Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-02-2007, 16:07   #4
Junior
 
Junior's Avatar
 
Reputacja: 1 Junior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputację
Powszechnie wiadomo że kuchnia amerykańska nie istnieje. Teoria ta jest do tego stopnia oczywista, że nikt przy zdrowych zmysłach nie spiera się z nią. Zwyczajnie w États-Unis d'Amérique kuchnia nie istnieje! Fatalnie...

Jeszcze wczoraj dla Didiera by to poważny problem. Niemal egzystencjalny. W chwili kiedy koła jego samolotu dotknęły amerykańskiej terre, nie przestawał myśleć o tym co traci. Kuchnia, wino... do tego ten barbarzyński język, brzmiący jak uderzenie cepem. No i ukochanej Julie. Wszak nie podejrzewał aby pobyt w Chicago przedłużył się ponad kilka-kilkanaście dni, to jednak lecąc tutaj nie był zadowolony.

To było wczoraj. Teraz wychodząc z dziwnej restauration, był zwyczajnie przestraszony. I nawet nie tym, że zjadł coś czego nigdy nie powinien brać do ust. Prawda była inna. A od dnia poprzedniego wiele się wydarzyło.

Mężczyzna spojrzał na zegarek. Przeszedł go dziwny dreszcz. Faktycznie, słońce zachodziło.
Kosmiczny kolos żegnał się ze swymi dziećmi. Czy to ostatni raz kiedy widzę słońce? Jego myśli chwilę jeszcze błądziły w koło krwawych wizji i plugawych tańców. Dość! To jakiś absurd. Wszystko jest pod kontrolą. Nic złego wydarzyć się nie może. Ale szklaneczka czegoś mocniejszego nie zaszkodzi.

„Blue Velvet”. Taki napis tkwił na karteczce, obok adresu i instrukcji. Godzina była zdecydowanie zbyt wczesna. Zbyt wczesna dla tajemniczego spotkania. Ale nie dla kieliszeczka, albo dwuch dobrego koniaku. Jeśli coś takiego jest podawane w tym kraju...
– Taxi!

***

Nowoczesne rytmy miały coś w sobie. Zapewne chodziło rytmikę. Tak twierdzili mniej spostrzegawczy. Didier siedział przy barze „Blue Velvet” sącząc napój który „lepszy niż koniak”. To co przykuwało jego uwagę działo się na parkiecie. W rytm muzyki, która przeszywała każdą komórkę ciała, poruszali się ludzie. W transie pełnym swobody i nieskrępowanego wyrazu. Uwolnione biodra, kształtne piersi. Gesty, miny, uczucia. Seks, wolność, szaleństwo, zapomnienie. Piękne dziewczęta epatowały erotyzmem. Mężczyźni nie kryli swego zainteresowania. A wszystko to we wspólnym rytmie zrozumienia. Bez granic, bez podziałów. Radosny taniec w rytm zapadającej nocy Chicago.
- Cześć, masz ochotę postawić mi drinka – głos dziewczyny nie był wysoki i świdrujący. Raczej radosny, spontaniczny i pełen wigoru. Didier spojrzał na młodą, krótko ostrzyżoną dziewczynę, która uśmiechała się do niego nad wyraz swobodnie.
- Mosze, a czemu powinienem? – odpowiedział uśmiechem.
- Niewiem, ale tak się mówi. – dziewczyna mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat. Była rozbrajająco szczera – Fajny masz akcent.
- To jak? Postawisz mi? – dopytywała się, kiedy zorientowała się że mężczyzna nie odpowie na tę stuprocentową zaczepkę o akcencie.
- Ca va
- Francuz! Ale mam szczęście!
- Naprafde? Skont tak sondzisz?
- Masz akcent, do tego sawa. No wiesz...
– dziewczyna wciąż nie przestawała się śmiać. W jakiś sposób nie pasowała do tego miesca.
- No tak. Ale ja pytałem skont sondzisz że masz szczenście. Pszyszłaś tu poderfać jakiegoś faseta?
- Tak na serio to nie. Ale fajnie jest się zabawić. Mów mi Lili.
– wyciągnęła w jego stronę rękę.
- Didier. – uścisnął lekko.
- Czym się zajmujesz?
- Jestem kulturosnawcą. Przyjechałem w odwiedziny do koleszanki.
- No tak. Naukowiec. Nie pogadasz. Ja sprzedaje ubezpieczenia. Chcesz się ubezpieczyć na życie?
– zaśmiała się, ale kiedy spostrzegła na twarzy rozmówcy, że nie jest mu do śmiechu, ciągnęła szybko dalej – Ale chciała bym zdawać na uczelnię Może historia sztuki?
- Polesam Sorbonę...
– uśmiechnął się – Jeśli jednak się sdecydujesz to to jest moja wizytówka.
- Fajny jesteś!
– spojrzała na niego krzywo. – Na pewno nie chcesz mnie zaciągnąć do łóżka?
- Ce n'est pas possible
– zaśmiałsię Didier – Musze jusz iść. Mam umófione spotkanie.
- Szkoda. To do zobaczenia.
- Miło było ciebie poznać francyziku.
- Ciebie też Lili!


***

Tylne wejście. Trochę ciszej. A także oczy ochrony jakby bardziej czujne.
- Didier La Talec
Jeden z goryli przytaknął i gestem wskazał aby kierować się za nim. Ciemnie korytarze. Zimno? A może to efekt zdenerwowania. Kroki zdawały się takie ciężkie. Didier spodziewał się dokąd zmierza i wiedział czym ryzykuje. Wszystkim. Goryl zdawał się na to nieczuły. Szybkim krokiem kierował się wprost w stronę sali. Odseparowanej, z barem.
- Dzienkuje. Dam sobie rade. Dzienkuje – goryl lekko zdziwiony, ale nie optował za niczym.
Wszyscy byli z pozoru zajęci sobą. Dziwna eklektyczna zbieranina... Didier czuł się już mocno zdenerwowany... Kłótnia, kilku w rogu?... Powoli bielały mu knykcie... Rewolwer, którym nikt jakoś się nie przejmował? ...

Mężczyzna podszedł do baru. Niemo powtarzał sobie w myślach pytanie. Co ja tu robię? Czy nie jest to już pewna przesada? Na jak duże poświęcenia można iść? W ramach czego? Oszustwa. No dobrze... Pewnej dozy zaewaluowania.
- Coś podać? – barman wybił go z jego prywatności.
- Nie. Dziękuję.
Usiadł na stołku. Lekko drżącymi rękoma wyciągnął papierosa. Pstruk. I po chwili jasny dym wypłynął z jego nozdrzy. Didier chwilę się skupił. I zrobiło mu się miękko. Chyba tylko wyćwiczony siad na krześle barowym, sprawił że nie osunął się na podłogę. Chwilę trwało, kiedy skonsternował że część zebranych zerka w jego stronę. Zauważyli? Niemożliwe! Więc co? Ogień. Legendarny ogień. Cóż, nie mógł wybrać lepszego sposobu aby się przedstawić. Schowa papierośnicę w połę marynarki. Grafitowy garnitur lekko wygnieciony, koszula z dnia wczorajszego, zmęczone spojrzenie. Papieros. I choć w normalnych okolicznościach ten ostatni byłby niczym, to jednak w tym momencie zdawał się wyjątkowo kłopotliwym transparentem.
 
Junior jest offline