Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-12-2013, 20:30   #7
Bebop
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Pustkowia nie są gościnne, pustkowia piszą liczne historie, a większość z nich kończą w sposób szybki i bolesny. Nie znają litości, nie znają współczucia, sieją strach i zniszczenie. Niczym niewidzialna zjawy, sępy, a może nawet sami jeźdźcy apokalipsy maszerujący pośród gruzów Los Angeles, kopalni w Federacji, brudnych i ciemnych zaułków Hegemonii. Cywilizacja może próbować ponownie zapanować nad światem, ale czy mrok nad nim kiedyś ustanie? Czy po tym wszystkim co miało miejsce ludzie mogą jeszcze z nadzieją patrzeć w przyszłość? Kiedy Śmierć nie musi się już czaić za rogiem, lecz pewnie kroczy pośród ocalałych, od niechcenia wskazuje na nich swym kościstym palcem i zdejmuje z tego padołu. Szafuje wyrokami, zbiera swoje żniwa, a kroku nie ustępują jej pozostali Jeźdźcy. Może to kaprys losu, fatum, może czysty przypadek. Może zwykła ludzka głupota, arogancja i walka o władzę zadecydowały o wszystkim. Błędy ludzi uważających się za bogów i ich poddanych, którzy nie potrafili się przeciwstawić. Może też prawdziwa biblijna apokalipsa naprawdę musiała w końcu nastąpić.

Ludzi dotknęła samotność jakiej jeszcze nie znali, poruszali się w tłumach, ale to nie miało znaczenia. Wszyscy bowiem cierpieli i umierali samotnie, a świat, w którym żyli był szalony. Więc i oni musieli tacy być. Gdy śmierć spoglądała na nich, gdy podnosiła dłoń, należało podjąć decyzję. Zabijać by żyć czy umrzeć by nie zabijać?


Sześćdziesiąt cztery lata na karku, był starszy niż większość pseudo drzew, które stały w Nowym Jorku. Miał krótkie i siwe włosy, a jego twarz pokrywał zarost tej samej barwy. Kiedyś bystre spojrzenie było teraz zmęczone i puste, choć wciąż czujne. Nie strzelał już tak jak dawniej, nie był tak silny, ani zręczny, nie przerażał swym wyglądem. Był cieniem dawnego siebie, najlepsze lata miał za sobą. Nie sądził by pozostało mu jeszcze wiele. Z założonymi rękoma siedział na miejscu pasażera wysłużonego samochodu jego przyjaciela Raya. On również się zmienił, młodzieńczą szczecinkę zastąpiła gęsta broda, a karabin dawno już sprzedał. Obaj nie wyglądali jak żadni krwi Teksańczycy, a raczej śmieszni uciekinierzy z oddziału geriatrycznego, którzy wybrali się w szaloną podróż. Biały, przeżarty przez rdzę Caddy sunął stanową drogą o dawno zapomnianym numerze. Utracili wiele, ale dumnego wyrazu twarzy żaden z nich nie potrafił się pozbyć. Nawet jeśli teraz bliżej im było do zwykłych farmerów, obaj potrafili jeszcze zaskoczyć.

Ezechiel przyglądał się krajobrazom za oknem, od wielu lat nie widział tych terenów i choć jego mina tego nie zdradzała, cieszył się z możliwości powrotu. Żałował jedynie, że przyszło mu odwiedzić rodzinny dom w tak tragicznych okolicznościach. Atmosfera Teksasu szybko jednak odsunęła od niego te myśli, znów zachwycał się krajobrazami i ludziom pracującym w polu. Kowbojom w kapeluszach, których mijali po drodze kiwając im na przywitanie głowami i kobietami machającymi im z daleka. Całe Stany mogły płonąć, a Teksas wciąż wyglądał jak raj. Okolica była urodzajna, powietrze czystsze niż gdziekolwiek indziej, tutaj dzieci rodziły się zdrowsze. Kobiety były twarde i gorące, władały nożem nie gorzej niż mężczyźni, a w stodole na sianie nie miały sobie równych. Ciężko było szukać tak temperamentnych dziewczyn, a przy tym świetnych matek i żon.

