Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-01-2014, 00:54   #105
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Znaleźli wreszcie drzewo, przy którym ktoś używał magii. Należało jednak sprawdzić, czy owo drzewo było drzewem właściwym. Na przykład zlustrować grunt w poszukiwaniu życia w jego okolicy, czy też pod jego powierzchnią.

Sir Roger Attenborough nie wtrącał się w rozmowy pozostałych magów. Sfera Życia nigdy nie była jego mocną stroną. Ale to nie znaczyło, że zamierzał stać i po prostu przyglądać się działaniu reszty. Choć umiejętności i talenty magiczne mężczyzny były dość zawężone, to jednak na swym polu czuł się pewnie.

Roger zdjął marynarkę i podwinął lewy rękaw. Sięgnął dłonią ku wilgotnej glebie, by nawiązać więź z tym miejscem. Po czym zaczął rozsmarowywać ziemię na swej skórze mrucząc pod nosem modlitwy do bóstw chtonicznych.
Powoli powstał napis w sanskrycie. Jego więź z tym miejscem. Pozostało jej użyć.

Kolejne gesty i słowa Rogera miały posłużyć do popchnięcia się trans i sięgnięcia głębiej w nurt czasu. Nie potrzebował zbyt wiele. Jedynie zobaczyć początek tego i wszystkie wydarzenia, które dziś zdarzyły się pod tym dębem.

Tymczasem Meg po raz kolejny tego dnia przyszło skorzystać ze swego daru. Po raz kolejny musiała zasmakować własnej krwi, esencji swego życia, by uratować czyjeś. Nie zastanawiając się zbyt długo poprosiła Christophera o użyczenie na moment scyzoryka. Oczywiście mogła, jak poprzednio, rozprawić się z zaschniętą krwią zębami, skoro jednak ostrze było pod ręką, wolała tego uniknąć. Błysk stali, chwila bólu i szkarłat znów zalał jej palce.

Podeszła do wielkiego, martwego drzewa podejrzewanego przez wszystkich o bycie tym właściwym. Palcami lewej dłoni pogładziła jego korę, jakby szukając właściwego miejsca. Najwidoczniej wreszcie znalazła to, czego szukała, bowiem uśmiechnęła się, po czym krwawiącym palcem nakreśliła na korze symbol.


Algiz. Ochrona, wsparcie i bezpieczeństwo. Tak, zdecydowanie tego było im teraz potrzeba. Gdy skończyła popatrzyła na swe dzieło krytycznym okiem, po czym uśmiechnęła się z satysfakcją.

Zamknęła oczy, a wciąż krwawiący palec wsadziła sobie do ust. I znów się uśmiechnęła, tak jak by metaliczny posmak był dla niej najlepszym przysmakiem. Wystarczyła jeszcze chwila, by zobaczyła to, co na pierwszy rzut oka niedostrzegalne.

Sir Attenborough począł oddzielać od siebie poszczególne minuty z przeszłości tego miejsca. Przyglądał się im niczym kartom starej księgi. Nie musiał cofać się zbyt daleko wszak Werbena dokonała żywota niespełna kilka godzin temu, więc i ukryć chłopaka nie mogła dużo wcześniej.

Obraz jaki jawił się “oczom” Kultysy był jednak jednostajny i z jego punktu widzenia nieciekawy. Owszem, obserwacja przyrody niekiedy cieszyła, ale nie w tym przypadku. Martwe drzewo pozostało martwe, a jego okolica pusta. Nie licząc kilku leśnych stworzeń, które przebiegły w okolicy dębu.

Niewiele więcej szczęścia miała pani Twisleton. Wzorce życia, na które się natknęła nie odpowiadały szukanym przez nią. Sam stary martwy pień, jak i ziemia wokół niego tętniło życiem. Meg co i rusz natykała się na jego różne formy. Jednak nie mogła wśród nich znaleźć młodego Etheringtona.

Margaret zmęłła w ustach przekleństwo. Może nie tak siarczyste, jak te których za panieństwa nasłuchała się mimochodem od stajennych ojca, ale jednak dobitnie wyrażające jej niezadowolenie z mizernych owoców poczynionej Magyi. Na więcej nie pozwalało jej dobre wychowanie.

- Wygląda na to, że nie jest to drzewo, którego szukamy - powiedziała już głośno. - Chłopaka tu nie ma. Przynajmniej nie żywego.
- Nie wykryłem znaczących wydarzeń przy tym drzewie w ciągu ostatnich kilku godzin. - potwierdził spokojnie Roger Attenborough.
- To musi być tu. - Odparł porucznik Rao. W jego głosie dała wyczuć się pewność. - Sprawdziliśmy tyle miejsc. Jak to szło? - Ostatnie pytanie rzucił do wszystkich i do nikogo.
- Możliwe, że jest ukryty, ale nie tu… nie w tej rzeczywistości, a w Umbrze.- odparł Roger choć niezbyt przekonany, co do słuszności własnych słów. Nie był też chętny do sprawdzenia swej teorii. Jedna wizyta w Umbrze mu wystarczyła na dziś.

“Drzewo władców pochylone
odwróć się na drugą stronę
zamknij drzwi, cicho szum
jakiś potwór idzie tu.”

Margaret powtórzyła w myślach usłyszaną jakiś czas temu rymowankę. Chciała jedynie zrobić to po cichu, jednak bezwiednie wypowiedziała słowa na głos. Skończywszy zamilkła na dłuższą chwilą, wyraźnie nad czymś się zastanawiając.

- To może mieć sens - stwierdziła wreszcie. - Odwróć się na drugą stronę. Na drugą stronę Rękawicy - dopowiedziała, gdyby ktokolwiek miał jeszcze jakieś wątpliwości.
- Czyli kolejna wycieczka do Umbry? - Rzucił lord Darlnigton.
- Tylko czy ktoś zgodzi się tam pójść? - Doktor Bennett zaczął głośno się zastanawiać.
- Z przejściem nie ma problemu. - Porucznik Rao spojrzał na zebranych.

Roger jakoś nie kwapił się ku temu. Jego magya jak dotąd niezbyt się przydawała po drugiej stronie Rękawicy, nie wspominając już to tym, że sir Attenborough nie potrafił przechodzić na drugą stronę.

Niemniej… szlachectwo zobowiązuje. Oddetchnął głośno i rzekł.- Ja mogę iść.
- Ja też pójdę - zadeklarowała Margaret - Ale uważam, że nie możemy, jak poprzednio, iść tam z gołymi rękoma. Przydałaby się jakaś broń zdolna razić byty z tamtego świata, w razie, gdybyśmy trafili na owego potwora z rymowanki. Mogę ją zakląć, jeśli tylko mają państwo coś, co można nazwać bronią.
- Myślę, że nie mamy wyjścia - zadeklarowała się Julia po długiej chwili milczenia. - Obiecałam chłopaka uratować i choć nie traktuje danego słowa jako obligatoryjność bezwzględną, to sądzę, że musimy przynajmniej spróbować.
- Pójdziecie sami. - Zaczął ostrożnie wojskowy. - Otworzę wam przejście. Lord Darlingotn pomoże mi was ściągnąć po wszystkim.
- Bardziej przydałbym się tam. - Zaoponował James wyraźnie niezadowolony z roli jaką raczył mu przypisać porucznik.
- Doskonale pana rozumiem. - Odparł Mówca Marzeń. Nie patrzył jednak na swojego rozmówcę, gdyż już zaczął przygotowywać się do rytuału. - Ale tylko pana łączy coś silnego z jedną z osób, które będę miał za zadanie sprowadzić tu z powrotem. I to bardzo, ale to bardzo ułatwi mi sprawę. I przyspieszy całą akcję.
- On mówi rozsądnie James - wtrąciła się Julia. Podeszła do brata i uścisnęła spontanicznie, co kolidowało dość z angielską wszechobecną powściągliwością. Panna Darlington bardzo starała się, aby ten gest nie otarł się o “pożegnanie na wszelki wypadek”, ale taki efekt chyba niechcący osiągnęła.

James Darlington również zbytnio nie przejął się konwenansami i mocno uściskał siostrę. Jakby chciał dodać jej tym gestem otuchy. Sobie zresztą też. Co Julia mogła wyraźnie wyczuć.

Porucznik Rao zdjął już swoją wojskową kurtkę i pieczołowicie odłożył na bok. Podwinął mankiety rękawów. Swoim nożem wyciął na korze martwego drzewa kilka symboli. Nawet sir Attenborough miał problemy z ich odczytaniem. Wprawdzie wyglądały jak sanskryt, ale nie do końca.Zresztą arystokrata w to nie wnikał, uznając za niegrzecznym grzebanie w sztuce magyicznej innych.

Nie było tu czasu na jakąś efektowną inkanatcję, śpiew, taniec czy narkotyki. To, co zrobił porucznik, było bardzo, ale to bardzo toporne w swych kształtach. Było prymitywne, tak jak prymitywne są szkice ludów afrykańskich prezentowane w muzeach imperium. Ale przyniosło zamierzony efekt. Przejście “na drugą stronę” stało dla nich otworem.

Mówca Marzeń starł z czoła krople potu i ruchem ręki zaprosił trójkę Przebudzonych do przestąpienia drzwi, które przed chwilą dla nich stworzył.
- Macie zbędny rewolwer? - Julia spojrzała pytająco na Jamesa i Rao. - Rzeczywiście wolałabym nie iść bezbronna.
- Ostatnio się przekonałem, że broń… niespecjalnie się przydaje po drugiej stronie. I nie ma co w niej… szukać oparcia innego niż moralne.- wtrącił Roger ładując amunicję do swego rewolweru.- Mogę pożyczyć swój, jeśli pani potrzebuje.
- Zbędny? Nie. - Odparł lord Darlington. - Ale trzymaj. - Wyciągnął broń z jednej z kieszeni.
Julia wzięła od brata rewolwer i podała go Margaret.
- Jeśli możesz sprawić, że będzie przydatny w Umbrze to nie krępuj się - uśmiechnęła się do kobiety w przypływie wisielczego humoru.
- Panie Attenborough, pan zdaję się deklarował ostatnio chęć użyczenia swojej krwi. Czy propozycja jest dalej aktualna? - tymi słowy Meg zwróciła się do Kultysty Ekstazy sięgając jednocześnie po oba pistolety. Nie to, żeby nie była gotowa poświęcić swojej krwi. Ale skoro arystokrata się zaoferował…
- Przynajmniej tak się przydam.- odparł Roger nie wycofując swej oferty.

Lady Twisleton uśmiechnęła się, po czym ponownie poprosiła doktora Bennetta o scyzoryk. Uzyskawszy go, ujęła dłoń Sir Rogera, po czym na palcu wskazującym zrobiła niewielkie nacięcie. Ślad po ostrzu momentalnie wypełnił się szkarłatem. Wystarczyłaby krew arystokraty, ale poświęcenie dwójki magów dawało szansę na lepszy efekt. Dlatego też proceder powtórzyła zaraz w stosunku do swojego palca.

Kobieta zamarła na chwilę usiłując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miała okazję czynić magię w ten sposób. Usiłowała sobie przypomnieć i za nic w świecie nie mogła. Jej wzrok bezwiednie powędrował w kierunku lekarza i dopiero, gdy natrafiła na przenikliwy błękit jego oczu, ockęła się i jak gdyby nigdy nic zabrała się do pracy.

Swój krwawiący palec przyłożyła do palca arystokraty zbierając porcję jego krwi, po czym nakreśliła na obu pistoletach ten sam krwawy symbol:


Tiwaz. Zwycięstwo, stanowczość, wytrwałość. Walka i męstwo. Dawniej wojownicy nanosili tę runę na rękojeściach mieczy i umieszczali na tarczach, co miało pomóc w każdej walce, także z samym sobą i wzmacniać zdecydowanie, dlatego w tej chwili wydawała się najodpowiedniejsza.

Nakreśliwszy dwa symbole, Meg kolejny raz sięgnęła palcem ku palcu Kultysty. Tym razem jednak zdobywszy odrobinę jego krwi, zabrała się do jej kosztowania.

Zamknęła oczy. Metaliczny posmak rozlewający się po języku momentalnie wyostrzył jej zmysły, przynajmniej na to, co z pozoru niedostrzegalne. Nad bronią, w miejscu, gdzie nakreśliła znaki, unosiła się bezkształtna złota masa. Po lepszym przyjrzeniu masa okazała się być splotem cieniutkich niteczek. Margaret ostrożnie chwyciła owe nitki, bacząc, by żadnej nie przerwać, po czym utkała z nich sieć, którą otoczyła każdy z rewolwerów. Sieć była bardzo prowizoryczna, oczka były nierówne, sploty niepewne, jednak na nic lepszego nie było czasu. Dokończywszy dzieła kobieta zobaczyła, jak złote siatki zlewają się z powierzchnią broni ostatecznie zupełnie niknąc. A więc wszystko poszło zgodnie z planem.

Trwało chwilę, nim pani Twisleton ponownie otworzyła oczy. Ale była wyraźnie zadowolona ze swojej pracy, co dawało nadzieję. Kobieta wręczyła pistolety ich właścicielom i oddała doktorowi scyzoryk.

- No, to teraz już możemy iść - rzuciła wreszcie kierując swe kroki w stronę portalu stworzonego przez porucznika Rao.

- Zapraszam szanownych państwa. - Porucznik wykonał iście dworski gest wskazując przy tym pustkę przed nimi trochę na prawo od martwego dębu.
Przy pierwszym kroku nic się nie zmieniło. Nadal otaczał ich ten sam las. Przy drugim poczuli jak coś lepkiego przyczepia się do twarzy i dłoni. Coś jak nitki pajęczyny. Niezbyt przyjemne uczucie. Następnie poczuli jeszcze większy opór i zimno. Wszechogarniające zimno. To coś lepkiego jeszcze mocniej przywarło do nieosłoniętych części ciała i to ono powodowało owo uczucie zimna.

Materia wokół poczęła gęstnieć, aż osiągnęła gęstość wody. Wtedy też zaczęło się ocieplać. A nawet robić gorąco. Niby to tylko kilka kroków, ale musieli włożyć w nie sporo wysiłku.

I już byli po drugiej stronie.Ten las tu było o wiele piękniejszy niż to, co opuścili. Był piękny, słoneczny dzień. Wśród bujnej roślinności pracowicie krzątały się pszczoły. Kolorowe motyle w lekkim tańcu przelatywał z jednego barwnego kwiatu na drugi. A dąb, pod którym teraz stali, żył. Jego rozłożysta korona dawała sporo cienia. Prawdziwe drzewo władców.

- No to gdzie teraz? - zagadnęła pani Twisleton obchodząc drzewo dookoła. Nie sądziła, by po przeciwległej stronie pnia znajdowała się skrytka stanowiąca schronienie chłopca, ale spróbować nie zaszkodziło.
- Może pod korzeniami jest jakaś nora, albo coś w tym rodzaju. Albo…- Roger zerknął na rozłożystą koronę drzewa.- Albo… gdzieś tam, wśród gałęzi.
- Dziupla? - zasugerowała Julia, która zaczęła rozwiązywać sznurówki eleganckich lakierowanych butów. W następnej kolejności zdjęła z siebie marynarkę i kapelusz i rozpoczęła wspinaczkę na pierwszą gałąź. - Sprawdzę górę, wy zajmijcie się dołem.

