Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-02-2014, 21:46   #523
Anonim
 
Reputacja: 1 Anonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputację
Winchester, Butch, Killwood, Andy (i Rosalie):
Butch, Killwood i Winchester zajęli się pakowaniem zapasów. Butch montował sobie tarczę, żeby ciernie już go nie zdołały dopaść, gdy zobaczył kątem oka zamiar Andiego. Chciał krzyknąć, żeby tego nie robił, ale było już za późno. Taki Szybki Bill z tego Andiego. Winchester i Killwood stali pomiędzy kratami, Winchester nawet trochę wyżej, bo chciał dokładnie przyjrzeć się sytuacji na miejscu. Rosalie leżała, a Andy... Andy wpadł na niezbyt genialny pomysł. Zanim ktokolwiek z was zorientował się co on robi to już stary szabrownik podbiegł z saperku do trupa i z całej siły uderzył w pnącza wysysające soki z denata. Zrobił to z pełną świadomością, że w ręku denata jest odbezpieczony granat. A wokół koktajle mołota i nawet więcej granatów. To nie jest dobry dzień.


Andy, Winchester, Rosalie, Killwood, Butch:
Chwilę po eksplozji ocknęliście się stojąc we mgle. Macie ze sobą cały ekwipunek. Żadne z was nie jest ranne. Ciernie wbite w Rosalie zniknęły. Przed wami jest wielka złota brama, grawerowana na bogato. Brama nie jest połączona z żadnym murem, po prostu stoi zamknięta. Obok jest pojedyncze biurko, za którym w skórzanym fotelu siedzi łysy, brodaty facet. Można by go nazwać Glacą.
- Witam. Nazywam się Elizeusz. Czego sobie życzycie? Tylko proszę nie pyskować i nie milczeć, bo będę zmuszony wezwać niedźwiedzie, które rozerwą was na strzępy i to już będzie wasz definitywny koniec. To nie groźba. Stwierdzam fakt.

Piwosz (i Roberts):
Zdawałeś się odpływać. Już sporo czasu minęło od końca, prawda? Cofnąłeś się o kilka lat we wspomnieniach i zupełnie nagle kilkadziesiąt lat. W momencie, gdy wszystko poszło do diabła. Szok, krzyki, ucieczki. Eksplozje, z których najlepsze były te głośne. No bo jak były ciche to znaczy, że właśnie spadły ładunki biologiczne lub chemiczne. Twoje rozmyślania nagle przerwała eksplozja całkiem niedaleko ciebie. Roberts wyszedł na zewnątrz już. Miałeś nadzieję, że nic mu się nie stało. Wyszedłeś ostrożnie na zewnątrz. Roberts razem z sałatą leżał na ziemi. Nie miał prawej dłoni, a jego twarz wyglądała dość okropnie. Za twoimi plecami budynek, w którym rozmyślałeś zawalił się o mało niezabijając cię. Myślałeś o tym, żeby spasować i wrócić do domu. Może czekałeś na jakiś znak? Budynek, do którego reszta poszła zamieniła się w płonące ruiny. Pobliska roślinność płonie. Zbliżyłeś się do Robertsa. Jest przytomny. Z jego lewego oka ciekną łzy, a z prawego... no prawie po prostu cieknie. Wielki ubytek w jego twarzy odsłania również krwawiące dziąsła z prawej strony szczęki. Roberts lewą ręką ściska się za prawy bok. Może mówić, może oddychać. Może żyć? Mało prawdopodobne. Jedynie Cudowna Sałata byłaby w stanie go uratować. Ta leży obok jego głowy.

Praudmoore (i Connor i Doc Peter):
Niezwykle silna eksplozja obudziła cię. Z trudem wstałeś i zobaczyłeś jak płoną zgliszcza jednego z domów razem z krzaczorami neodżungli. Trochę zrobiło się wyraźniej. Tak bardziej... postatomowo. Widzisz jak nieopodal płonących zgliszczy Piwosz klęczy nad Robertsem, ale szczegółów z tej odległości nie widać. Connor wstawał już z ziemi. Na szczęście był daleko od eksplozji, choć szedł w tamtym kierunku i rzuciło go w tył. Jeden z typów z Junction City powiedział:
- No to, kurwa, tyle po zwiadzie. Przynajmniej roślinek trochę spalili.
 
Anonim jest offline