Do tego niebo. Nie było takie jak kiedyś, nie tak czyste i błękitne jak przed wielkim pierdolnikiem, lecz wciąż można było się w nie wpatrywać godzinami. Deakin pozwolił sobie na lekki uśmiech.

- Ale się roztyła – rzucił nagle wskazując palcem na mijaną przez nich starszą kobietę.

Ray roześmiał się. – Wpadła ci w oko? – spytał żartem. – Ma własne zęby, nie wyłysiała. Mam się zatrzymać?

- Ray, skreśl zęby i włosy –
odparł – W naszym wieku liczy się by kobieta miała puls.

- A jak nie ma to bier, bo ostygnie!

Obaj roześmiali się gromko.
Wkrótce potem dojechali na miejsce, stary Dalton przywitał ich w swoim stylu, natomiast Federata Ray od razu się zmył, czekała go długa droga powrotna do domu. Dopiero teraz, gdy Deakin stał wyprostowany widać było jego okazały wzrost, w ręku trzymał torbę z jego drobnym dobytkiem, przy pasku tkwiła kabura z rewolwerem, a po drugiej stronie szabla typowa dla Federatów. Przywitanie w rodzinnych stronach było miłe, ale przyjemna atmosfera szybko została stłumiona przez niepokój i poczucie zagrożenia. Jego rodzinny dom płonął, a w nim prawdopodobnie tkwili jego krewni.

Porzucił wszystko prócz swego wiernego rewolweru i pobiegł w kierunku trawionego pożarem gospodarstwa. Dom, który stawiał sam z bratem oryginalnie wykonany był z kamienia, lecz najwyraźniej po jego wyjeździe rodzina dokonała kilku zmian. Między innymi pojawiła się drewniana przybudówka. Budynek przeszedł sporo remontów i w tym momencie Deakin nie potrafił dokładnie określić, która jego część została wykonana później.

Kiedy na jego nawoływania odpowiedział kobiecy głos, był już pewien, że musi wkroczyć do środka. Pozostali zgodnie z jego poleceniem udali się po beczkowóz i pomoc w gaszeniu pożaru. On sam miał do wyboru skorzystanie z jednego z trzech wejść: północnego, południowego lub wschodniego. Ostatnia opcja była najgorsza, bowiem akurat ta część domu sąsiadowała z szopą i pożar był tam największy. Nie wiele lepiej wyglądała też sytuacja jeśli chodziło o pozostałe wejścia, choć ogień nie szalał tam aż tak bardzo.

Nie potrafił się skupić, zbyt wiele działo się wokół, myśli kotłowały się w jego głowie, starał się zlokalizować kobiecy głos, usadowić go gdzieś w konkretnym zakamarku domu, lecz bez rezultatu. Podbiegł do starej studni, tuż obok niej stało wiadro w połowie wypełnione wodą, zdjął czapkę zanurzył ją w środku.

Jego twarz na kilka sekund wzbogacił uśmiech, gdy wreszcie wparował do środka przed północne wejście, tę część domu znał. Przed oczami stanął mu jego brat, pamiętał jak się zaharowywali by go wykończyć. Kamień po kamieniu, dzień i w nocy, ile tylko starczyło im sił. Ufał swojej pracy, ta część domu nie miała przed nim tajemnic. Ściany były ciepłe, ogniste języki oblizywały sufit i stojące w korytarzu meble, lecz był pewien, że strop nie runie mu na głowę.

Zakrył usta namoczoną czapką, nie powtrzymało to kaszlu, dym wypełniał jego płuca jednak znacznie wolniej, więc i przebywanie w tym miejscu było znośniejsze. Nie zaniechał starań, dalej nawoływał i tym razem był już całkowicie pewien, iż ktoś był uwięziony w pokoju obok którego przechodził. Na jego drodze stanęła płonąca żagiew, skutecznie tarasowała przejście. Deakin mrużąc oczy zerkał nad nią, ale widział jedynie krótki, zakręcający korytarz. Skorzystanie z innego wejścia nie wchodziło w grę, bo takowego nie było. Oczywiście sporo mogło się zmienić, w końcu lata temu znajdowało się tam przejście na strych, który aktualnie zamienił się w pierwsze piętro. Nie chciał jednak tracić czasu na szukanie czegoś, co wcale nie musiało istnieć

- Wiem, że tam jesteś. Wyciągnę cię, ale musisz mi pomóc - krzyknął Ezechiel.

- Kto?! – Usłyszał zdziwiony, a zarazem zrozpaczony kobiecy głos. - Błagam! Pomóż mi!

- Ez Deakin!
– odparł - Jesteś ranna? Możesz chodzić?

- Deakin?!
– Brzmiała na jeszcze bardziej zaskoczoną, po chwili jednak odpowiedziała na jego pytanie. - Nie! Ten człowiek… Pomóż mi, błagam!

- Spokojnie, idź w moją stronę, trzymaj się ziemi.

- Oni mnie postrzelili! Boże, umrę tu!
Deakin był już przekonany, że kobieta się nie ruszy, trawiło ją przerażenie, tak jak pożar pochłaniał dom. Mimo to nie spanikowała, zdołała zachować resztki zdrowego rozsądku, co w tej sytuacji było na wagę złota. - Proszę, pomóż mi!

- Idę! –
Krzyknął, a następnie zrzucił z siebie płaszcz, przymierzał się przez kilka sekund po czym narzucił go na płomienie. Nie sądził by było to rozwiązanie długotrwałe, ale z pewnością umożliwiające mu przekroczenie płomieni. Rezultat przerósł jego oczekiwania, płachta starego materiału skutecznie przygasiła ogień, był przekonany, iż jeszcze przez kilka chwil to prowizoryczne rozwiązanie powinno działać. Ostrożnie szedł w głąb korytarza. - W co jesteś rana? – spytał jeszcze zanim do niej dotarł. Po chwili jego oczom ukazała się złowroga smuga krwi ciągnąca się z jednego z pomieszczeń, nie ulegało wątpliwości, że właśnie tam tkwiła kobieta.

W środku zobaczył mężczyznę, oparty był o ścianę, a przestrzeń wokół niego zdobiła brunatna plama, nieopodal leżał przewrócony kanister, z którego wyciekała benzyna. Nie wyróżniał się wyglądem, ot kolejny kowboj rodem z Teksasu. Na samym środku pomieszczenie znajdowała się natomiast ranna dziewczyna, nigdy w życiu nie widział jej na oczy, ale tak mocno przypominała bratową Ezechiela w czasach młodości, że bez wątpienia musiała to być jej wnuczka. W dłoni trzymała broń.

- W porządku, jestem przy tobie – rzekł Deakin uspokajająco, a następnie przyklęknął na jedno kolano tuż przy niej - Wszystko będzie dobrze – zapewnił, po czym jego wzrok uciekł jeszcze do martwego mężczyzny. Miał przestrzeloną głowę, ewidentnie w żyłach tej dziewczyny płynęła krew Deakinów. - Możesz oddać mi broń? - Wyciągnął ku niej dłoń. - Gdzie cię trafił? – Zaczął przyglądać się uważnie jej nodze, spodnie były rozdarte i zalane przez krew, ale po kilku sekundach zlokalizował ranę. Na szczęście była jedynie powierzchowna, dziewczyna zdecydowanie mogła wydostać się o własnych siłach.

- Pan... Pan Ezechiel? – Mrugała oczami wpatrując się w niego, była naprawdę zaskoczona i dopiero po chwili przypomniała sobie w jakiej są sytuacji. Zerknęła na trupa i wskazała na niego lufą. - Ten mężczyzna podpalił szopę i chciał podpalić dom... Nie wiem gdzie jest mama… - Z niekrytą ulgą, a nawet radością wręczyła mu broń.

- Rana nie jest groźna, możesz chodzić – stwierdził i dodał - musimy ruszać. – Nie był pewien jak zareaguje, ale gdy nachylił się nad nią i pomógł jej wstać nie zaprotestowała. - Mamy mało czasu. – Rozpoczęli marsz powrotny, z każdą chwilą płomienie coraz bardziej panoszyły się w budynku.

- Mama.. Mama jest na górze w sypialni! – rzekła między jednym kaszlnięciem a drugim - Nie możemy... nie możemy jej tam zostawić!

- Udaj się jak najdalej od domu -
polecił - Pójdę po nią, który z pokojów jest jej?

Jej oczy się zaświeciły, głos się łamał. - Na drugim piętrze, we wschodnim skrzydle...

- Idź. – Zawrócił nawet się nie odwracając. Tego się najbardziej obawiał. Drugie piętro, wschodnie skrzydło, to równało się długiej wędrówce pośród płomieni. Może powiedzenie „im starszy tym głupszy” w tym przypadku trafiało w samo sedno, może kierowała nim odwaga, może uznał, że i tak nie wiele życia mu już pozostało. To nie miało znaczenia, liczyła się tylko walka i jej wynik. Póki co wygrywał, nawet pomimo łzawiących oczu i dymu wdzierającego się do jego wnętrza. Schody były w kiepskim stanie, ogień zdążył je już zająć, choć i tak wyglądało na to, że powinny wytrzymać jego ciężar. – Halo?! Czy ktoś mnie słyszy? – Ku zaskoczeniu Deakina odpowiedź nie nadeszła jednak z góry, ale z końca korytarza, bez wątpienia był to męski głos.

- Człowieku! Ratuj! – usłyszał. – Jezus i Maryja! Ja się palę! – Nim Ezechiel postanowił cokolwiek zrobić w korytarzu rozległo się żałosne wycie mężczyzny.

Tym razem Deakin nie był już tak skory do rzucania się w płomienie, poruszał się ostrożnie, w dodatku jego dłoń trzymała się blisko rewolweru. W końcu go ujrzał, ubrany był w flanelową koszulę i brudnie spodnie, mógł mieć może z pięćdziesiąt lat. Ezechiel przez kilka chwil wpatrywał się w jego twarz, był pewien, że go nie kojarzy, a to działało na niekorzyść wołającego o pomoc. Nie miał szans by samemu poradzić sobie z zagrożeniem, solidna belka stropowa nie zamierzała łatwo odpuścić, a płomienie już zaczynały smagać nogę przywalonego. Jego dłonie napierały z całych sił. - Ty! Pomóż! Pomóż natychmiast! Błagam!

- Ktoś ty? Co tu robisz?
- spytał dość ostrym tonem powoli zbliżając się do mężczyzny, dopiero teraz kątem oka dostrzegł kolejny kanister za załomem korytarza. W połączeniu z nietutejszym akcentem wszystko mówiło, że ranny był sam sobie winien. - Odpowiedz albo tu zostaniesz - zagroził mu Deakin.

- Człowieku, ja tu pracuje, no! – odrzekł głośno posapując - Pozwolisz mi tu spłonąć żywcem?!

Deakin przez chwilę przyglądał mu się badawczo, nie ufał mu i najchętniej po prostu by go zostawił, ale pomocna dłoń mogła być nieoceniona. Nie zastanawiając się nad tym dłużej wspólnie z rannym naparł na belkę, kawał drewna opierał im się tylko przez chwilę, by wreszcie opaść obok. Nieznajomy zdołał wstać, ręką musiał opierać się o ścianę i wyraźnie kulał, ale jego noga nie wyglądała na złamaną, miał sporo szczęścia.

- Dziękuję, dziękuję… Kuźwa, ale boli. Uciekajmy stąd – powiedział po czym zaniósł się kaszlem.

- Jeszcze nie - oznajmij Deakin stanowczo- Musimy wyciągnąć pozostałych. Kto jeszcze był w budynku?

- N-nie wiem… Ja… Ja po prostu chcę stąd wyjść człowieku… - mówiąc to spróbował wyminąć rewolwerowca, ale wtedy natknął się na lufę, rewolwer błyskawicznie pojawił się w rękach Deakina.

- Idziemy razem po moją bratanicę!

- Pierdolić to!

Zadziała pamięć ciała, Ezechiel nie musiał myśleć, ważne, że jego palce wiedziały co robić. Mężczyzna podpisał na siebie wyrok śmierci rzucając się w swej głupocie na Deakina, musiał sądzić, że zdoła wyrwać rewolwer z jego rąk albo chociaż go wytrącić. Nic bardziej mylnego, rewolwerowiec nawet nie musiał celować, rozległ się strzał, Magnum zrobiło swoje. Kula przeszyła jego brzuch, który z każdą chwilą coraz obficiej krwawił. Nieznajomy zatoczył się i wylądował na podłodze, z wybałuszonymi oczami przyglądał się plamie na swojej koszuli, jego drżące dłonie starały się jakoś zamknąć ranę. – Kurwa… - rzucił i było to ostatnie słowo jakie wydobyło się z jego ust nim kolejny pocisk przeszył jego czaszkę.

Deakin nie przejął się jego śmiercią, żałował jedynie, że tracił siły i czas na tego człowieka, teraz musiał czym prędzej wracać do schodów. Zbyt długo przebywał pośród płomieni, musiał przyjąć do wiadomości, że słabnie. Dusił się dymem, zdołał jednak wskoczyć na schody i przebiec po drewnianej konstrukcji. Deski trzaskały złowrogo pod jego stopami, nie zawaliły się pod nim, ale też nie zdołał uniknąć oparzeń. Niesamowicie zdeterminowany parł dalej, gdy natrafił na rozgałęzienie korytarza musiał zdecydować, w którą stronę się udać. Mógł skręcić w prawo lub w lewo, obie te opcje dla niego brzmiały tak samo dobrze, bo przecież ta część domu była mu zupełnie obca.

- Jest tu kto? – krzyknął, a gdy nikt nie odpowiedział na jego wołanie skręcił w lewo. Pomylił się, znalazł tam jedynie gabinet kompletnie zajęty przez ogień oraz łazienkę. Z ostatniego pomieszczenia zabrał ręcznik, który namoczył wodą z miednicy a następnie przyłożył do oparzenia. Wrócił do rozgałęzienia i wybrał drugą drogę, tym razem bez problemu odnalazł kobietę, leżała w bezruchu na wielkim łożu. Część z mebli już zajmowała się ogniem, kolorowe firanki pożar trawił już w najlepsze. Nie zareagowała, gdy klepał ją po twarzy, przerzucił ją więc przez ramię i wyskoczył z pokoju.

Było coraz gorzej, otaczał go dym i płomienie, poruszał się powoli i chwiejnie, jego organizm domagał się tlenu i odpoczynku. Potykał się, kilka razy ledwie zdołał uchronić siebie i kobietę od upadku i niechybnej śmierci w płomieniach. Robił się coraz cięższy, kolana się pod nim uginały, wydawało mu się, że kobieta waży dwukrotnie więcej niż on sam. Wreszcie postanowił sprawdzić czy w ogóle jest co ratować, przed oczami miał mgłę, w głowie pustkę, nie potrafił nawet na moment się skupić by sprawdzić tętno. Miał wrażenie, że klatka piersiowa się porusza. Jednak czy to była prawda? By zminimalizować ciężar postanowił zastosować chwyt ratowniczy i przeciągnąć kobietę do wyjścia, istniała spora szansa, iż mocno ją przy tym poobija, ale ważniejsze było życie. Pokonanie schodów było męczarnią, miał wrażenia, że trwało to wieki. Czy było o co walczyć? O jej życie, o swoje? Był już stary, przeżył tak wiele, mógł odpuścić. Pozwolić sobie na odpoczynek, legnąć pośród płomieni, które otuliłyby ich do snu.

Nagły, znacznie potężniejszy niż poprzednio spazm kaszlu cisnął nim o ziemię, była ciepła. Na ciele czuł kolejne oparzenia. Jeśli już miał zginąć, to czemu nie tutaj? Pośród rodziny, jego dawny dom stałby się sarkofagiem. Jego ciało zamieniłoby się w popiół, który na zawsze pozostałby w tej ziemi. A może wiatr rozniósł by je po jego ukochanym Teksasie? Czy spotkałoby go takie szczęście?

Nie zobaczył światełka w tunelu, ani ducha swego brata, który nakazałby mu walczyć o życie. Nie myślał o Bogu. Zawierzył sobie, resztce swoich sił. Mięśnie piekły go, płomienie zadziornie muskały jego ciało nie dając o sobie zapomnieć. Miał niewielkie szanse, nawet gdyby sam spróbował się wydostać. Mimo to nie porzucił kobiety, miał zamiar wyjść z nią lub wcale. Dziesięć metrów, najdłuższe dziesięć metrów w całym jego życiu. Dziesięć metrów do ukojenia, dziesięć metrów przez tortury, przez płomienie, przez rozpaloną kamienną podłogę. Dziesięć metrów, które pokonali razem.

- Ezechiel? – Usłyszał nagle, Dalton podbiegł do niego i odciągnął od domu. W pobliżu zebrało się ponad trzydziestu mężczyzn, nie próbowali już nawet ratować domu, skupili się na gaszeniu zboża. – Stary, wszyscy myśleli… - Dalton spojrzał na kobietę. - Co z nią?

To było dobre pytanie, wciąż nie wiedział czy żyła. - Nie wiem - odparł łapiąc ciężko powietrze - Nie wiem, Dalton.

Ktoś podbiegł do jego bratanicy, jakaś kobieta, która szybko ją osłuchała. Uradowana spojrzała na nich. – Żyje! – krzyknęła z ulgą.

- Żołnierze! Żołnierze jadą! – wrzasnął jeden z młodych chłopców pomagających gasić pożar, atmosfera przeminęła w mig, gdy tylko wszyscy zaczęli spoglądać w stronę wzgórza, które wskazywał. Grupa uzbrojonych mężczyzn zbliżała się w ich kierunku.

- Co do chole… - zaczął jeden z farmerów, lecz nie dokończył.

Rozległy się strzały, kule śmigały śmiało obok nich, część z zgromadzonych zaczęła krzyczeć, kulić się lub uciekać w panice. Ezechiel przetarł załzawione oczy i rozejrzał się, szybko dostrzegł kolejne sylwetki pojawiające się na wzgórzach. Huki wystrzałów nie ustępowały, niosły się ze strony pól, zlewały się z ludzkimi wrzaskami. Najeźdźcy przedzierali się przez zboża i co jakiś czas pruli w kierunku farmerów. Jak dotąd nikt jednak nie ucierpiał.

- Okrążyli nas! – rozległ się czyjś krzyk.

- Przeklęte hegemońskie psy! – Dalton wyszarpał z kabury wysłużoną trzydziestkę ósemkę, on i Deakin byli jednymi z nielicznych Teksańczyków posiadających przy sobie broń. Nie mogli się równać wrogom, ani tym bardziej nie mogli konkurować z ich siłą ognia.

Najeźdźcy nie byli zwykłymi Meksami szukającymi zabawy w Teksasie, działali sprytnie i pewnie, każdy ruch wydawał się być doskonale przemyślany. Nie strzelali by zabić, lecz by złamać wolę walki farmerów, wybić im z głowy stawianie oporu. Najliczniejsza grupa zbliżała się w ich kierunku zaskakująco sprawnie rozsypując się w tyralierę.

- Poddajcie się! – krzyknął jeden z wrogów.

- Dalton, nie mamy z nimi szans - rzucił Deakin ruszając już w kierunku studni, która wydawała mu się najlepszą osłoną przed wzrokiem wrogów.

- Poczekali skurczysyny, aż wszyscy się tu zbiorą i teraz nas biorą, że wszystkich stron! Jak psy! Żadni z nich mężczyźni! – wykrzykiwał wściekły Dalton.

- Ktoś musi zawiadomić Szarych – wtrąciła się nagle wnuczka, dopiero teraz Deakin zauważył, że klęczy ona na ziemi na kolanach trzymając głowę swojej matki. Mówiła oczywiście o armii Teksasu, potoczne określenie wzięło się od barwy mundurów.

- Nie przebijemy się - stwierdził ponuro Ezechiel - Nie wszyscy. – Rozglądał się nerwowo szukając jakiejś drogi ucieczki.

- Rów melioracyjny! – niemalże wykrzyknęła dziewczyna - Polem biegnie rów melioracyjny! – rzuciła podekscytowana.

Ezechiel jedynie skinął głową, wahał się, nie chciał pozostawiać członków swojej rodziny na pastwę nieznanych napastników. Z drugiej strony lądując wraz z nimi w niewoli na niewiele by im się zdał. Spojrzał na dziewczynę, a ta uśmiechnęła się do niego i skinęła głową porozumiewawczo. Wziął głęboki oddech ciesząc się powietrzem wypełniającym jego płuca. Miał jej ciche pozwolenie, a to musiało mu w tym momencie wystarczyć.

Przedostanie się do rowu melioracyjnego okazało się być zadaniem niezwykle prostym, nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi, zbyt wiele się działo, a wrogowie skupieni byli na farmerach i tańczącym w zbożu ogniu. Czołgał się więc, pośród błota, smrodu i fekaliów, czuł jakby tonął w najgorszym kiblu, lecz nawet na moment się nie zatrzymał. Oparzenia boleśnie dawały mu się we znaki, ocierał się o kamienie i twardą ziemię, śmierdząca woda zalewała mu twarz. Pokonał niemalże siedemdziesiąt metrów, gdy nagle został zmuszony do zatrzymania się. W jego stronę zbliżał się mężczyzna, na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak wróg, ubrany był typowe dla szczura szmaty, lecz w rękach dzierżył karabin Scar, a to nie była byle zabawka. Pod dłonią Ezechiel wyczuł średniej wielkości otoczak, palce natychmiast się na nim zacisnęły. Wróg szedł prosto na niego, ale póki co kompletnie pochłonięty był pożarem. Prawa ręka rewolwerowca zbliżyła się do rewolweru, lewa zrobiła szybki ruch i cisnęła kamieniem w przeciwną stronę. Szczur dał się nabrać, zmienił kierunek i kiedy wydawało się, że Deakin jest bezpieczny – odwrócił się.

- Co jest kurwa… - Pociągnął Scara do góry.

Ezechiel błyskawicznie wyciągnął rewolwer, pozwolił sobie na szybkie wycelowanie, a następnie rozległ się strzał. Pocisk wyskoczył z lufy jego Magnum i pomknął w kierunku wroga. Kula wbiła się w klatkę piersiową i przeszyła ją na wylot pozostawiając w miejscu serca krwawą dziurę. Szczur wypuścił z rąk Scara, jego ciało runęło w dół, prosto do rowu. Deakin czekał moment, a gdy upewnił się, że strzał zaginął pośród krzyków podczołgał się do zwłok, karabin leżał obok, ale rewolwerowiec skupił się na przetrząsaniu prostej, taktyczne kamizelki szczura. Znalazł kilka osobistych, nieprzydatnych rzeczy, także leki i bandaż oraz nóż w skórzanej pochwie. Za plecak nawet się nie brał, nie miał też zamiaru targać ze sobą Scara, bo zawsze bardziej ufał broni krótkiej. Za to bandaże oraz nóż zachował, nie miał przy sobie swojej szabli, a znacznie bezpieczniej czuł się z ostrzem u boku.


Zdołał przedostać się dalej już bez żadnych przygód, umorusany w nieczystościach wdrapał się na jedno ze wzgórz okalających gospodarstwa. Zdążył akurat by zobaczyć jak nieznani napastnicy zręcznie tworzą z farmerów długą kolumnę, wraz z którą ruszają na wschód. Zdecydowanie nie tak wyobrażał sobie spotkanie z rodziną, minęło już kilka lat odkąd musiał dobywać broni, a wystarczyło wrócić do Teksasu by jego rewolwer niczym kat stracił dwie osoby.

Ze złością przyglądał się oddalającym się postaciom, dłonie mimowolnie zaciskały mu się w pięści. Nie czuł zewu krwi takiego jak dawniej, myślał spokojniej nie pozwalając sobie na szaleńczą próbę walki, nie chciał mordować. Wiedział jednak, że to zrobi. Zabije każdego, który wejdzie mu w drogę, każdą osobę odpowiedzialną za to zajście. Wytropi ich i zabije. Odnajdzie krewnych i przyjaciół albo zginie próbując. Nie zatrzyma się, nie podda. Póki starczy mu sił będzie walczył. Zerknął na rewolwer wnuczki, prosty dziewięcionabojowy Astra Cadix był jedyną rzeczą, która mu po niej została.

Odwrócił się, do najbliższego posterunku Szarych był kawał drogi, a musiał jeszcze wrócić po swoje rzeczy. Zerknął na bandaż, po drodze należałoby opatrzeń rany.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline