Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-12-2013, 21:24   #4
Fabiano
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Zasrane Stany Ameryki. Środkowe Zasrane Stany Ameryki. Czyżby tutaj miał umrzeć? Między urwiskiem, poniżej którego leniwie płynęła rzeka, a z nadciągającą watahą śmierdzieli. W urwisku było coś pociągającego. Straszne i piękne zarazem sto metrów pionowej skały. Wody się nie bał. Bał się tego co pod wodą - niewidocznego. Smród szczyn był coraz większy. Coraz częściej słyszał także piski. Nie widział jeszcze śmierdzieli. Skarłowaciałe drzewa i krzewy ograniczały widoczność do niespełna dziesięciu metrów. Może dwunastu.

Co za gówno.

Sam sobie był winien. Tropił je trzy dni na zlecenie burmistrza tutejszej miejscowości. Mała Kalifornia oblegana była przez te psowate warchlaki od dłuższego czasu. Dostał trzech ochotników, niech spoczywają w pokoju, i czas do następnej dostawy węgla z Austin Village. Czyli dziewięć dni. Pierwszego dnia się spił. Drugiego poprawił. Trzeciego dochodził do siebie. Wydając resztę zaliczki. Czwartego zabrał chłopaków i poszedł w głęboki las.

Mógł się tego spodziewać po opisie stworzeń. Gdyby nie był tak głupi, pijany, albo skacowany - właśnie w takiej kolejności, fakt, że ma do czynienia z potężnym stadem, zrozumiałby dużo szybciej. Po wejściu w północną część lasu, w powietrzu można było wyczuć lekką, ledwo wyczuwalną, kwaśną woń. Czym brnęli dalej tym woń była wyraźniejsza. Drugą rzeczą, którą nie dało się przegapić, był coraz częściej występujący suchodrzew. Aż w pewnym momencie wyraźnie było widać, że żywe są tylko największe okazy iglaków. Był wieczór, rozbili obóz. Na wyraźne życzenie Champa, najstarszego i ewidentnie znającego teren ochotnika, wystawili nocną straż.

Pierwsza noc mimo wielkiego napięcie wśród ochotników, była spokojna. Najwyraźniej śmierdziele niespecjalnie się nami przejmowali. I mimo, że słuchać było kilka pisków, to nikt nie zauważył lśniących ślepi na granicy widoczności. Był za to czas na chwilę rozmowy. Okazało się, że mieszkańcy właściwie żyją z drewna, które wysyłają karawanami do kupców. Wycinany jest tylko suchostan, bo ma najlepsze właściwości konstrukcyjne. Żeby jednak wyciąć odpowiednią ilość trzeba rozbijać obozy o dzień drogi od miejscowości. Ostatnio z takiego obozu wróciło dwoje pogryzionych drwali. Dwoje z ośmiu.

Przez następne dwa dni nerwówka nie opuszczała ochotników. Udzieliła się także i Ridleyowi.



Gdy trzeciego dnia, dotarli do części powszechnie zwanej martwym gajem, Ridleya nie opuszczało wrażenie, że wygląd drzew jest adekwatny do stworzeń w nim żyjących. Jak dotąd, Ridley, nie widział ani jednego śmierdziela. Zaczął jednak podejrzewać, że to będą jakieś zdychające psy, czy wilki. Albo już zdechnięte. Las dookoła był kompletnie martwy. Wyobraził sobie wielki pożar trawiący las i wszelkie cholerstwo w nim zamieszkałe. Wyszło by to tylko na dobre.

Ominąwszy suchy jak wiór zwalony dąb, odsłoniła się przed nimi spora dolina. Po obu stronach niecki sterczały szpiczaste skały niewielkich szczytów. Teren od dawna wznosił się, jednak nic nie wskazywało żeby zrobił się górzysty. Nic oprócz doliny i skalistych grani właśnie. Ślady prowadziły w parów. Nie pozostało nic, jak się tam udać. Dzień dopiero się zaczynał, toteż zagrożenie ze strony śmierdzieli było znikome. Najaktywniejsze były w nocy. Kwaśny smród szczyn był nie do zniesienia. Ridley zawinął tylko szczelniej chustę i ruszył przodem upewniwszy się, że dubeltówka leży luźno w kaburze, a bushmaster jest przeładowany. Dwa kilometry dalej, gdy od smrodu łzawiły oczy, ukazała się grota. Nawet tak niewprawiony tropiciel jak Ridley nie mógł nie zauważyć, że wszelkie ślady prowadzą w głąb jaskini. Wystarczyło spojrzenie na drwali by z bladych twarzy wyczytać iż, następnym razem żaden z nich na ochotnika nie pójdzie, a pchać się do jaskini nie mają najmniejszej ochoty.

Ridley też nie chciał. Po tropach można było wnioskować, że jest ich tam w środku sporo. Nie było jednak wyjścia. Kazał wyciągnąć kanistry z benzyną i wykonać to do czego się zgłosili.

Ruszyli powoli, Ridley pierwszy. Grubasek Stiv ostatni. Można by powiedzieć, że zamykał pochód, gdyby nie ciągłe wrażenie iż zacznie uciekać na odgłos najmniejszego szmeru. W środku było ciemno. Jednakże nie była to na tyle duża jaskinia by skryła się całkowicie w ciemnościach. Śmierdziało okropnie. Zbierało na wymioty i drapało w gardle. Na klepisku leżało z pół setki, może siedemdziesiąt sztuk psowatych stworzeń. Pozbawione futra i obślizgłe śmierdziele zdawały się zapaść w letarg. Liczebność zrobiła wrażenie na Ridleyu. Spojrzał się wymownie na Champa, który z przerażeniem na twarzy wzruszył lekko ramionami. Szeryf O’Nill, wspominał o kilkunastu osobnikach.
Jakby się zbudziły…

Ewidentnie żaden z grupy nie miał ochoty na polewanie paliwem śpiących stworzeń. Niemniej, nie ze względu na dobroduszność. Każdy już sobie uzmysłowił, co by się stało gdyby ktoś kichnął. Ridley dla pewności jednak przyłożył palec do ust i kazał dać sobie jeden z kanistrów. Idąc uważnie położył jeden kanister na środku, otworzył i rozlał delikatnie. Gdy niewielka ilość się rozchlapała, postawił część mając nadzieje, że zwierzęta same w popłochu wyleją resztę. Kolejny kanister posłużył za to samo w innym miejscu. Wrócił się po kolejny i postawił go rozlewając odrobinę w trzecim miejscu. Czwartym kanistrem poprowadził ścieżkę do wyjścia i położył go na boku by powoli zawartość lała się do środka. Zapach benzyny nikł w smrodzie wydzielanym przez śmierdziele. Spojrzał na ochotników. Stiv stał już u wylotu doliny. Pięćset metrów dalej. Champ kiwną głową. Rush jak zwykle grzebał w zębach z głupią miną.
Zapałka poszła.

Piekło jakie zgotowali rozgorywało powoli. Nie widzieli wszystkiego, a nawet prawie nic, bo wycofywali się w las, ale pisk był straszny. Gdy palące się sylwetki wystrzeliły z groty wiedzieli, że plan się powiódł.

Uciekali. Biegiem przez las. Ridley nie znał terenu, zdał się więc na Champa. Stiv przepadł zanim jeszcze dobrze zagłębili się w lesie. Staruszek szybko stracił tempo i już po kilkuset metrach jedną ręką obejmował drzewo, drugo zaś trzymał się za serce.

- Kolka – rzucił, napotykając pytające spojrzenie Ridleya.

W przeciągu dwóch godziny zdołali oddalić się na tyle, by nie słyszeć już żadnych pisków, a smród stracił na intensywności. Po kolejnych dwóch godzinach wędrówki zaczęli szukać miejsca na nocleg. Champ chciał iść aż do rana. Może tak trzeba było zrobić, może wtedy by zdołali wrócić.

Postanowili obozować na drzewie. Był to optymalny pomysł. Oszacowali, że oddalili się od jaskini o jakieś dwadzieścia kilometrów. Powinno być spokojnie. A około północy zbudziły ich pierwsze piski. Po kilku minutach można było zdać sobie sprawę, że śmierdziele jednak się zbliżają. Na szczęcie byli na drzewie, a do świtu pozostało jakieś cztery może pięć godzin.

Atak przyszedł tak nagle, że zaskoczył nawet Ridleya. Spali, gdy coś podeszło do drzewa, na którym był Champ i zaczęło się po nim wspinać. Gdyby ktoś otworzył oczy i spojrzał na pień sosny, zobaczyłby ślepia odbijające światło księżyca. Druga taka para podchodziła do drzewa Ridleya. Kilka było jeszcze na uschniętej brzozie Rusha. Po kilku dłużących się sekundach ciszę przerwał krzyk Champa. Ridley zerwał się zamotany. Czy to zabawa karnawałowa? A dlaczego ktoś krzyczał? A co? Puść mnie! Nic nie widzę! Opanował się jednak szybko uświadomiwszy, że jest przecież przywiązany do drzewa. Przypomniał sobie gdzie ma nóż i odciął się od drzewa, po czym następne dwie sekundy pozwoliły mu na ocenę sytuacji. Do ziemi miał z cztery metry, lecz nie pozostało mu nic innego jak rzucić się czerń. Pierwszy poleciał plecak, później Bushmaster i dubeltówka, następnie sam skoczył z nożem w ręku. Zanim odzyskał mienie musiał zetrzeć się z dwiema bestiami wielkości wilczura. Nie sprawiły mu problemu. Spodziewał się jednak, że przeciwników będzie sporo więcej niż dwóch. W tym samym czasie gdy Champ zwisł bezwiednie targany przez śmierdziela, Rush musiał też wpaść na genialny pomysł skoku na ziemie. Zeskoczył, a w śród warknięć i pomrukiwania mutantów można było usłyszeć chrupot.
Rush zawył.

- Ja pierdole! – To były jedyne słowa, które padły z ust Rusha w czasie całej wyprawy. Do tego zagłuszone zostały przez gardłowe warknięcia śmierdzieli, które rzuciły się na leżącego mieszkańca Małej Kalifornii.

Ridley szybko ocenił, że nic tu po nim. Złapał dubeltówkę, wypalił do najbliższych śmierdzieli, po czym zerwał się do ucieczki. Zanim ciemność ustąpiła, zdołał wywalić cały magazynek z bushmastera i zgubić nóż. No i oczywiście najważniejsze – samemu się zgubić.

Pół godziny później wzeszło słońce, a Ridley stanął na skraju przepaści, a sytuacja była patowa. Cholera. Nigdy tak źle jeszcze nie było. Nie miał jednego noża i plecaka. Dubeltówka potrzebowała załadunku, a w magazynku Bushmastera pozostało najprawdopodobniej dwadzieściakilka naboi. Gorzej, że z plecakiem zostawił piersiówkę z bimbrem.


Śmierdziele zaczęły wychodzić powoli na polanę. Padło kilka strzałów. I kilka trupów. Zanim Ridley uświadomił sobie, że coś tu nie gra było już za późno. Ryk zmroził powietrze na polanie. Nawet śmierdziele jakby zamarły. Łowca w swojej karierze słyszał niejeden ryk. Żaden nie zwiastował niczego dobrego. Z przeoczonej wcześniej jamy wyłoniło się ponad naturalne cielsko. Bestia nie była wielka. Była ogromna. Wielkością porównywalna z wielkimi aligatorami w okolicach Miami, na które polowało się przy pomocy harpunów wielorybniczych. Ów kawał cielska zdawał się nie próżnować. Zaatakował najbliższego śmierdziela. Jednym machnięciem łapy wypruł flaki i odrzucił na kilka metrów jednego z psowatych stworzeń.

Dobrze mieć jakiegoś przydatnego kompana, pomyślał Ridley. Gorzej jak będzie chciał człowieka na deser.

Ridley ocenił sytuację. Śmierdziele stanęły i żaden kundel nie atakował łowcy, bestia natomiast miała pecha. Stała u wylotu jamy a dookoła niej zebrało się pięć psowatych. Kolejny biegł w jej stronę. Reszta stała na skraju lasu nie mogąc się zdecydować czy wyjść z cienia suchych drzew, czy nie.

- Tchórze. – warknął przez zęby.

Łowca miał czas zastanowić się i przycelować. Żałował, że stracił optykę podczas szarpaniny gdzieś po drodze. Nie było jednak wyjścia. Chłopaki nie płaczą, prawda? Pierwszy na muszkę poszedł ten w ruchu. Miał wrażenie, że zanim usłyszał strzał, śmierdziel obrócił się i padł. Po kilku sekundach do uszu Ridleya doszedł odgłos skomlenia i chrobotania. Kundel zaczął kręcić się i czołgać na skraj lasu. Szkoda czasu na tego zdechlaka.

Najwyraźniej łowca zwrócił na siebie uwagę, gdyż śmierdziele na skraju polany zaczęły warczeć w jego stronę. Cieszyć się czy płakać? Bestia kilkanaście kroków na lewo mimo uczepionego karku kundla dawała sobie nieźle radę z warchlakami. Ridley postanowił nie próżnować. Kolejny strzał posłał w najbliższego mutka powarkującego w jego stronę. Padł martwy.

W szeregach wroga nastąpiło poruszenie. Jeden zdezerterował i pognał w stronę lasu. Drugi, udając chojraka, śliniąc się i warcząc rzucił się do ataku. Ridley nie potrzebował większej zachęty. Spust pociągnął dokładnie w momencie gdy ten chciał obejść łowcę. Kula musiała trafić w kręgosłup, gdyż zwierze wyglądało jakby złamało się w pół. Miało przy tym jeszcze tyle sił by skomleć wniebogłosy. Chwilowy spokój pozwolił Ridleyowi rzucić okiem w lewo. Bestia obaliła już dwa psy, jeden z nich rozerwany jest praktycznie w pół, drugi bez jednej nogi karykaturalnie czołga się w stronę lasu. Dwa pozostałe psy zajadle atakują, trzeci, ciągle trzyma się jej karku. Na linii lasu pojawiają się dwa kundle.
Niestety nie ruszyły na bestię.


Szybka reakcja Ridleya była niestety niewystarczająco szybka. Zdążył strzelić raz. Pudło boli bardziej, gdy przez ułamek sekundy człowiek sobie uświadomi, że na szali tej właśnie kuli może stać jego życie. Pierwszy śmierdziel dopadł łowcę błyskawicznie. I dostał kopa. Twardy był, bo wstał ujadając zanim jeszcze zdążył paść. Drugiego Ridley szybko sprowadził na ziemie maczetą. Rozcięcie na brzuchu nie było jednak zbyt uciążliwe, bo kundel rzucił się w furii wbijając zębiska w rękę łowcy.

Tak oto właśnie, Ridley, z pana sytuacji i tutejszej okolicy, został zrzucony z piedestału. Gdzieś, jakby się mogło zdawać, na poziom królika. Jeśli do tej pory strach nie zajrzał łowcy w oczy, to w tej chwili przybrał o sinozielony kolor ślepi śmierdziela, próbującego za wszelką cenę wgryźć się w jego szyję. Ridley leżał, maczeta leżała, ręce były zajęte. Kto go w to wszystko w plątał?

Z tą myślą przyszło zbawienie. Maczeta wcale nie leżała daleko. Wymacanie jej zajęło chyba z piętnaście lat. Może dwadzieścia. Natomiast odcięcie głowy śmierdzielowi, zajęło niecałe cztery sekundy.

Mocne uderzenie maczety niemal oddzieliła czerep kundla od tułowia, gorąca krew polała się strugami. Drugi agresor nie raczył próżnować, chapnął łowcę zębami w okolice brzucha. Brzuch i kurtka były ewidentnie do wymiany. Ewidentnie wymianie trzeba będzie poddać większość garderoby. W żyłach Ridleya adrenalina zabuzowała jeszcze bardziej. Mutek szarpnął się próbując ugryźć po raz kolejny. Próbując, bo dostał w zęby truchłem martwego śmierdziela. Szarpanina przeciągała się, a Ridley leżąc szukał sposobu by maczetą wykończyć warchlaka. Ten miał jednak inne plany. Wygiął się w pół szybkim kłapnięciem szczęki szarpnął Ridleya za żuchwę. Kawałek brody pozostała na zębach bestii. Krew polała się po szyi.
Rana była poważna.

Złość wstąpiła w łowcę. Nie to, żeby dopiero teraz. Lecz mijające minuty w bezsilnym uścisku, szarpaninie, wymianie ciosów ciągnęły się w nieskończoność. Bezsilność i kolejne próby wzajemnego unicestwienia się, wywoływały spiętrzającą się falę furii. Szarpnął wreszcie z całych sił maczetą wykrawając spory kawał zmutowanego podbrzusza. Śmierdziel zaczął się niekontrolowanie rzucać.

Długo nie trzeba było czekać, by wokół jeszcze leżącego łowcy leżało stadko martwych ( bądź dogorywających) trucheł.


Łowca oprzytomniał szybko, wstał do kuca, chowając się za głazem i szukając wzrokiem bestii. Dostrzegł ją bez żadnych problemów. Miejsce walki, którą stoczyła, przypomina prawdziwe pobojowisko. Bestia rozszarpała wszystkie kundle. Sama przy okazji musiała odnieść poważne rany, krwawiła bowiem w kilku miejscach, przy czym rana Ridleya na brzuchu wyglądała jak draśnięcie. Najwyraźniej ucierpiały także jej tylne łapy, gdyż wyraźnie nie miała ochoty się ruszać. Toteż porykując w stronę łowcy dawała znać, żeby ten sobie stąd szedł. I to szybko.

Ridley z całego serca chciał usłuchać niedźwiedzia, czy co to tam było. Złapał za manatki i ruszył na skraj polany. Nie był jednak głupim łapiduchem. Rozejrzał się dokładnie po polanie i celując prosto w bestię powoli się wycofał. Gdy tylko przystanął przy stosie szczątków w celu zweryfikowania zawartości, bestia odgrażając się ruszyła w jego stronę. Była ranna, prawdopodobnie więc jeden celny strzał posłał by zwierza do piekła dla zwierząt, do jego własnych Zasranych Stanów Ameryki. Dwa powody sprawiły, że Ridley wolał się wycofać.

Po pierwsze, nikt mu za nią nie zapłaci. Najprawdopodobniej nawet złamanego papierosa. Po drugie, zawsze w przypadku kolejnych kłopotów ze śmierdzielami miał pomagierkę. W końcu z pięcioma naraz poradziła sobie zadziwiająco skutecznie.

Zatem Ridley wszedł z powrotem w las. Bestia przystanęła na linii drzew pomrukując. Miał spokój. A spokój był mu teraz bardzo potrzebny. Wiedział, że gdzieś tam, przed nim, leżał plecak, a w nim opatrunki. Opatrunki, słowo, które przetaczało się przez Ridleyową łepetynę z siłą huraganu. Ile to wysiłku musiał włożyć w to, by znaleźć większość, porozrzucanych podczas szarpaniny z śmierdzielami, rzeczy. Przeważająca część była w promieniu kilku metrów od plecaka, ale latarkę, zresztą pękniętą, znalazł dopiero wracając na polanę.

Potrzebował miejsca by usiąść, opatrzyć się i chwilkę odsapnąć. Dzień był pełen wrażeń. Z prowiantu zostały mu tylko sczezłe podpłomyki. Woda na szczęście była nietknięta i smakowała wyśmienicie. Musiał się powstrzymywać by nie wypić jej od razu za pierwszym razem. Najwięcej czasu zeszło mu na opatrywaniu. Ból pozwolił wygonić strach z kłębiących się myśli. Huragan powoli zaczął się wyciszać, a do głosu dochodziła rozwaga.

Wtedy właśnie zastanowił się nad dwiema kwestiami. Cóż takiego mógłby się napić po powrocie do Małej? I za co mógłby to zrobić? Zbierając głowy śmierdzieli w trymiga zamieniłby się w potykającego się o byle gówno muła. Wymarzony cel ataku watahy. Złapał za dubeltówkę i załadował breneką. Dodatkowo sprawdził Bushmastera, a maczetę wyczyścił o kawałek materiału i kamień. Wyciągnął stalową siatkę na trofea i przywiązał ją do poszarpanych przez kundle troków plecaka. Mimo osłabienia doszedł do wniosku, że trzeba wrócić na polanę po kilka głów.

Na polanie, wyczulona bestia wyłoniła się z jamy, pomrukując groźnie, gdy tylko Ridley zdołał wychynąć zza linii drzew. Nie chciał ryzykować walki, gdyż była ryzykowna. Nie było wyjścia, musiał się cofnąć. Chociaż nie będzie może miał innej lepszej okazji, to nie miał już na to po prostu chęci. Cała frajda uszła z niego podczas potyczki ze śmierdzielami. Toteż łowca udał się w poszukiwaniu martwych, bądź zdychających, warchlaków. W zamierzeniu odcięcia dwóch głów i ilu się tylko da ogonów. Kolejnym etapem tej przepięknej wycieczki miała być Mała Kalifornia.



 
__________________
gg: 3947533


Ostatnio edytowane przez Fabiano : 17-12-2013 o 22:22.
Fabiano jest offline