Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-12-2013, 21:00   #23
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Jeremy Perrier


Zapadał zmrok. Jeremy jechał przez las zmierzając do jeziora, by pozbyć się gnijącego problemu. Tysiące kryminalnych książek podpowiadało mu rozwiązanie. Oczywiście te książki miały jeden feler. We wszystkich przestępcy pozbywający się ciał byli w końcu łapani.
Ale on nie był przestępcą. Był tylko uczciwym obywatelem pozbywającym się ciała. Jak... idiotycznie to brzmiało wypowiedziane na głos.


Reflektory samochodu rozświetlały drogę przez las


,która wydawała się nie mieć końca. Telefon do Susan milczał. Jeremy coraz bardziej się denerwował. Gdzie było to jezioro? Powinien już dawno je znaleźć!
Możliwe że się zgubił, nawigacja w samochodzie zawodziła. A on błądził po lesie z trupem w bagażniku. Co jeszcze mogło pójść źle?
No tak.. Paliwo w Equusie się wyczerpywało. Na szczęście dojrzał wyłaniający się zza drzew motel.


Położony na tym odludziu motel wydawał idealną kryjówką. W dodatku zmęczenie wywołane ostatnimi wydarzeniami, jak i coraz mniejsza ilość paliwa w baku stawały palącymi problemami.
Ani samochód nie mógł wszak jechać na oparach, ani Jeremy zachować przytomności na resztkach adrenaliny.
Motel… wyglądał staro… Jak zapuszczona rudera z lat 50-tych, a może nawet 60-ch. W innej sytuacji Jeremy mógłby się zachwycać tym skansenem… mógłby nawet pomyśleć o nim jako o natchnieniu do następnej książki. Trup w bagażniku zdecydowanie psuł jednak nastrój pisarza.

Teodor Wuornoos




Wycia. Piekielne wycia kojarzące się Teodorowi z wilkami, motywowały go do dalszej ucieczki. Nie miało znaczenie, że psy nie wyją. Nie miało też wszak znaczenia, że ucieka przed gnijącymi żywcem zwierzętami. Nawet jeśli to był koszmar, Teodor nie chciał sprawdzać jak on się skończy.
Krok za krokiem, po gzymsie, byle dosięgnąć drabiny… byle wspiąć się na dach. Głośne dudnienie do drzwi pokoju…
Kątem zauważył się że się wdarły… do środka. Ni psy, ni wilki, ni zwierzęta...


Gnijące bestie choć chodziły na czworakach, przednie łapy miały z przeciwstawnymi kciukami,. tylne bardziej ludzkie. Wydawały się być czymś pośrednim pomiędzy wilkiem, a wilkołakiem wpadły do pokoju ni to wyjąc, ni to mówiąc z trudem.- UUUUUUUUciekł…. UUUUUUUciekł… przewodnik… UUUUciekł. Zabić zdradliwego przewodnika… Zabić fałszywy księżyc. Zabić, zniszczyć…
Węszyły gnijącymi otworami nosowy i ruszyły w kierunku okien, wyjrzały przez nie. Łapa jednego z nich dosięgła łydki Teodora. Pazury niczym sztylety rozerwały nogawkę spodni i raniły głęboko łydkę.
Teodor spojrzała na bestie i w ich gnijących ślepiach widział nie głód, a nienawiść, krystalicznie czystą nienawiść. Nie było to mętne spojrzenie islamskich fanatyków, dla których był tylko jednym z członków znienawidzonego Zachodu. Nie. Te stwory nienawidziły go z powodów czysto osobistych.

To wystarczyło… zaczął odważniej się wspinać. Strach przed upadkiem przestał się liczyć. Śmierć na chodniku była igraszką w porównaniu z tym co go czeka jeśli te abominacje go dopadną.
Jakimś cudem zdołał pochwycić tą drabinkę i wspinać. Ból zranionej łydki tłumił przypływ adrenaliny i fakt, że część psowatych zaczęła próby wspinania się za nim. Część… pognała w poszukiwaniu innego wejścia na dach. Bo jak sobie zdał sprawę Teodor w połowie wspinaczki. Takie wejście prawdopodobnie istniało. I drabina przeciwpożarowa też nie stanowiła zapory dla stworzeń które były w połowie ludźmi w połowie wilkami. Podobnie jak głupi gaz pieprzowy nie była żadną bronią przeciw stworzeniom w połowie żywymi, w połowie martwymi. Był martwy…
Ale instynkt przetrwania nie pozwalał mu się poddać…
Wdrapał się na dach… wszedł po drabince pożarowej i… co dalej?
Rozejrzał się bezradnie. Dookoła niego miasto rozsypywało się ze starości. Duma Phoenix… Stadion Uniwersytecki stawał się własną karykaturą.
Upiornym szkieletem z pozostałościami dawnej chwały zwisającymi ze żelaznych belek.

Nie miał wiele czasu… Wyjące bestie były coraz bliżej.
Wreszcie dostrzegł swą szansę. Chybotliwa kładka… A właściwie kilkumetrowa stalowa belka przeżarta rdzą przerzucona pomiędzy dwoma budynkami. Drugi budynek… nikł w mroku noc. Teodor nie wiedział dokąd więc ta kładka go zaprowadzi. A i przejście po niej wydawało się ryzykowne.
Głośne wycia zbliżających się prześladowców przypomniały jednak mężczyźnie inną alternatywę.

Susan Chatiere


-Sue! Wrobili mnie. Posłuchaj, dzieje się tu coś czego nie rozumiem... Co? Ty też masz kłopoty? Jakie ptaki na Boga!...
Po krótkiej pauzie.
- Susan, to wszystko cholernie dziwne. Opowiedz mi najpierw co się wyprawia w twoim domu, dlaczego jesteś tak zdenerwowana?
Chatière streściła pisarzowi wydarzenia zarówno z podziemi sądu, jak i te minionej nocy.
- On chciał karty, Jerry. Pieprzonego Koła Fortuny. Nie wiem, czy obie sprawy jakoś się łączą... - zakończyła przyciszonym tonem. - To jakieś chore. Może powinnam była mu ją po prostu oddać? Nie wiem. Zabiłam go. Nigdy w życiu nic poza robactwem nie zabiłam. Było tyle krwi… Jak mogę być spokojna?
Rozmowa urwała się szybko i… niespodziewanie. Susan przez chwilę spanikowała, gdy rozmowa przerwała się tak nagle. Parę razy wykrzyczała jego imię do słuchawki nim… zorientowała że po prostu bateria w jej telefonie spadła. Szlag.
Ostatnie wydarzenia wyraźnie wybiły ją z równowagi. To wymagało czegoś więcej niż masażu. To wymagało dżinu z tonikiem.

Następnego dnia...
Wizyta u lekarza trochę poprawiła jej nastrój, choć zastrzyki przeciw wściekliźnie były bolesne, ale nadawały sytuacji pozór normalności. W końcu do jej mieszkania wpadł kruk zarażony wścieklizną, był racjonalnym wytłumaczeniem. Nieco naciąganym, ale logicznym.
Nawet jeśli nie do końca w nie wierzyła.
Tak czy siak ruszyła do budynku sądu, szykując się na kolejne wynurzenia tego chorego pedofila, którego zbieg okoliczności uczynił świadkiem koronnym. Ruszyła windą, wyszła na korytarz, skręciła w prawo, a potem w lewo i… znowu to zrobiła.
Cholera.
Znowu pomyliła piętra i gdzieś źle skręciła. Jakby ostatnie dni były nie dość męczące.
Znowu zeszła do opuszczonych podziemi. No cóż pozostało tylko wró….
Kobiecy wrzask bólu przeszył powietrze wywołując ciarki na grzbiecie Susan.
Znowu?!

Strach szybko zamienił się we wściekłość. Bo wszak od tego się zaczęły te dziwne wypadki. Napięte jak postronki nerwy eksplodowały gniewem. Susan ruszyła w kierunku źródła dźwięków. Miała olbrzymią nadzieję na to, że tym razem złapie na gorącym uczynku owego żartownisia. Chciała mu złamać nos, poobijać żebra i wybić na zawsze z głowy takie głupie pomysły.
Potrzebowała udowodnić sobie, że nie jest małą słabą dziewczynką.
Była coraz bliżej wrzasków bólu. Otworzyła drzwi i zamarła z przerażenia.
Nie było magnetofonu. Nie było biurka. Nie było książki.
Była sala tortur. Była żelazna dziewica. Było koło do łamania kości i inne przedmioty, których przeznaczenia wolała nie poznać. Była naga jasnowłosa kobieta, o twarzy którą dobrze znała. O twarzy Laury Clark. Była ona przykuta łańcuchami do łoża tortur. Kołowrót obracany przez rosłego półnagiego mężczyznę z maską kata na głowie. A przyglądał się temu kolejny mężczyzna ubrany w czarną szatę i mający czarną czapkę na głowie. Czarna krótka bródka nadała mu złowieszczy wygląd.
Poza nimi stali jeszcze w kątach dwaj strażnicy w pełnych czarnych zbrojach płytowych. Ale może to były same zbroje… Trudno było rozeznać.
Jeszcze bardziej zszokowały ją słowa mężczyzny z bródką wypowiedziane obojętnym spokojnym tonem.- Dobrze że już jesteś, rozbieraj się. Wszak jesteś następna.

Sophie Grey


Wróciła do domu niezauważona. Nadal mając przed oczami tą scenę. Krew na trawie. Martwe twarze dwójki policjantów… martwe? Może jeszcze żyli. Może wystarczyło do nich podejść. Może wystarczyło pomóc, może…
Stchórzyła. Zwiała z podkulonym ogonem. Kolejne godziny spędziła w pierw informując napotkany patrol policji, a potem została zatrzymana do wyjaśnienia.
Jak się okazało Buck Plateau popełnił samobójstwo w tym budynku strzelając sobie w głowę.
Wspomniano przy tym o karcie… Ale nic nie wyjaśniając Sophie.
Buck Plateau, imię i nazwisko znane Sophie. Z Silver Ring. Z dawnych lat.
Czy to był ten sam Buck? A może to tylko zbieżność imion i nazwisk?
Przesłuchano ją. Pouczono że takie zachowanie było nieodpowiedzialne i niebezpieczne i że policja mogła ją oskarżyć o niestosowanie się od poleceń. Sophie jedynie kiwała głową. Znała ten dryl.
Ale wracając do domu nie zamierzała o tym myśleć. W ogóle nie zamierzała się zastanawiać nad tą zagadką. Liczyła na chwilę spokoju w bezpiecznych czterech ścianach swego domu.


Nie były bezpieczne. Gdy tylko weszła… zobaczyła w dużym pokoju kostki domina.


Ułożone starannie w dużą uśmiechniętą buźkę. Pośrodku oczu leżała kartka ze starannie napisanym pismem.

Cytat:
Masz coś co należy do mnie. Przybyłem po to.
Nie spotkałem cię, gdy byłaś w domu. Szkoda.
Następnym razem, gdy się spotkamy odbiorę moją własność wraz twoim życiem.
Ktoś był w jej domu. Ktoś bawił się jej dominem. Ktoś planował ją zabić. I uważał to za świetną zabawę. A ona… czuła się osaczana przez dziwaczne zdarzenia w jej życiu.


Emma Durand


To był obłęd. To nie mogło się wydarzyć. Nie mogła widzieć tego faceta.


To nie mogło się zdarzyć, a jednak się zdarzyło. Była w opuszczonym Zoo, w niszczejącym mieście i jedyną przewodniczką po niej była karta Tarota. Do której zaczęła krzyczeć.
Ale karta jej nie usłyszała, wszak była tylko zwykłym kawałkiem papieru. Tylko szaleńcy gadają do przedmiotów, prawda?
Karta Emmy nie usłyszała. Grafika cesarzowej patrzyła beznamiętnym martwym wzrokiem na swą właścicielkę.Karta nie usłyszała, ale coś innego najwyraźniej tak.
-Kreeeew… kreeeew…. kreeeew… dla krwaweeej króólowej.- rozlegały się zewsząd bulgotliwe głosy. Bełkot narastał otaczając Emmę. Słowa ludzkie, ale głosy do ludzi nie należały. Emma kierując się instynktem zaczęła uciekać.
Ze studzienek bowiem zaczęła się wylewać czerwona jucha rozlewając po ścieżkach. Krew ta miała gęstą konsystencję i… usta.
Szepczące i chichoczące usta.- Kreeeww… krrwiii... dla krwawej królowej.

Z tego potopu czerwonej cieczy zaczęły się wynurzać kolejne sylwetki
stworów uformowany z niej i nie miały w sobie nic ludzkiego. Zaczęły chybotliwie pełzać w kierunku Emmy próbując ją dosięgnąć swoimi biczowatymi mackami. Były powolne jednak, a ona zwinna. Były jednak coraz liczniejsze. I powoli zacieśniały krąg wokół kobiety. Emmie zostały dwie drogi ucieczki. Jedną były budynki administracyjne Zoo, drugą Herpetarium .
Musiała wybrać i musiała dobiec do celu, w nadziei że uda jej się wyjść cało z tego Koszmaru. Wszak Ericowi się udało… przynajmniej raz.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 11-12-2013 o 21:34.
abishai jest offline