Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-01-2014, 02:53   #23
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Plac opustoszał w mgnieniu oka. Widząc swoich znajomych bądź krewniaków padających na bruk, nafaszerowanych bełtami, mało kto się zastanawiał co do działania. Matki chwyciły dzieci, chłopi matki i tłum jeszcze niedawno wysłuchujący ilbertowego kazania rozpierzchł się między budynkami, byle jak najdalej od otwartej bramy i opętanych strażników.

- Ustawić się w szyk! Tarcze w górę i naprzód marsz! - Carles komenderował garstką zbrojnych, która mu została. - Zablokować bramę i nie wpuszczać nikogo!

- NIE!

Ser Domenic zawodził i wznosił modły, siedząc na świątynnych stopniach i podtrzymując Ojca Ilberta. Kapłan był jednym z tych, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na celowniku strzelców. Bełt wszedł mu w brzuch aż po lotki, a dłonie zaciśnięte na ranie bardzo szybko przybierały barwę jego szaty. Rycerz powinien dowodzić obroną, ale wolał rozpaczać nad śmiercią duchownego. Zastąpił go Carles, którego ludzie uformowali żelazną linię i powoli, za zasłoną z tarcz, krok po kroku zbliżali się do otwartej na oścież bramy.

- Ricard, Edrico i wy inni! - zbrojny krzyknął do uzbrojonych w bronie dalekiego zasięgu. - Zdejmijcie tych skurwieli, ino chyżo! Raz, raz, do kordegardy!

W stronę kuszników poleciała riposta, w postaci deszczu pocisków różnej maści. Beorn trafił najcelniej, podręcznikowo niemalże, jedną strzałą szarpiąc bok opętańca, a drugą umiejscawiając w tchawicy. Ricard trafił jednego pana z okienka, który zniknął na parę chwil. Ghrarr, który wystrzelił sekundy po Scenuttaninie również mógł się poszczycić celnością, raniąc jednego z kuszników na murze. Tylko Hardriada miał pecha; nie dość że jego skarb nie wypalił, to na dodatek buchnął ciemną chmurą prochu. Ot, technika.

Kusznicy odpowiedzieli pięknym za nadobne, ignorując szyk zbrojnych i koncentrując się na strzelcach, którzy rzucili się ku kordegardzie wąskimi zaułkami. Beorn oberwał najgorzej. Zdecydował się zostać na placu, skąd miał dobry widok, ale tym samym sam był łatwym celem. Pierwszy bełt musnął mu jedynie grzywkę, drugi wwiercił się pod żebra. Trzeci... Trzeci uderzył najboleśniej, w splot mięśni prawej ręki. Z gardła Narsaina wyrwał się okrzyk pełen bólu, łuk rąbnął o ziemię, podobnie zresztą jak jego właściciel. Łowca skulił się w pozycji embrionalnej, tuląc zranioną kończynę.

Ricard z Ghrarrem rzucili się do biegu pierwsi, by czym prędzej znaleźć się za jakąś porządną osłoną. I już, już byli przy ścianie, kiedy ta ludzka część duetu zaklęła przez zaciśnięte zęby. Mieszaniec podtrzymał towarzysza i doholował go do winkla, gdzie żaden pocisk nie miał prawa ich sięgnąć. Chwycił za lotkę i pociągnął, nie dbając zbytnio o delikatność.

- Bogowie... - Jęknął Ricard.

- Tamtędy. - Ghrarr wskazał dłonią przeciwległą alejkę.

Nie czekał na fanfary, ani żadne specjalne zaproszenia i przemknął za plecami zbrojnych najszybciej jak potrafił. Spoglądając za ramię, zachęcił towarzysza do pójścia w jego ślady gestem dłoni. Ricard wziął głęboki oddech i rzucił się przed siebie, z modlitwą kołaczącą gdzieś z tyłu głowy. Podczas krótkiego biegu doznał nagle olśnienia; kusznicy strzelali o wiele za szybko. Kusze robiły o wiele więcej szkód - to fakt - ale nie były poręcznymi narzędziami i na pewno nie biły rekordów w prędkości przeładowania. Szaleńcy mieli na podorędziu parę sztuk broni i prawdopodobnie pomagierów, którzy je ładowali.

Kolejny bełt wybił go z rytmu, wchodząc głęboko w biodro. Zaraz po nim nadszedł drugi, masakrując udo; Ricard nie znał się zbytnio na anatomii, ale struga krwi i nagłe osłabienie mówiły mu, że oberwał w tętnicę. Resztkami sił jakie mu pozostały dotoczył się do Ghrarra i oparłszy się o ścianę, zjechał w dół. Ciemność wkradła się w pole widzenia.

Wybiła jego ostatnia godzina.

* * *


Ghrarr i Leto wpadli do środka kordegardy z dobytym żelazem w dłoni, rozglądając się wokoło. Wąskie pomieszczenie było pogrążone w mroku, ale wątłe światła pochodni oferowały jako takie rozeznanie w sytuacji. Ruszyli powolnym krokiem w stronę schodów na piętro, gdzie powinien być mechanizm sterujący bramą. Zanim zdołali dotrzeć do ich podnóża, jeden z kuszników zleciał im na powitanie. Z kordelasem w dłoni przystanął na chwilę, wbijając ślepia w Ghrarra.

- Zdrajca!

Po gniewnym okrzyku opętaniec rzucił się w ich stronę, wydzierając się niezrozumiale. Ghrarr uskoczył przed cięciem, które jedynie przejechało mu delikatnie po bicepsie. Leto natomiast oberwał uderzeniem ze skrętu bioder, które posłało go w tył i wybiło z rytmu. Duet spróbował kontrataku, ale przeciwnik wycwanił się skokiem w tył. Kolejne ciosy sięgnęły jednak celu; niczym dobrze naoliwiona maszyna uderzyli, idealnie zgrani. Ghrarr przejechał mężczyźnie po paluchach, rozbrajając go i zaraz uskoczył w bok, robiąc miejsce kompanowi. Hardriada walnął toporkiem w szyję strażnika, aż ostrze zachrobotało o kręgi szyjne.

Po drugiej stronie kordegardy, w niemalże identycznym pokoju, Vindieri i Madyass ścierali się z dwoma przeciwnikami. Mastegneńczyk nie próżnował, z zimnym wyrachowaniem zbijając coraz to kolejne uderzenia, czekając na dogodny moment. Riposta, którą wyprowadził, wpierw powaliła kusznika na kolana, a w chwilę później zakończyła jego żywot. Rudy kompan Vindieriego również dowodził swego obycia z bronią, parując i uskakując przed cięciami i uderzeniami. Tu finta, tam sztych i drugi przeciwnik wykrwawiał się na deskach.

Kwartet najemników wpadł na pięterko niemalże w tym samym momencie, z uniesionymi instrumentami żelaznymi, ale było pusto. Spojrzeli podejrzliwie po kątach, lecz i tam nie dostrzegli żadnych niebezpieczeństw. Jak na komendę rzucili się w stronę mechanizmu w postaci kołowrotka, pospieszani przez odgłosy walki gdzieś pod ich stopami. Skrzypienie i nadeszły po nim huk oznajmił, że brama się zamknęła. Pospiesznie doskoczyli do okiennic, przeskakując nad porzuconymi kuszami.

Byli za wolni, stwierdzili z przerażeniem. Linia carlesowych zbrojnych nie wytrzymała, nawet mimo lepszej strategicznie pozycji i wsparciem nielicznych gwardzistów. Załamała się pod naporem przerośniętych agresorów, wpuściła w obręby murów Havensteynu złe siły, albo jak to mówił Ojciec Ilbert - ciemność. Widzieli pięć, nie, sied... - osiem! - osiem wilków sadzących ulicą ku placykowi, który już i tak był zasłany parunastoma trupami. Widocznie na tej ilości miało się nie skończyć.

Całe szczęście nadchodziła odsiecz.

* * *


- Panienka miała rację, kiedy nalegała na nocny marsz. Havensteyn zostało zaatakowane. - oznajmił ser Rodryg, jakby kakofonia dzwonów, tumult i krzyki nie były wystarczającymi dowodami. - Ale przez kogo?

- To nie ma chwilowo znaczenia. - odparła Felicia Amalia stanowczo - Znaczenie ma jak najszybsza pomoc. Kawaleria rusza w awangardzie, jak najszybciej. Piechota dołączy później. Ser Rodrygu, czyńcie swą powinność.

Podstarzały rycerz skłonił się z szacunkiem na tyle, na ile mógł i zawrócił wierzchowca, w locie już wykrzykując komendy do swych ludzi. Chorągiew nie zwlekała i po paru krótkich chwilach została po nich siwo-bura chmura pyłu. Kiedy zajechali pod bramę, ta stała dla nich otworem i w pełnym galopie wparowali między zabudowania, przynosząc ulgę obserwatorom wlepiającym w nich ślepia.

Ach, cóż to był za widok! Greińska konnica, elitarna formacja Księstwa, w pełnym rynsztunku i pełnym biegu, z opuszczonymi kopiami wlewająca się na plac. Dwudziestu jeźdźców zmiotło wilcze monstra niczym huragan chałupkę, jak wicher przelatując obok oniemiałych obrońców, zatrzymując się dopiero pod bramą północną.

Tryumf, zwycięstwo. Z tym że problemy się nie skończyły.

Noc jeszcze młoda.

* * *


Pierwszą rzeczą, którą zobaczył Ricard po otwarciu oczu, było kamienne sklepienie. Zamrugał parę razy i z niemałym wysiłkiem przekręcił głowę w próbie wydedukowania, gdzie był. Po lewej od niego leżał Edrico, blady jak ściana i cały we krwi; na prawo natomiast leżał Beorn, nieprzytomny ale żywy.

- Nie kręć się.

Słowa były chyba skierowane do niego. Manewrując potwornie naparzającą łepetyną zdołał w końcu ułożyć ją pod takim kątem, że widział kto do niego mówił. Była młoda, młodziutka wręcz. Buzię miała pospolitą, ale nie mógł jej odmówić jakiejś swojskiej urody. Ricard z lekkim rozbawieniem zauważył, że ma dłuższe włosy od niej. Pannica na dźwięk przezeń wydany, który daleko miał do śmiechu, uniosła sarnie oczęta.

- Widzę, że specyfiki działają. - powiedziała z lekkim uśmiechem. - Ale poważnie, postaraj się nie ruszać, bo to tylko utrudnia mi pracę.

Ricard właśnie wtedy zarejestrował dwie rzeczy. Primo, ciemnowłose dziewczę miało pod białym fartuszkiem błękitną szatę, którą widział parę razy w przeszłości. Greińscy Uzdrowiciele mieli taki uniform. Secundo, leżał z kuśką na wierzchu, a bryczesy miał gdzieś poniżej kolan. Dziewczyna nie zwracała na to za bardzo uwagi, pewnymi ruchami zszywając ranę na udzie, operując igłą niebezpiecznie blisko ricardowych klejnotów rodowych. Chłopak już, już podnosił się i otwierał usta z zamiarem protestu, ale Uzdrowicielka położyła mu dłoń na piersiach i stanowczo osadziła w miejscu.

- Nie ma się czego wstydzić. Większość rannych jest nieprzytomna, a moi koledzy po fachu mają ręce pełne roboty. A ja, wierz mi, widziałam gorsze. Na twoim miejscu bardziej martwiłabym się o fakt, że jesteśmy w kościele, a ty leżysz pół nago. - zaśmiała się cicho pod nosem. - Ale żadne inne miejsce nie nadawało się na szpital polowy, więc to w sumie wina budowniczych czy innych architektów.

- Co...

- Co się stało? - przerwała mu pannica. - Havensteyn zostało zaatakowane przez jakieś magiczne mutacje, a ty nieomal zginąłeś w próbie pomocy miejscowym. Godne podziwu, swoją drogą.

- To wiem. - Ricard mruknął w odpowiedzi.

- Świetnie, czyli głowy ci nie uszkodzono. - Uzdrowicielka uśmiechnęła się pod nosem. - Cóż, twoi kompani pewnie zdadzą ci relację później i to o wiele lepiej ode mnie, ale jeśli musisz wiedzieć, to streszczę ci przebieg zdarzeń. Felicia Havensteyn przybyła do miasta z dwoma regimentami piechoty i chorągwią kawalerii.

- Tyle?

- Tyle. - przytaknęła. - Resztę chyba potrafisz wydedukować?

Kilka następnych chwil minęło w ciszy, jeśli nie licząc jakichś hałasów w tle czy nuconej przez ciemnowłosą pannę melodii. Ricard zaczynał się czuć o wiele lepiej i podejrzewał o to jakieś uzdrowicielskie uroki, ale nie był w stanie stwierdzić tego ze stuprocentową pewnością.

- Skończyłam. - oznajmiła dziewczyna, obmywszy dłonie i biorąc się za pakowanie swych utensyliów. - Ramię i biodro są już prawie wyleczone. Zajęłam się też tymi starszymi ranami, do rana powinny się zagoić całkowicie. Jeśli chcesz sobie pospacerować, to proszę bardzo, bylebyś nie przemęczał nogi. Zaklęcie trzyma ją w całości, ale szwy mogą puścić przy jakichś akrobacjach.

- Karlotte, możesz pozwolić na chwilę? - krzyknął ktoś poza polem widzenia Ricarda.

- Momencik, Edgar! - odkrzyknęła Uzdrowicielka. - Tutaj masz miksturę przeciwbólową. Jeśli noga zacznie ci dokuczać, dodaj dwie krople do byle jakiego napoju i wypij. Dwie i nie więcej, pamiętaj, albo cię sparaliżuje od stóp do głowy.

Karlotte uśmiechnęła się jeszcze na odchodne i podreptała do tego krzykacza, Edgara. Ricard odetchnął, dopiero teraz uświadamiając sobie swoje diabelskie szczęście.

W końcu oszukał przeznaczenie.
 
__________________
"Information age is the modern joke."
Aro jest offline