była skłonna uwierzyć. Wygląd tego miejsca był upiorny.

Krzyk! Głośny kobiecy krzyk sprawił, że poczuła ciarki na plecach. Krzyk był pełen bólu i rozpaczy. Rzuciła się do ucieczki odruchowo. Zatrzymała po kilku metrach, kiedy rozsądek wziął górę nad wrodzonymi instynktami.
Ćwiczyła wszak kickboxing, potrafiła złamać żuchwę każdemu mięśniakowi jednym celnym kopnięciem.
Kolejny krzyk bólu i wrzasku.
Ruszyła w jego stronę powoli i ostrożnie. Szła za tymi jękami i krzykami… torturowanej kobiety.
Jakoś właśnie to jej przychodziło do głowy, gdy je słyszała.
Jęki były głośne i pełne cierpienia. Krzyki pełne rozpaczy.
A ona była coraz bliżej nich. Jej serce waliło młot, gdy dotarła do drzwi zza których słychać było te krzyki. I nic więcej.
Zaskoczenie. Zaskoczenie to klucz.
Kopniakiem wyważyła drzwi i wpadła do… pustego pokoju przesłuchań. Z włączonego magnetofonu szpulowego rozlegały się owe krzyki cierpienia.
Obok niego leżała książka dotycząca średniowiecza, otwarta na rozdziale “Prawo i tortury w średniowiecznych miastach”.
W oczy Susan rzuciła się ilustracja zdobiąca stronę.


Koło… tortur.
Pobieżnie przeczytała opis pod nim.
Jedną z form kary wymierzanej przestępcom było łamanie kołem.
Nagą ofiarę z szeroko rozstawionymi kończynami przywiązywano do metalowych pierścieni. Następnie pod jej biodra, kolana, kostki, łokcie i nadgarstki podkładano grube kawałki drewna. Wtedy kat miażdżył jej ciało ciężkim kołem (rodzajem kanciastej maczugi, której krawędzie były obite metalem). Po zmiażdżeniu kończyn ofiarę stawiano w pozycji pionowej. Następnie gawiedź pastwiła się nad nią, np. wydłubując jej oczy. Rozróżniano dwie formy tej kary...

Kolejny głośny kobiecy krzyk dobiegający z magnetofonu przeszył jej ciało zimnym potem.

Sophie Grey


Ten protestancki zbór był dobrym miejscem na początek. Ładny i zbudowany wedle klasycznych kanonów. Dobry na okładkę zarówno z zewnątrz jak i z wewnątrz. No i ojciec Samuel Bishop, tutejszy pastor okazał się bardzo entuzjastycznie nastawiony do jej propozycji sesji zdjęciowej.
Korpulentny siwiejący ksiądz liczył zapewne, że taka sesja przyciągnie uwagę wiernych. W rozmowie z Sophie żalił się na coraz większy odsetek nie chodzących do Kościoła wiernych.
-Gdy Wiara umiera, to ze Światem nie może dobrze.- rzekł smutnie, a Sophie przytaknęła. Zresztą przytakiwała cały czas, chcąc jak najszybciej przejść do swej roboty. Nie miała wszak wiele czasu do stracenia. Słońce nie będzie oświetlało wnętrza zboru w sposób jaki by jej odpowiadał, przez cały dzień.


Sama weszła do zboru i oceniła architekturę. Sięgnęła po światłomierz służący do pomiaru natężenia światła, dzięki czemu możliwe jest ustalenie właściwych parametrów ekspozycji. W końcu nie przyszła tu cyknąć paru fotek, ale zrobić prawdziwie artystyczne zdjęcia mające pokazać jej warsztat i talent. Natężenie światła było jeszcze za duże, więc rozejrzała się po kościele szukając odpowiednich miejsc, z których mogła by zrobić prawdziwie poruszające kadry.
Potrzebowała do tego cieni… Potrzebowała by słońce obniżyło się nad nieboskłonie poprzez ciemnie wydobywając głębię piękna ukrytą w konstrukcji budowli i jej rzeźbach.
Kolejny pomiar natężenia światła… Idealnie.
Zabrała się za robienie fotek. Pierwsza, druga… Z każdym zdjęciem wydobywała dramatyzm i urokliwość zarazem tego przybytku. Z każdym zdjęciem...


… czuła się nieswojo. Cienie wydłużały się zbyt szybko, czyniąc tą świątynię coraz mroczniejszą. W dodatku wydawało jej się że słyszy, jakieś szepty i śpiewy. Zbyt ciche jednak, by nie mogła ich zwalić na swoją wyobraźnię.
Nagle… coś zauważyła. Choć równie dobrze mogła być to gra świateł i cieni, prawda? Prawda?
Tam… pomiędzy ławkami, cień jakby sylwetki leżącej w dramatycznej pozie. Cień… kojarzący jej się z postacią pchniętą śmiertelnie sztyletem. Dobrze wiedziała jak takie osoby wyglądają, wszak ona sama…
O czym ona myśli? Przecież nie była świadkiem żadnego morderstwa. A ta sylwetka. To wszak mogła być tylko gra świateł i cieni, prawda? Prawda? PRAWDA?

Emma Durand


Życie jest piękne…
Anton jej to uświadamiał. Całą długą i rozkoszną noc.
Poranek też był piękny. Jadła właśnie zdrowe śniadanie. Chleb z miodem. Miód wszak dobrze robi na struny głosowe. A te były wszak narzędziem jej pracy.
Jadła śniadanie smakują tą płynną złotą rozkosz i popijając mlekiem. Produktami z ekologicznej farmy i takiej samej pasieki.
Stać ją było na takie luksusy.
Jadła przeskakując po nudnych porannych programach, szukając czegoś na czym mogła by zaczepić spojrzenie i uwagę. Ale telewizje śniadaniowe są zwykle nudne i bardzo nudne.
Już miała wyłączyć telewizor, gdy zobaczyła poranny wywiad z utalentowanym artystą przeprowadzanym w jego mieszkaniu. W mieście w którym obecnie mieszkała.
Wywiad z artystą wywodzącym się ze Silver Ring. Wywiad z jej dawnym kumplem Erickiem Robertsem.
Uśmiechnęła się zaskoczona. Kto by pomyślał, że Eric także tu mieszka. Zmienił się… odrobinę przytył, odrobinę zmężniał i odrobinę zarósł.
I podczas tego wywiadu wydawał się nieco rozkojarzony i roztrzepany. Emma lubiła go, więc miała nadzieję, że stary dobry kochany Eric nie brał jakichś prochów.
Potem przedstawiono go podczas pracy i Emma omal się nie zakrztusiła mlekiem. Zaskoczona przyglądała się na obrazy Erica wiszące w tle.


-To niemożliwe…- szepnęła do siebie. Każdy obraz jaki widziała podczas relacji. Każdy… nawet ten przy którym pracował podczas wywiadu. Każdy z nich był dokładną kopią jej obrazów. Każdy z nich leżał w jej pracowni, przeznaczony tylko dla jej oczu. Nikt ich nie widział. A tym bardziej Eric, którego nie widziała od wizyty w Silver Ring. A jednak… każda kopia jej obrazu wisiała u niego. Każda była pewnie podpisana jego imieniem. Zupełnie jakby malowali to samo.
Ale… to niemożliwe. To nie jest możliwe!
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 18-11-2013 o 16:49. Powód: poprawki
abishai jest offline