Małego Etheringotna nie było w żadnej norze wśród korzeni, chociaż niewątpliwie coś mieszkało pod dostojnym, starym dębem. Jego wielki pień i rozległy system korzeniowy zapewniały ochronę przed drapieżnikami i innymi nieproszonymi gośćmi wielu gatunkom zwierząt.

Wśród bujnej korony Julia znaleźć nie mogła Lloyda. A sprawdzała dokładnie. Sprawnie wspinając się po kolejnych, grubych i mocnych gałęziach drzewa. Co jakiś czas natykała się na mieszkańców drzewa. Tu mignęła jej jakaś ruda, puszysta kita. Tam znowu dostrzegła ptaka siedzącego w gnieździe, do którego za chwilę podleciał inny przedstawiciel tego samego gatunku, partner zapewne. Mogła tez podziwiać wspaniały widok, jaki się przed nią rozciągał. Wystarczyło tylko trochę odsunąć gałęzie. Ale jak na złość nigdzie nie było szukanego młodzieńca.

Meg pozostało sprawdzenie dziupli. Niestety tutaj napotkała na co najmniej dwa problemy. Po pierwsze w dziupli chłopak zmieścić się nie mógł, bo za małe były. A po drugie były one nieco powyżej jej głowy i nawet stając na palcach nie mogła za bardzo do nich zajrzeć. Musiałby to sprawdzić ktoś wyższy lub ona sama musiałby stanąć na jakimś podwyższeniu.

Roger podrapał się po karku przyglądając majestatycznemu drzewu. Arystokracie bowiem zaczęły kończyć się pomysły. Jeśli Julia nic nie znajdzie, to znaleźli się w kropce. Jeśli nie chodziło to właśnie drzewo, to… o które chodziło? Nie ma wszak sensu przeszukiwać każdej rośliny w tym lesie.

Margaret wspinała się na palce i wspinała. Jednak wobec niemożności zajrzenia do dziupli, westchnęła bezradnie i spojrzała na Rogera wzrokiem przekupki oceniającej walory indyka przed jego zakupem. Widać ocena wypadła pozytywnie, bowiem odezwała się wreszcie:

- Panie Attenborough, może zechce pan zajrzeć do tej dziupli tam wysoko. Mi niestety Natura poskąpiła wzrostu.

Roger skinął głową i zajrzał ostrożnie do dziupli, o której ona mówiła. Dziupla stanowczo była za mała. I sir Attenborough musiał się trochę nagimnastykować, żeby zobaczyć cokolwiek więcej niż czarną pustkę. W końcu mu się to udało. Mógł zobaczyć coś więcej. Ale i tak na pierwszy rzut oka była bardzo mała. Nawet na drugi i trzeci. Gdy już miał zrezygnować, coś mu błysnęło w zakamarku tej dziupli. Coś jak światło odbite od oka drapieżnika.

- Coś tam jest, ale to chyba nie jest człowiek.- stwierdził Roger wyraźnie się nad czymś zastanawiając.
Spojrzał na Margaret mówiąc. - Pani Twistleton, może zdoła pani… rozewrzeć dziuplę w drzewie?
- Dobrze, ale proszę trzymać broń w pogotowiu. Nie wiadomo co za stworzenie się tam czai.

Kobieta podeszła do drzewa, po raz kolejny tego dnia nakreśliła na nim krwawy symbol, który jednak w Umbrze rozświetlił się złotawy blaskiem. Dosłownie moment po skosztowaniu krwi, Meg dostrzegła sploty Gobelinu. Ostrożnie, by nie przerwać żadnej nici, chwyciła je i poczęła przeplatać tak, by poprzez zmianę wzorca życia drzewa powiększyć dziuplę.

Tutaj szło to wszystko o wiele łatwiej. I już po chwili pień drzewa zaczął się poddawać działaniom pani Twisleton. Ona sama mogła przy tym dostrzec, że ktoś niedawno zmieniał ten sam wzorzec. Ślady były aż nadto wyraźne.

Po dłuższym czasie dziupla została poszerzona i mogli już spokojnie zajrzeć do środka.

Jednocześnie pozostała dwójka dostrzegła nagłą zmianę pogody. Błękitne dotąd niebo zasnuło się ciężkimi, stalowymi chmurami. Zerwał się porywisty wiatr, który unosił w powietrze wszystko ,co się dało i jakby celowo rzucał w Przebudzonych.

Margaret Twisleton tymczasem dostrzegła w pustej przestrzeni drzewa jakąś skuloną postać. Chyba nawet ludzką.

Roger trzymał broń w gotowości i rozglądał się wokół. Możliwe bowiem, że taka ingerencja w kształt tej części umbry przywoła vetale lub bhuty… lub inne przejawy duchowej egzystencji.

Verbena zajrzała do dziupli, jednak nie podeszła zupełnie. Nie sposób było bowiem powiedzieć, czy owa ukryta postać to szukany chłopiec, czy tylko coś, co się pod niego podszywa. Należało zachować ostrożność.

- Lloyd, chłopcze, czy to ty? - zapytała z matczyną troską w głosie, przybierając jednocześnie na twarz najbardziej łagodną minę, na jaką ją było stać. Wszak mógł to równie dobrze być rzeczony chłopiec, a zatem nie należało go dodatkowo straszyć.

Jej troskliwe szepty przerwał trzask pękającego drewna, gwałtowny huk i wreszcie zawodzenie należące bez dwóch zdań do Julii Darlington, która przeceniwszy swoje wspinaczkowe talenty runęła na ziemię, na szczęście z najniższej już gałęzi.
- Auć, auć, auć… - poskarżyła się rozcierając obolałe pośladki. - Niestety, na drzewie nie ma nic, poza może hulającym wiatrem. Wam poszło lepiej?
- Poniekąd.-stwierdził sir Roger, niepewny jeszcze wyników ich działań.

Meg w odpowiedzi usłyszała ciche westchnięcie. To coś, co je wydało, poruszyło się bardziej wychylając na tyle mocno, że kobieta mogła dostrzec zarys dziecięcej sylwetki. Niestety magini nie mogła zrozumieć nic z tego, co wydobywało się z ust chłopaka. Owszem, same słowa rozumiała, ale nijak nie szło ich złożyć w jakąś logiczną całość. Zupełnie jakby znalazła się w czyimś śnie.

- To on! - powiedziała triumfalnie Margaret. - Ale nie dam rady go sama wyciągnąć. No i coś z nim nie tak.
- Nad tym będziemy się martwili… jak już go stamtąd wyciągniemy.- rzekł Roger próbując się przyjrzeć sytuacji, by móc pomóc wyciągnąć dzieciaka z dziupli drzewa.- I wrócimy do naszego świata.

Porywisty wiatr wzmógł się na sile. Potężne konary zatrzeszczały poruszane powiewem. Posypało się na nich trochę liści i mniejszych gałęzi. Gdzieś tam w oddali zawało się słyszeć ową przyśpiewkę nuconą przez skrzata w zielonym kubraczku. Ale równie dobrze mógł być to omam.

Wiatr zmienił kierunek i uderzył w nich tym razem chłód tak przenikliwy, że prawie bolesny. Już większość nieba zasłaniały ciemnostalowe chmury.

Meg musiała się jeszcze trochę natrudzić, by dostatecznie powiększyć dziuplę i móc wydobyć chłopaka. Bo to rzeczywiście był młody Etherington. Był jakby we śnie, a raczej w koszmarze. Nie za bardzo dało się z nim skomunikować, chociaż oczy miał otwarte.

Teraz pozostała im jeszcze kwestia powrotu. Lecz ta kwestia nie leżała już w ich gestii. Do tego potrzebowali Magów, którzy pozostali po właściwej stronie Rękawicy. Oby ich plan nie zawiódł, bo Roger jakoś nie polubił Umbry.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline