Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-01-2014, 02:13   #29
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Kasztel wyglądał na cichy z zewnątrz. Taki był też wewnątrz, ale żaden ochotnik nie śmiałby nazwać go spokojnym. Był to ten rodzaj ciszy, która przytłaczała psychicznie i sprawiała, że wszystkie mięśnie napinały się w oczekiwaniu na jakiś atak z zaskoczenia. Niczym w lesie - kiedy cichły wszelkie odgłosy, niebezpieczeństwo czaiło się gdzieś w pobliżu. Cisza przed burzą.

Felicia Amalia nie oczekiwała od ochotników frontalnego szturmu, oblężania bramy czy wspinania się na mury. Niemal każde zamczysko czy twierdza posiadała sieć tuneli, ukrytą boczną bramę lub tajne przejście. Podczas wojen, kiedy wiadomym było że dalszy opór jest bezcelowy, trzeba było w końcu wyprowadzić jakoś ważne persony, żeby mogły uniknąć wpadnięcia we wrogie ręce. Takie drogi ucieczki były więc najpilniej strzeżonym sekretem i tylko garstka ludzi posiadała o nich wiedzę. Szczęśliwie księżniczka Greinu do nich należała.

Wejście do tunelu było niepozorne, skryte w opuszczonym magazynie. Pod worami ze zbożem była klapa, następnie wyżłobione w skale stopnie, zimne i mokre korytarze, a na samym końcu długa, bardzo długa wspinaczka schodami. W połowie dostali zadyszki, a u samego szczytu co niektórym zdawało się, że zaraz wyplują płuca. Po chwili odpoczynku nadszedł czas na kolejny etap spaceru, tym razem ku powszechnej uldze na względnie poziomych powierzchniach. Później pozostało tylko poprzesuwać parę desek i znaleźli się w spichlerzu.

Makabra. Tyle mogli powiedzieć o sytuacji w kasztelu. Kamienne posadzki spływały krwią, szkarłat szpecił gładkie ściany i różne powierzchnie. Szli powoli i ostrożnie, przestępując nad coraz to kolejnymi trupami, które na całe szczęście nie nosiły śladów pazurów ani zębów. Zadane rany były znajome dla obytych z bronią - żelazne cięcia i pchnięcia przyniosły ulgę. Absurd, ale i sytuacja była nadzwyczajna.

Kasztel zdawał się być wymarły, ale to była tylko iluzja; pierwszy przekonał się o tym wysforowany na przedzie Madyass. Stając na rozwidleniu korytarzy nie zdążył rozeznać się porządnie w sytuacji, ale żołnierskie doświadczenie zrobiło swoje. Szczęk żelaza odbił się od ścian, obwieszczając reszcie zbliżające się susami niebezpieczeństwo. Palce momentalnie zacisnęły się mocniej na rękojeściach, drzewcach, majdanach. Albo - w przypadku Leto - na uchwycie pistoletu.

- Nie! - Vindieri krzyknął gdzieś przy jego prawym uchu, wykręcając mu dłoń i uniemożliwiając strzał. - Kurwa, nie! Przecież to Elva, nie strzelaj!

I rzeczywiście, kilkanaście kroków przed nimi toczyło się starcie kochanków. Złotowłosa Elva już nie była tak ładna jak jeszcze parę dni temu - ledwo co zagojone rany szpeciły wygoloną skroń, loki sterczały pod dziwnymi kątami, z ust szła piana, a buzię miała wykrzywioną w bardzo brzydkim grymasie. Madyass podobnie, ale ze zgoła innych przyczyn. Zbijał kolejne uderzenia elvowych noży, starając się opanować instynkt i odruchy, które nakazywały mu walczyć by przeżyć, uderzać by zabić. Rąbnął w końcu zaciśniętą pięścią w tą drugą, nienaruszoną skroń i znokautował pannicę.

Dźwięki starcia zwabiły innych lokatorów kasztelu niczym światło ćmy. Z pobliskich pomieszczeń, przy akompaniamencie trzaskających drzwi, wylecieli kolejni szaleńcy. Ofiary wścieklizny czy innego cholerstwa były uzbrojone i bardzo, ale to bardzo krwiożercze. Nie mogły jednak liczyć na ulgowe traktowanie jak Elva - brakowało wśród nich znajomych twarzy, twarzy które mogły wzbudzać sympatię. Tercet sergiowych pracowników i ich kompanioni, inni ochotnicy, szykowali się do obrony.

- Teraz mogę strzelać!? - krzyknął Leto w stronę Vindieriego.

Mógł. A nawet powinien.

* * *

Magia nie zawsze była tak dobrym sprzymierzeńcem, jak się ją malowało. Wiele magów przekonało się o tym na własnej skórze, legendy pełne były zwariowanych czarowników-lunatyków, a na Zachodzie... Na Zachodzie sam Potencjał był jedynym usprawiedliwieniem, jakie było potrzebne do rozpalenia stosów. Wschód był o wiele bardziej tolerancyjny, ale nawet tam tolerancja dotyczyła jedynie większych miast. Na szeroko pojętej wsi nadal od czasu do czasu miały miejsce samosądy.

Rubus starał się o tym nie myśleć. Gdyby urodził się w innej rodzinie, w innym miejscu, być może życie potraktowałoby go łagodniej. Ale był ze wsi. Wsi małej i zapuszczonej, gdzie cokolwiek odbiegającego od przyjętej normy nie było mile widziane. Owszem, były wiejskie baby czy guślarze, których znajomość medycyny w oczach prostych ludzi uchodziła za magię, ale samo posiadanie Potencjału nie czyniło magiem. Trzeba było lat praktyki, starych ksiąg lub cierpliwego nauczyciela. Metoda prób i błędów rzadko kiedy wychodziła na zdrowie, kiedy chodziło o Sztukę.

Sheider był jednym ze szczęśliwych. Nie skończył jako szaleniec lub dziwak, ale szczerze powiedziawszy był jeszcze młody. Nie mów "hop", póki nie przeskoczysz. Nie polegał na magii, w końcu jak dotąd przyniosła mu więcej złego niż dobrego. Była czasami przydatna, ale o wiele przydatniejszym i bezpieczniejszym talentem było leczenie. Znajomość flory i ich właściwości ratowała ludziom życia, a praca przy rannych była swego rodzaju ucieczką.

Pomagał i teraz. Do Havensteynu przybył wraz z orszakiem księżniczki Felicii, dołączając doń bez żadnej specjalnej zachęty. Hjargaard był znany ze Szkoły Uzdrowicieli, szkolącej magów słynących z niesienia pomocy innym i cieszących się szacunkiem. Rubus zastanawiał się nad zapisaniem na studia, ale samo czesne kosztowało wiele, wiele guldenów.

Robił właśnie obchód po świątyni, sprawdzając czy ciężko ranni nadal oddychają i przy okazji zmieniając bandaże. Praca przy boku Uzdrowicieli była dziwnie fascynująca, nawet mimo małego ukłucia zazdrości. Podziwiał, jak sprawnie operują igłami, jak misternie splatają zaklęcia, które ekspresowo zasklepiają rany. Zdecydowanie byli mistrzami w swoim fachu.

- Gdzie trzymają ciała? - rozległ się głos za plecami Rubusa. - Chcę je zobaczyć.

- Ciała? - cyrulik odwrócił się i stanął twarzą w twarz z... Vytorem, o ile pamięć go nie myliła.

- Wilków.

- Nie mam pojęcia. - Sheider wzruszył ramionami - Uzdrowiciele je gdzieś trzymają, proponuję z nimi porozmawiać.

- Nie widzę żadnych w pobliżu.

Alveklos był spostrzegawczy, co do tego nie było wątpliwości. Uzdrowiciele zabrali się ze świątyni zaraz po opatrzeniu tych w najcięższym stanie. Ich zaklęcia nie były już wtedy potrzebne, Rubus i jego koledzy po fachu mieli dokończyć dzieła. Nieliczni medycy opatrywali tych lżej rannych w odległym krańcu pomieszczenia. Sheider już otwierał usta, by przekazać te fakty Vytorowi, ale przerwał mu huk otwieranych drzwi.

Duet Ellyrianów znał spojrzenie, którym powitała ich piątka mężczyzn. Rzadko kiedy zwiastowało coś dobrego.

Podobnie zresztą jak noże w dłoniach.

* * *

- Nie jesteśmy najemnikami. - Carles wydął wargi najwyraźniej oburzony knutowym pytaniem, a Ricard przytaknął. - Pracujemy dla Sergiego.

- To z kim mam gadać? - Knut zdawał się nie przejmować nieprzyjaznymi spojrzeniami. - Ej, Narsainie, ty jesteś jednym z tych najmitów? Bo tak się składa, że szukam roboty. Macie jakieś wolne etaty?

- Nie będę mówić za resztę. - Ghrarr odmruknął w odpowiedzi, wzruszając ramionami. - Poczekaj, aż wrócą z kasztelu i wtedy pogadamy.

Plac był na powrót zapełniony ludźmi, podobnie jak wtedy, tuż przed walką. Z tym że teraz brakowało Ojca Ilberta podnoszącego wierne owieczki na duchu. Jeśli wierzyć krążącym wieściom, miał niebawem wąchać kwiatki od spodu, podobnie jak reszta ofiar wilczej napaści. Śmierć kapłana poważnie wpłynęła na ogólne samopoczucie Havensteyńczyków i jedynie obecność książęcych wojsk dawała jakąś nadzieję.

Pierwsi ruch przy świątynnych drzwiach spostrzegli Ricard i Carles, a zaraz za nimi Ghrarr i Knut. Kamienny budynek zamieniono w szpital polowy, ale Uzdrowiciele skończyli swoją zmianę i zniknęli jak kamień w wodę. Zostało paru medyków czy innych cyrulików, którzy mieli zajmować się pacjentami. O jakichkolwiek godzinach odwiedzin nic im nie było wiadomo.

Ale piątka mężczyzn nie miała przyjaznych zamiarów, tyle wiedzieli. Zacięte wyrazy twarzy, zimne spojrzenie i skryte pod połami płaszcza lub w rękawach noże świadczyły o tym, że nie szli w odwiedziny do jakiegoś rannego krewnego. Nie, w świątyni musiał być ktoś kogo bardzo, ale to bardzo nie lubili i chcieli przypieczętować jego los. Pierwszy ruszył Carles, już w ruchu zaciskając palce na rękojeści miecza. Tuż za nim, nieco niepewnie, był Ghrarr. Knut, węsząc krew, dreptał za nimi, przebierając tłustymi nogami. Ricard zamykał pochód.

- Z drogi, kurwa, albo żelazem potraktuję. - herszt bandy warknął na dwójkę chłopaków.

Skojarzyli go momentalnie wszyscy obecni, ale nie wierzyli oczom. Ser Domenic Martyn, pasowany rycerz i dowódca havensteyńskiego garnizonu, człowiek pobożny i bogobojny chciał przelewać krew w kościelnych murach. Towarzyszy rycerza nie znali, ale i oni nie pasowali jakoś do stereotypu zimnokrwistego mordercy.

Rubus i Vytor nie zamierzali stawać na drodze komuś, komu zarżnięcie ich zajęłoby niecałą minutę. Bądź, co bądź, ale walki w zwarciu na pierwszej linii nie były ich domeną. Ser Domenic nie zwracał jednak na nich zbytniej uwagi, kierując swe kroki ku jednemu z rannych. Magowie wiedzieli co planuje zrobić, momentalnie dodali jeden do jednego. Mimo wszystko byli nieco zaskoczeni tym, jak rycerz bezceremonialnie poderżnął gardło Beorna.

Zwierzęce niemal warknięcie wyrwało wszystkich z transu w który wpadli, podziwiając krew broczącą kamienną posadzkę. Dźwięk ten nie był jednak zesłany przez bogów, ser Domenic nie padł rażony piorunem, nie zginął nagłą śmiercią. Widocznie koncept świętej ziemi był słabo znany w Niebiosach. Ghrarr warknął po raz kolejny, zadziwiając samego siebie. Może i mało było w nim narsaińskiej krwi, ale lata życia w Klanie i wpojone tradycje dały o sobie znać. Beorn był w końcu jego krewnym.

- Przeklęty Narsain. - Domenic wycelował w niego zakrwawione ostrze - Wszystko wasza wina. I teraz, i wtedy. Pierdolony złotooki.

- Taki język w kościele? - Knut zacmokał z udawanym oburzeniem - Nie godzi się, panie rycerzu. Bogowie patrzą.

Klawisz od samego wejścia obracał w palcach Gryzeldę i uważnie obserwował uzbrojoną bandę. Po jego prawicy był Ghrarr, również z dobytą bronią, pochylony do przodu, niczym drapieżnik mający lada moment dopaść zwierzynę. Na lewo od Knuta był Carles, który dopiero teraz dobył miecza. Za ich plecami, tuż przy wejściu, znajdował się Ricard.

- Do was nic nie mamy. - Martyn odrzucił na bok nóż i chwycił za rękojeść długiego ostrza. - Ale jeśli staniecie w obronie przeklętego nieludzia, to podzielicie jego los.

- Rasista. - skwitował Knut.

- Kolejny lunatyk. - westchnął Ricard.

A bogowie dalej milczeli.
 
__________________
"Information age is the modern joke."

Ostatnio edytowane przez Aro : 30-01-2014 o 11:29.
Aro jest offline