Wątek: The Big Apple
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-02-2014, 10:12   #3
Bounty
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Urlop. Po co komu urlop? Niby można sporo rzeczy zrobić i spraw załatwić, ale co jeśli tymczasem na Labie lub w Wylęgarni stworzą jakieś nowe cacko? I to nie Mik dostanie je pierwszy na ziemi? Nie daj Boże, daliby to McDuffiemu. Pierdolony inwalida wojenny, bodajby w Afryce urwało mu też ten durny łeb. Taki w ogóle nie wiedział, co to prawdziwe poświęcenie dla nauki. Pewnie ronił rzewne łzy tęsknoty za swymi słabymi, miękkimi kulasami, które mina rozbryzgała po dżungli. Otrzymane cuda techniki traktował nieledwie jak marne zastępstwo. Nawet nie potrafił opisać problemów inaczej niż żałosnym "gdzieś tu mnie szczypie" lub "jakoś źle się chodzi", podczas gdy Mik mógł precyzyjnie zlokalizować niemal każdą usterkę lub złe połączenie wszczepo-tkankowe, a większość z nich nawet samemu naprawić. Nie, McDuffy nie był dla Mika realną konkurencją, lecz swym roszczeniowym, nieprofesjonalnym podejściem zwyczajnie go wkurwiał.
A jebał go pies!
Mik spróbował o tym nie myśleć, ale nie potrafił. W trakcie urlopu zawsze znajdywał preteksty, żeby zadzwonić do kogoś z firmy lub wpaść tam osobiście. Wczoraj był niby po zapomniane klucze. Zapomniał jednak, że się przebrał, zatem musiał być w domu, ale nikt nic nie powiedział. Wszyscy i tak wiedzieli, o co biega. Mik zajrzał na Lab, jednak nic tam się nie działo i nieco się uspokoił. Pierwszy dzień był urlopu był zawsze najgorszy.

Nazajutrz (po telefonie do Toma, który go ochrzanił, że "jest niedziela, ma wolne i je, kurwa, z rodziną śniadanie", lecz w końcu potwierdził, że na Labie na pewno nic się nie dzieje) Mik mógł się już na czymś skupić. Poranny jogging wzdłuż torowiska przy East River wywietrzył lekkiego kaca po sobotniej imprezie w "Inocente Lounge". Potem godzina ćwiczeń w "Gauchos Gym". Niby nie powinien wyciskać, ale czuł się dobrze. Potraktowane nano-modułem leczniczym żebro najwyraźniej się zrosło. Mógł wracać do pracy, lecz firmowe przepisy były bezlitosne. Wtedy przypomniał sobie, że jest niedziela i ma wolną pracownię.

A teraz ciął metal. W kombinezonie ochronnym i kasku na głowie wycinał skrawarką kolejne płaty. Tnąc metal Mik czuł pewien dyskomfort, podobny temu, który wrażliwsi ludzie odczuwali na widok krojonego ciała. Czuł się trochę tak, jakby kaleczył bratnią istotę.
To było niczym poród.
Bolesny akt stworzenia.
W ogłuszającym hałasie, w wodospadzie iskier, z topornej bryły wyłaniały się kształty. Z pękniętej ludzkiej głowy wykluwał się mechaniczny człowiek-ptak. Rozpościerał szeroko skrzydła i rozwierał dziób w niemym krzyku. Mik wyłączył skrawarkę i odszedł kawałek, by przyjrzeć się krytycznie rzeźbie.

Mieszkańcy gniazd
Wpatrzeni w lot
matek swych już
Rwą się do chmur


Podążył wzrokiem za kobiecym głosem i dostrzegł stojącą w drzwiach Michelle. Miała na sobie długą, barwną spódnicę a na wytarty t-shirt narzuciła ubabrany farbami fartuch. Michelle malowała teraz nowoczesne, strzeżone osiedla, upodabniając je do obozów koncentracyjnych, przy czym rolę więźniów odgrywali pracownicy korpo w pasiastych garniturach.
Jej pstrokatej całości dopełniały kabaretki w tenisówkach. Blond włosy związała niedbale w kok i przypatrywała mu się mrużąc oczy, z butelką piwa w dłoni oraz wyrazem lekkiego kaca na całkiem ładnej twarzy. No tak, w końcu była niedziela.
- Piwko, Mik? - Spytała.
- Heeej, Michelle! - Mik wyszczerzył się i rozpostarł ręce w powitalnym geście. - Dzięki, wiesz. Wczoraj przesadziłem, wystarczy...
- Nie-ład-nie!
- Hehe.
- Ojej, jaki biedny - rzekła z przejęciem podchodząc do innej rzeźby, cyborga rozdzierającego sobie klatkę piersiową, w której środku ziała zimna pustka. - Pewnie też chciałby serduszko - wskazała na wiszącą obok na ścianie akwarelę, na której androidy oglądały wystawę z ludzkimi organami w sklepie "h-Uman".
- Mógłbym mu sprawić - zaśmiał się Mik - ale te atrapy źle wyglądają. Musiałbym dostać prawdziwe, albo choć wyhodowane. Co słychać? Opowiadaj.
- Za tydzień mam wernisaż - oznajmiła z dumą. - I mam nadzieję, że przyjdziesz.
- No pewnie. Mam zrobić numer z łażeniem po suficie?
- Genialnie! - Przyklasnęła. - Już wiem, zrób to, gdy będzie mówił papa Wronoff: "Oto jak zdolna młodziesz naszej dzielnicy łealizuje się twółczo, z dala od pszemocy i nałkotyków..." - dość dobrze naśladowała manierę dyrektora Bronx River Art Center. - I wtedy ty zaczynasz zapierdalać po ścianach jak człowiek-pająk.
Roześmieli się oboje.
- Spoko - powiedział Mik. - Wiesz, że mam też doświadczenie jako eksponat? Międzynarodowe Targi Cybernetyczne, Atlanta 2047.
- Niezły czad. W każdym razie wpadnij - rzekła i zaczęła wyliczać na palcach. - Będzie Steph, Kuśtyk i Grisza. Potem imprezka u mnie. Trib ma przynieść jakieś nowe odloty, to się pośmiejemy.
- Hej, nie bierz tego gówna od Triba - powiedział Mik. - To było śmieszne jak jeszcze przynosił maryśkę. A teraz...Wiesz, że próbowałem chyba wszystkiego i pod koniec wyglądałem jak z plakatu "Meth. Not even once".
- Bez obaw, Miki - odparła wesoło. - Wiesz, że jestem głównie birofilką. No, już ci nie przeszkadzam. Do zobaczyska - pomachała mu i znikła w korytarzu.

Mik odprowadził ją wzrokiem i stał jeszcze chwilę, patrząc na drzwi. Wiedział, że był dla niej tylko kumplem-cudakiem i nie liczył na nic więcej. Gadała z nim, bo jako artystka miała większą od przeciętnej tolerancję dla dziwadeł, a najwyraźniej wrodzona dobroć, kazała jej być miłą dla wszystkich.
Zresztą teraz nawet nie wiedziałby jak to rozegrać. Ale czy wcześniej by potrafił? Wzdrygnął się na to wspomnienie słabego, miękkiego siebie, z zatrutym ciałem i umysłem. Technologia ocaliła mu życie, dała stabilizację i pasję, której mógł się oddać. Stała się nawet najlepszą inspiracją dla sztuki. Czasem czuł w środku pustkę, lecz się z tym pogodził. Może dla odprężenia umówić się na wieczór z Foxie?

Rozmyślania przerwał mu sygnał holofonu. <Dzwoni Kutasiarz> - szepnął mu do ucha automat.
- Odbierz - polecił Mik, i dwadzieścia centymetrów przed twarzą wyświetlił mu się ekran, a na nim pulchny, łysiejący facet.
- Cześć pierdolcu! - Zawołał. - Fakenszit, co ty masz na łbie?
- Garnek, idioto - odparł Mik.
- Czekaj, już widzę. To kask. Mało ci żelastwa? Nawet na urlopie udajesz, że jesteś w pracy? Weź się ogarnij, nałogowcu. Ale dobra, wiem, jak tęsknisz za robotą...
- Wiesz, że naprawdę tęsknię za miękkim dotykiem twych ust na moim wacku, Tom.
- Sam sobie possij, cioto. Nie po to wszczepiłeś se elastyczne żebra?
- Hehe.
- Mik, ile lat już ciągniemy, szlag, znów to słowo, te gejowskie teksty z liceum?
- Dalej są śmieszne, stary.
- Twój stary nie ma fujary! Ok, wystarczy! Chcesz wrócić do pracy? To słuchaj. Załatwiłem ci fuchę, dobrze płatną. Może niebezpieczną. To będzie zarazem test zestawu Q6 w warunkach bojowych. Byłeś kiedyś w Corp-Tower powyżej parteru?
- Słyszałem, że na każdym piętrze, trzeba komuś zrobić laskę, by wejść na następne.
- To pomyśl ile fiutów musiał ssać typ, do którego pójdziesz. Osiemdziesiąt trzy, stary. Osiemdziesiąt trzy. Jutro zgłoś się na przegląd do Labu i na badania do dr Wills, a pojutrze, ósma rano, osiemdziesiąte trzecie piętro. Dyrektor operacyjny Alan Dirkauer, tak zwie się ten lachociąg. Bądź miły. Pomyśl ile wycierpiał.

***

Mik dotarł pod Corp-Tower jak zwykle, pół godziny przed czasem. Nie pracował tutaj, lecz w laboratoriach firmy, sąsiadujących z korporacyjnym szpitalem. Tu bywał tylko robiąc za ochroniarza jakiejś korporacyjnej szychy lub konwojenta przesyłek. I nigdy wyżej parteru. Korciło go teraz, by wejść po ścianie budynku i zapukać do okna, lecz korporacyjna ochrona mogła nie podzielać jego poczucia humoru. Okazał więc przepustkę, zostawił kurtkę w szatni i wjechał windą.
Z pewnością zwracał na siebie uwagę. Ot, trzydziestoparoletni biały mężczyzna, wysoki, dobrze zbudowany, nic nadzwyczajnego. Ale dodaj do tego tuzin wtyczek wystających z łysej czaszki, świecące na czerwono zewnętrzne cyberoko oraz kolczyki w nosie i uszach, by przyciągać przerażone spojrzenia mijanych korpo-szczurów. Innych wszczepów widać nie było, co jednak nie znaczyło, że ich nie miał. Ubrany był nieco dziwnie: połączenie stylu punkowego z korporacyjnym. Pantofle, czarne spodnie od garnituru i sportowa marynarka nałożona na białą wzorzystą koszulę.
- Siema, jestem Mik - podał zwyczajnie wyglądającą dłoń na powitanie dwójce ludzi czekających w holu. Jeśli słyszeli coś o nim (a większość nowojorskich pracowników CT słyszała), mogli się zdziwić, że dłoń miał nieco twardą, lecz miękką i ciepłą, jak ludzka.
Przywitawszy się, Mik usiadł na kanapie. Zastanawiał się, czy nie opowiedzieć żartu o robieniu laski na kolejnych piętrach, ale pomyślał, że któreś z nich mogło tu przecież pracować. Milczał więc, od czasu do czasu ziewając.

***

Ten cały Dirkauer od razu mu się nie spodobał. Wymuskany krawaciarz już na powitanie obdarzył Mika pogardliwym spojrzeniem i otrzymał w zamian to samo. I jeszcze ta uwaga o meblach! Facet był kretynem, czy tylko udawał?
- Bez obaw, panie Dickauer - Mik "niechcący" przekręcił nazwisko. - Nie ostrzę pazurków o meble. Zaś implanty są pokryte skórą, droższą niż ta tutaj - Maroldo puknął palcem w oparcie fotela - a na nich jeszcze mam spodnie, jak cywilizowany człowiek, mimo że przyjechałem z Bronxu. Proszę to docenić.
 

Ostatnio edytowane przez Bounty : 04-02-2014 o 10:16.
Bounty jest offline