Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-11-2013, 13:20   #20
Viviaen
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Kolejne minuty wlekły się niczym godziny, a godziny urastały do rozmiarów wieczności. Nogi ścierpły jej od siedzenia w samochodzie. Wysiadła z wahaniem i po niespełna półgodzinie nerwowego spaceru wsiadła z powrotem. Po kolejnej wieczności wpatrywania się we front budynku Zoo, była o krok od włączenia silnika i powortu do domu. Narastający w niej lęk powoli stawał się zbyt silny, choć usiłowała sobie wytłumaczyć, że jest irracjonalny.
W końcu po raz ostatni bez większych nadziei wybrała numer Erica, zdecydowana poczekać pół minuty i dać sobie spokój. A może spróbować odwiedzić go w jego pracowni?
Wsłuchując się w krótkie “pip” świadczące o nieustannym zajęciu numeru, nieco bezmyślnie wpatrywała się w przednią szybę swojego Forda. Nie od razu zrozumiała, co widzi. Na jej oczach pióro wycieraczki sparciało, a guma powoli zaczynała rozsypywać się w proch, odsłaniając rdzewiejące błyskawicznie ramię. Spojrzała na ulicę przed sobą i zobaczyła, że ludzie zaczynają rozpływać się w powietrzu, jakby nigdy nie istnieli, a cała okolica zaczyna przypominać scenografię koszmaru.
Emma krzyknęła, upuszczając telefon, który zaklinował się gdzieś pod siedzeniem. Szukając go desperacko, wyraźnie SŁYSZAŁA, jak rdza pożera blachy, skórzane siedzenia starzeją się i pękają, a po chwili pękła pierwsza szyba…
Kiedy wreszcie znalazła telefon, był on cały obsypany rdzawo-czarnym pyłem, nieprzyjemnie klejącym się również do jej spoconych dłoni. Szarpnęła za klamkę, ale ta rozsypała się w jej palcach…
W panice zaparła się o trzeszczącą niebezpiecznie kierownicę i obiema nogami kopnęła w drzwi, wyłamując je z przerdzewiałych zawiasów. Sama wyskoczyła z wnętrza wraku tuż za nimi, nadludzkim wysiłkiem woli nie drąc się wniebogłosy. Drżącymi rękami włożyła telefon do przewieszonej przez ramię torebki i rozejrzała się wokół.
”Z pewnością usnęłam w samochodzie…” - przemknęło jej przez myśl - “...to musi być sen… muszę się teraz tylko obudzić…”
Gorączkowo próbowała przypomnieć sobie sposoby na wybudzenie się z koszmaru. W snach nie odczuwa się bólu… powinna się uszczypnąć i wtedy wszystko się wyjaśni…
Jak w transie patrzyła, jak jedna z jej dłoni szczypie tę drugą, mocno, boleśnie… syknęła. Przygryzła wargi niemal do krwi, by nie krzyknąć. To nie był sen…
Wokół niej świat stawał się coraz mroczniejszy, tu i ówdzie pojawiły się świecące złowrogo punkciki. Oczy, które - była o tym przekonana, wpatrywały się prosto w nią. Rozejrzała się w panice, Instynktownie szukając schronienia. Dopiero teraz zauważyła, że budynek Audubon Zoo rozpada się jakby wolniej, dając złudzenie normalności… a więc bezpieczeństwa. Dlatego też nie zastanawiając się ani chwili dłużej, popędziła w kierunku głównego wejścia, modląc się, by - wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, drzwi były otwarte…

Zoo było puste... a raczej opustoszałe, zaniedbane… Wyglądało jak więzienie dla zwierząt. Jak te stare Zoo z lat trzydziestych i czterdziestych.


Potężne stalowe klatki, grafiti i różne bazgroły na murach. Nie było jednak ciche, choć Emma nie zauważyła żadnych zwierząt w klatkach. Wiał wiatr niosącyc echo małpich krzyków, ryków kocich drapieżników, ptasik treli i wrzasków… zupełnie jakby duchy zwierząt żyły nadal w klatkach.
Emma z wahaniem zagłębiła się między klatki. Rozglądając się wokół siebie, z niepokojem oglądała się też za siebie, jakby spodziewając się, że to, co wyczekiwało w cieniach ruin, pójdzie za nią. Co jednak miała zrobić? Powoli i ostrożnie posuwała się przed siebie, cicho nawołując imię Erica. Skoro chciał się z nią tu spotkać, może też tu jest…?
Mijała klatki i nie słyszała żadnych odpowiedzi… aż do czasu, gdy dotarła do jednej z nich. Szelest…


Wyraźny szeltet dochodził z otwartej żelaznej klatki. Szelest spod kupy liści, w jej najciemniejszym kącie. Ale czy powinna tam iść? To wszystko wyglądało jak pułapka z przynętą.
Z mocno bijącym sercem przystanęła, po raz kolejny nawołując imię malarza. Jednak nie doczekała się odpowiedzi… schyliła się więc, by podnieść z ziemi niezbyt długi patyk i rzuciła nim w ruszającą się stertę, gotowa w każdej chwili zatrzasnąć drzwi klatki i zerwać się do ucieczki.
Szelest stał się gwałtowniejszy… liście się zakotłowały, ale cokowliek kryło się pod nimi, nie ujawniło swej natury. Nie usłyszała też odpowiedzi na swe zawołania.
Nagle poczuła, że wszystko jej jedno. Czy miała jakąś alternatywę? Co jej pozostało? Błąkanie się po całym Zoo, aż rozpadnie się tak samo, jak jej samochód i cała dzielnica? Aż dopadną ją czające się w cieniach bestie?
Przez jej umysł przemknęły w jednej chwili wszystkie horrory, jakie kiedykolwiek widziała, w tym widziany całkiem niedawno "Amityville" i uwielbiane przez nią “Lśnienie”. Zoo stało się nagle klaustrofobicznym budynkiem, w którym ona, samotna nagle bohaterka, znalazła się w irracjonalnej sytuacji, i - odwiecznym wzorem takich bohaterek, zamierzała właśnie zrobić najgłupszą rzecz na świecie. Choć może nie aż tak głupią?
Wybrała sobie nieco dłuższy patyk i ostrożnie zbliżyła się do trzęsącej się sterty liści, idąc jednak po zerwnętrznej stronie klatki. Równie drżącą co one końcówkę kija wsunęła między liście, próbując je rozgarnąć… nie wyobrażała sobie, że mogłaby odwrócić się plecami do niewiadomego.
Kośi.. pod stertą liści były ludzkie kości! Co prawda Emma nie była orłem z anatomii, ale ludzka czaszkę potrafiła rozpoznać. Piszczele, żebra… ogryzione kości ludzkich ofiar. Nagle... spomiędzy kości wychyliły się brudne palce… ludzkie palce. Żywe palce… Pod kośćmi bowiem była chyba jakaś studzienka odwadniająca klatkę.
W głowie Emmy pojawiły się kolejne horrory, te opowiadające o żywych umarłych… ale zagryzła zęby i odepchnęła je od siebie. Szybko obiegła klatkę, by dostać się do środka i odgarnąć liście i kości, jak mantrę powtarzając ”Eric, to Ty? Powiedz, że to Ty… Eric… Eric? Czy to Ty…?”
To nie był on...To… ledwie był człowiek. Łysy… a raczej oskalpowany żywcem człowiek. I nagi. Oraz pokryty jakimś śluzem i zakrzepłą krwią, poraniony. Z wyłupionymi oczami i zaszytymi ustami. Stał w kanale ściekowym do kolan tonący w czerwonej cieczy. Krwi.
Pierwszym, co przemknęło jej przez myśl było desperackie ”to nie może dziać się naprawdę…”. Nieświadoma swoich reakcji, cofała się krok po kroku od tej makabrycznej istoty, która kiedyś była człowiekiem, mamrocząc do siebie nieustanne “nie, to sen… to koszmar… to jakiś Koszmar...”. Jednak kiedy On się poruszył, bezbłędnie zwracając się w jej stronę, coś w niej pękło. Przeraźliwy wrzask niczym ostry nóż rzeźnicki rozdarł zasłony potępieńczej ciszy otulające Audubon Zoo, po czym Emma rzuciła się do szaleńczego biegu donikąd. Nie wiedziała, jak długo biegła, ani gdzie. Wiedziała tylko jedno. Musiała uciec jak najdalej od tego… kogoś… czegoś…


Kiedy dobiegła do opuszczonego kamiennego wybiegu niezidentyfikowanych teraz zwierząt,


ukryła się w ciemnej niszy i zaniosła niepowstrzymanym szlochem. Czas nie miał już żadnego znaczenia… więc dała go sobie tyle, ile było potrzeba, by łzy się skończyły a umysł na nowo zaczął działać. Kobieta powoli zaczynała sobie przypominać dziwne słowa wypowiedziane przez Erica. On nie był szalony, a ona znalazła się właśnie we wspomnianym przez niego Koszmarze. Co on jeszcze mówił...? Coś o znajdowaniu drzwi… i że musi pilnować swej karty.
Wyciągnęła ją teraz z kieszeni i obejrzała uważnie, jakby widziała ją po raz pierwszy, po czym schowała z powrotem. Wiedziała przecież, co to za karta. Cesarzowa, Władczyni. Tylko co to miało oznaczać? Kim miałaby władać...?
Tym razem czuła się jak pieprzona Alicja w jakiejś cholernej Krainie Koszmarów. Nie znała reguł, o których mówił malarz, nie wiedziała, w jaki sposób się do niej dostała i, co gorsze, gdzie szukać wyjścia. Eric był szurniętym królikiem, a karta…? Emma poczuła, jak narasta w niej gniew. Ktoś się nią bawił…

Odetchnęła głęboko i po raz kolejny tego… dnia? sięgnęła po telefon. Połowa baterii. Wystarczy na długo, jeśli będzie rozsądna. Pierwszy numer, jaki wybrała, należał do Erica...
Odebrał… w końcu. Spanikowany głos Erica zabrzmiał w słuchawce. - Że… Ale masz kartę… więc jej pilnuj. Bez niej… nie wyjdziesz z Koszmaru. Drzwi… pamiętaj, musisz je znajdywać. Wiesz kim jestem, prawda?
Była tak zdziwiona, że usłyszała jego głos, że aż zaniemówiła. Po nieskończenie długiej chwili odezwała się ochryple.
- Jesteś Eric Roberts... z Silver Ring. - jej głos i tak był zaskakująco spokojny - I musisz mi powiedzieć, jak znaleźć te… drzwi. Jestem… jestem w Audubon Zoo… ale wygląda jak przeniesione w czasie… to ruina... - nawet w jej uszach brzmiało to idiotycznie, a jednak była to prawda… z trudem zapanowała nad kolejnym atakiem paniki - ...gdzie Ty właściwie teraz jesteś? Możesz mnie stąd zabrać?
- Że… Ale masz kartę… więc jej pilnuj. Bez niej… nie wyjdziesz z Koszmaru. Drzwi… pamiętaj, musisz je znajdywać. Wiesz kim jestem, prawda? - głos Erica powtórzył już raz wypowiedziane słowa. Z takim rozłożeniem akcentów i emocjami. Emma… zadrżała. Nie dodzwoniła się do Erica. W słuchawace powtarzała się w kółko jego wypowiedź z poprzedniej rozmowy.
Kobieta rozłączyła połączenie i rozpłakała się z bezsilności. Jasnym było, że do Erica się już nie dodzwoni. Ale też z całej jej poprzedniej rozmowy z malarzem te słowa były dla niej najważniejsze. Stanowiły jedyne wskazówki, jakie mogła otrzymać. Ale była tu sama, otoczona przez dziwne echa i czające się gdzieś tam potwory. Powinna pójść na poszukiwanie drzwi… nie wiedząc, jak one wyglądają i jak je rozpoznać. Ani co na nią czeka po drugiej stronie…
Westchnęła i sięgnęła po ostatnią deskę ratunku, jaka jej jeszcze pozostała. Z cichym westchnieniem wybrała numer Antona i przyłożyła telefon do ucha…
Tym razem zamiast jakichkolwiek słów, czy nawet informacji że numer jest zajęty, usłyszała dziwną muzykę. Niczym z pozytywki. Anton nie odbierał, a na policzku Emma poczuła coś ciepłego. Odsunęła od siebie telefon i patrzyła ze zgrozą jak z pomiędzy szczelin klawiatury sączy się ciemnoczerwona krew. Ta sama, która była teraz rozsmarowana na jej policzku.
Cienie wokół Emmy się wydłużały, wicher zaczął wiać mocno. A sama kobieta, tak jak zając przy miedzy, wyczuwała, że zbyt długo przebywała w jednym miejscu. Instynktownie niemal wiedziała, że myśliwi się zbliżają.
Z obrzydzeniem odrzuciła telefon daleko od siebie, roztrzaskując go na kamieniach. Irracjonalnym gestem wyciągnęła z torebki chusteczkę i przetarła twarz, desperacko próbując pozbyć się krwi. W końcu rozejrzała się, próbując ustalić, skąd nadpływają cienie, by uciec jak najdalej od nich. Jak długo się da…
Wolała nie myśleć o tym, co zrobi, gdy już nie będzie miała dokąd uciec.
Cienie napływały z miasta, osaczały Zoo ze wszystkich stron, wdzierając się w nie głebiej i głębiej. Wypaczały i tak już zdegenerowany krajobraz opuszczonego Zoo. Czyniły klatki mroczniejszmi, uliczki wypełniały ciemnością. Sprawiały że kontury budynków przechylały się pod ich naporem, czyniąc okolicę dziełem jakiegoś pijanego kubisty. Ale też i wyznaczały jedyną możliwą drogę ucieczki. W głąb Zoo… do jego serca.
A Emma biegła z początku szybko, ale potem coraz wolniej, nieustannie oglądając się za siebie. Powoli zaczynało brakować jej tchu, nogi coraz mniej pewnie stąpały po zrujnowanych alejkach. Ale parła przed siebie, szukając wyjścia i usiłując uciec z zamykającej się wokół niej pułapki. W końcu upadła, a przy tym upadku karta tarota wypadła z jej kieszeni. Kobieta wzięła ją w rękę i zaczęła krzyczeć, zupełnie, jakby narysowana na niej kobieta była świadomą istotą.
- To Ty!! To wszystko Twoja wina!!! Podobno jesteś kluczem, więc mnie stąd teraz wyciągnij!!!! Słyszysz?!?!? SŁYSZYYYYYYSZ?!?!?!?
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline