Wątek: The Big Apple
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-02-2014, 00:31   #7
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Bronx zalany światłem wstającego dnia wyglądał wyjątkowo mizernie, coś jak przepełnione śmietnisko napęczniałe od pojazdów, ludzi i budynków, które się zepsuły, zużyły, wygasł im termin przydatności do spożycia albo zwyczajnie nikt już ich nie chciał.
Felipa gapiła się właśnie na rozżarzony neon nocnego klubu i jakby na potwierdzenie jej myśli jedna litera zamrugała porozumiewawczo, rozbłysła w ostatnim zrywie z siłą supernowej i zgasła całkiem, oddając pole zalegającemu półmrokowi.
Dochodziła szósta rano.

Życie nocne zakańczało wyznaczony dystans i niechętnie sunęło ku mecie poranka. Panienki schodziły z ulicy, szczury wypełzały z klubów, pubów, ulicznych koncertów lub spotkań towarzyskich. Przyzwoici ludzie szykowali się do snu.
Kiedy Bronx usypiał dla kontrastu Harlem budził się z letargu. Tu tolerancja była znacznie wyższa. Co do koloru skóry, preferencji, stosunku do pracy i życia w ogóle.
Rój obrośniętych w gajery istot o identycznych wyrazach twarzy sunęło ruchomym chodnikiem w kierunku stacji metra niby klony po taśmie produkcyjnej. Tacy stonowani w swoim dobrym wychowaniu, emocjonalne kameleony usypiające twoją czujność. W rzeczywistości są wojownikami swojej ery. Łupieżcami. Korporacyjnymi kanibalami, którzy ślinią się na samo wspomnienie słodkiego ludzkiego mięsa. Niszczą się nawzajem aby piąć wyżej. Zjadają żywcem bez cienia skrupułów, w imię rozwoju cywilizacji.
Felipa nienawidziła korpów. Co oczywiście nie przeszkadzało jej czasem brać od nich zlecenia. Za coś trzeba żyć. Robić sobie przegląd. Kupować buty i torebki w markowych butikach.

- Lusterko – rzuciła polecenia i holofon wyświetlił miniaturowy panel, który złapał odbicie jej urodziwej choć nieco zmęczonej twarzy.
Płynnymi ruchami przeciągnęła kreski po linii rzęs. Roztarła cień na powiekach. Odrzuciła włosy na jedną stronę manewrując szczoteczką maskary niebezpiecznie blisko białka oka nie zważając na podskoki twardego zawieszenia na wybojach. Makijaż nakładała z wprawą cyborga, który ma wgrany w tym zakresie program w wersji „Pro”.

Nadal i bez ustanku zastanawiała się czy dobrze zrobiła wracając do NYC. Od progu pochłonęło ją tornado kłopotów i dawno już straciła grunt pod nogami rzucana podmuchami przypadku jak szmaciana lalka. Śmierć wujka Li. Nieplanowana napaść i kasacja czterech ludzi. Zniknięcie Michaela. Grobowa cisza ze strony Waltersa, który pewnie postawił już na niej krzyżyk i przeciął jej świeżo zdobytą szarfę „miss białego płotka i grilla z sąsiadami”. Dopełnieniem katastrofy było zgubienie tej mierda kostki, za którą ludzie ochoczo rozpieprzali sobie głowy jak fistaszki...

A jeszcze niedawno tonęła w słodkim błogostanie.
Niemal czuła dotyk słońca na śliskiej od olejku skórze i słony posmak powierza.
Me cago en la hostia! W porównaniu z Nowym Jorkiem L.A. jawiło się jak sen w technikolorze. Sen, z którego bezmyślnie zrezygnowała. Ale nie potrafiła inaczej. Familia była na samym szczycie piramidy wartości autorstwa Felipy de Jesus. Wayland. Bullet. A od niedawna także Walters...
Felipa zaczerpnęła obficie powietrza i miarowo wypuszczała je nosem jakby był to rodzaj ćwiczenia medytacyjnego. Na holo odszukała podręczną ikonę, odpaliła aby już po chwili w uchu sączył się monotonny melodyjny głos dooktora Montgomery'ego. Latynoska powtarzała na głos, z poświęceniem i emfazą, z przymrużonymi jak w transie oczami i dłońmi ułożonymi luźno na kolanach wierzchem do dołu.
- Potrafię to zrobić. Potrafię osiągnąć swój cel. Jestem sobą i ludzie lubią mnie za to jaka jestem.
Kontroluję swoje życie...

* * *

W porównaniu z zasypanym śniegiem Nowym Jorkiem L.A. jawiło się jak sen w technikolorze...

dwa miesiące temu, L.A.

Muzyka

Zadomowili się na jachcie. Swoim własnym, którego bok burty znaczyło odręcznie wymalowane imię - ENCARNACIÓN, na które uparła się Felipa. Po pierwsze, było to jej drugie imię. Po wtóre uważała, że latynoskie imię nada łodzi gorącego temperamentu.

Od kilku tygodni nie ruszali się z przystani w LA aż powoli zostawiali za sobą paranoję, strach i poprzednie życia. Miasto aniołów stało przed nimi otworem. Plaża, kolorowe drinki i zabawa. Na niedobór kasy narzekać nie mogli. Felipa wydawała sporo zapełniając kajuty ich łodzi papierowymi torbami z markowych sklepów. Jej obsesja odnośnie butów już po kilku dniach zaczynała być kłopotliwa bo różnobarwne szpilki, kozaki i sandały można było zastać w miejscach nietypowych i irytujących począwszy od kuchennych szafek a skończywszy na łóżku w sypialni.

Uwili tam sobie całkiem przytulne gniazdko mimo iż ewidentnie z manią gromadzenia Felipy doskwierała im ciasnota a czasem jeszcze nieustanne bujanie podłogi.

Samo przez się nasuwała się myśl o wynajęciu jakiegoś przyjemnego domku na plaży ale Felipa uparcie nie chciała słyszeć o lokum na stałym lądzie. Paraliżowała ją ta myśl jakby była jednoznaczna z ewoluowaniem ich związku na wyższy poziom przywiązania i ograniczeń, na który nie była gotowa.

- No - odpowiadała na ten temat z latynoską histeryczną nutą w głosie. - Tak to się zaczyna carino… Chale z białym płotkiem, rodzinny sedan a później nawet się nie obejrzę a będę obwieszona twoimi małymi parasitos, chodziła w dresie i użalała się nad swoimi obwisłymi cyckami. No no no no.

Aby zerwać z przeszłością i nie rzucać się w oczy Felipa usunęła w całości swoje gangowe tatuaże. Pewnego dnia po prostu wyszła z samego rana nie wspominając o tym słowem a kiedy wróciła miała już na sobie jedynie bikini i gładką skórę na ramionach, dekolcie i plecach, znacznie ciemniejszą niż Ed ale nie splamioną ani krztyną tuszu.

Tego dnia kiedy Walters się przebudził, zwyczajowo bliżej południa niz poranka, zastał Felipę na pokładzie zażywającą słońca i… lektury.

Nigdy wcześniej nie widział jej z książką co mogło oznaczać, że w stanie adrenalinowego uśpienia uwalniała się jej prozaiczna, łagodniejsza strona osobowości. W końcu kule nie świstały już nad głową i kostucha nie chuchała w karki. Mogło to jednak oznaczać również, że… Felipa de Jesus się nudziła. Biorąc pod uwagę jej poprzedni i jakże intensywny tryb życia na pewno ostatnie tygodnie były ogromną odmianą. W zasadzie do tej pory żyli na fali rozrywki i nie mieli okazji do poważniejszych rozmów. O teraźniejszości, o przyszłości. O przeszłości nawet. Niby znali się nieźle, choć tak naprawdę nadal nic o sobie nie wiedzieli.

Ed wyszedł na pokład przepasany ręcznikiem. Zawsze spał na waleta a na co dzień chodził „na komando”, czyli bez gaci pod spodniami, a że w porcie było trochę innych łajb kołysanych na falach zatoki, to i nie chciał gołym ptakiem robić zdjęcia sąsiadom. Zwłaszcza, że na jednym mieszkała małolata, którą zauważył wlepiającą w niego ukradkiem maślane oczęta już dawno temu. Jeszcze wcześniej to by mógł pomyśleć, że to o wszczepa sterczącego na facjacie i straszącego żelastwem otoczenie idzie, ale nie. Ed musiał przykuwać jej wzrok, bo siksa kilka razy nawet była bezczelna i jak starych nie było to opalała się nago zawsze i tylko wtedy, gdy Walters pił piwko w basenie. Zresztą wszczep Eda przeszedł ‘encarnacion’ i w nowym wcieleniu wyglądał jak normalne oko. Zachował rzecz jasna wszystkie swoje właściwości co było czasami uciążliwe, gdy małolata odchylała sukienkę lub rozszerzała nasmarowane olejkiem uda pokazując mu niby przypadkiem cipkę.

Tego południa Ed był skacowany i zaspany. Przeszedł obok Felipy nieco zdziwiony, że dziewczyna czyta książkę.

- Ślicznie wyglądasz, honey. – ziewnął mrużąc oczy przed słońcem.
Z lodówki wbudowanej pod kokpitem steru wyjął dwie butelki piwa.
- Masz ochotę? – podał de Jesus zaległszy obok na leżaku.

Z wyciągniętą ku dziewczynie ręką zobaczył siedemnastoletnią blondynkę jak machała im wesoło z pokładu dwupoziomowego jachtu z czerwonym napisem „LOLITA”.

- En serio? - prychnęła lekko Latynoska odbierając od Eda butelkę i pociągając mały łyk.
- Lolitko. – Ed z przekąsem wzniósł symboliczny toast pełną butelką, po czym przechylił połowę jej zawartości do zaschniętego gardła.
- Ehhh... – westchnął z satysfakcją i opuścił z czoła czarne okulary na nos mając wciąż w pamięci nocne balety.
- Zachowuj się tak dalej to będę musiała pokazać tej niño co to znaczy latynoski temperament...

- Chica! – trafiło go dopiero po dwóch minutach, że na niesamowitym ciele Felipy nie ma ani jednej dziary.- Nie wiedziałem, że możesz być jeszcze śliczniejsza. – obrócił się na bok przyglądając się jej figurze z beztrosko przyklejonym uśmiechem. – Tylko nie mów, że zaczynasz czytać poradniki typu Faceci są z Marsa? – uniósł brew powiedziawszy z przekąsem. Tak, zczaił też i książkę w końcu. – Podoba mi się bez tuszu, no ale wiesz, że zawsze kocham Cię taką jaką jesteś? - strzelił brwią nad oprawką okulara. - Też mam dla ciebie niespodziankę. - dorzucił tajemniczo i przewrócił się na plecy zakładając ręce pod głowę.

Pusta buletka potoczyła się ku burcie na kołysanym falą jachcie.
- Hm? - Felipa przekręciła się na bok i odłożyła książkę na podłogę. Ed zobaczył na okładce nazwisko pisarza - Mario Vargas Llosa. - Nie trzymaj mnie w niepewności.

- Honey. - Ed zaczął z uśmiechem. - Zawsze mówisz, że nie chcesz mieć małych ninos… No… to... zatroszczyłem się, żebyś spała spokojniej. Moich mieć nie będziesz. - popatrzył na nią nieco poważniej. - Podwiązałem się dla ciebie. Wazektomia, czy jak tam się to nazywa…

- To… - Felipa szukała właściwego słowa ale widać była tak zaskoczona, że nie znalazła określenia ani w angielskim ani hiszpańskim. - Miałam sobie sprawić impalnt antykoncepcyjny ale skoro byłeś pierwszy… - upiła łyk zimnego piwa i sięgnęła po książkę. - To o… amor. Ale takiej toxico, co doprowadza człowieka na granicę rozpaczy. Bohater, Ricardo, poznaje dziewczynkę z sąsiedztwa w której się zakochuje. A później, na przestrzeni lat widuje ją jeszcze wiele razy, spotyka w kolejnych miejscach i wcieleniach. I za każdym razem ona okręca go wokół palca, igra z jego emocjami a on jej na to pozwala bo kieruje nim już tylko obsesja, ślepa miłość, która go niszczy i zjada. Ten sam zapętlony schemat. Chwila uniesienia i emocji a później ona zawsze ucieka. Zostawia go miotającego się i rozchwianego, pełnego gniewu i pretensji. Które znikają bez śladu kiedy ona ponownie zjawia się w jego życiu… - latynoska zanurzyła nos w papierowych kartkach, tak rzadko już współcześnie spotykanych.

- Mmmm… - mruknął. - Nie wiedziałem, że cię kręcą takie romansidła. Jak przeczytasz, to powiedz jak się skończy. Co zrobi ten pantoflarz. - stwierdził pół serio i rozłożył się wygodnie zakłałdając dłonie za głową. - Ale zaraz… honey, czy ty chcesz coś przez to powiedzieć? - obrócił ku niej twarz.

- Nie, żadnych podtekstów - Felipa wzruszyła ramionami. - Po prostu mnie wciągnęło. Choć fakt, Ricardo jest nie do wytrzymania. Za każdym razem jej przebacza, to ilogico.

Przewróciła kartkę i biegała dalej wzrokiem po oldskulowo wykreślonych tuszem rzędach liter.

- Ustaliłeś już termin twojej operacion? Jesteś pewien, że chcesz w ogóle zmieniać twarz? Ja nie zamierzam - uśmiechnęła się próżnie. - Za bardzo własną lubię.

Ed pokiwał w milczeniu głową i odpowiedział po chwili zamyślenia.
- Roger that. Tak. Muszę. Źli ludzie mnie znajdą wcześniej czy później jak tego nie zrobię. W następny poniedziałek rano jest zabieg. Doktorek prosił, żebyś się z nim skontaktowała, wiesz po co. Za kilka tygodni nasze zgony staną się papierkową prawdą. Tylko co robimy dalej? Jakbyśmy mieli hacienda, to miałabyś więcej miejsca na buty? - zauważył niewinnie.

- To jakiś argument… - odłożyła książkę i wyciągnęła dłoń w jego kierunku posyłając mu ten swój rozbrajający uśmiech rodem z reklamy pasty do zębów. - Żadnych ninios, dresów, wiszenia nad garami ani prania brudnych skarpet.

- Ninios? A niby jak? - ujął jej rękę i przybliżył do swojego nieogolonego jeszcze policzka. - Dresów nie lubię. Wolę restauracje. Skarpety wyrzucam jak nieświeże. - pocałował delikatnie jej dłoń. - Carino… - potem dodał. - Skoczymy do Vegas, weźmiemy u pierwszego, lepszego ministra cywilny na nowych papierach? Zostanie prawdziwy ślad tej nowej drogi życia. - puścił oczko, te prawdziwe. - Mr. and Mrs. Kakapoulos?

Felipę na moment zatkało. Wyraz jej twarzy sugerował mnogość myśli jaka przelała się przez głowę latynoski zanim znów się odezwała.

- Matrimonio to poważna rzecz. Pamiętaj, my latynosi się nie rozwodzimy - w jej tonie czaił się cień groźby. - Ale na litość boską, wybierz nam jakieś przyzwoite nazwisko - puściła mu oko i wygodniej wyciągnęła się w leżaku łapiąc promienie wstającego słońca. - Jest sens wypuszczać się do Vegas? W pobliżu jest wiele łodzi. Może znajdziemy jakiegoś kapitana, który zgodzi się poświęcić nam kwadrans? Zawsze podobały mi się śluby na wodzie.

- Hymm… Poszukać można. Może akurat trafi się taki z papierami na to. - odrzekł pogodnie. - Ale, ale… No to może, jak chcesz na falach, to mały rejs na Hawaje? - zaśmiał się. - A na noc poślubną zawsze możemy tam przygruchać sobie tubylczą dziewoję do wspólnej zabawy?

- Ten związek dopiero raczkuje a ty już szukasz urozmaicenia? - Ed dostał w głowę niefortunnie kantem książki a chwilę później Felipa była już na jego leżaku patrząc na niego z góry skrzącym spojrzeniem na granicy żartu i żywej urazy. Jej palce zacisnęły się na nadgarstkach Waltersa choć oboje wiedzieli, że mógł bez problemów uwolnić się z tego uścisku. - Najpierw małoletnia fulana, a teraz Hawajka? Uważaj, bo zacznę ci opowiadać jak ślicznie zbudowany jest mój nowy instruktor pilates i ile razy namawiał mnie na drinka...

Ed z miejsca spoważniał na twarzy.
- Instruktor? Namawiał? Ja mu kurwa jego rajtuzy z dupy na łeb zaciągnę razem z nogami za szyję i kopne w dupala, że opije się drina z własnej uryny! Powieszony na drabinkach za cichochody... - mruknął niepocieszony. - No wiesz co? Ja o tobie pomyślałem honey. - dodał niewinnie. - Przecież pamiętam jak kilka razy patrzyłaś na Chinkie w New York i jak ci się zdarza czasem patrzeć na fajne laski. - strzelił z brwi rozkładając na boki ramiona, przez co Felipa musiała aby ich nie wypuścić pochylić się bliżej jego twarzy, gdy on nie odrywał oczu od jej lekko uchylonych ust.

Twarz Felipy zawisła nad twarzą Waltersa. Czuł na policzku jej ciepły oddech, nosem potarła prowokacyjnie jego nos ale usta na przekór pozostały bierne.

- Miałam kiedyś dziewczynę. Dawno temu… - mruknęła rozbawiona przyglądając się Edowi. - A co do towarzystwa… Podzielę się tobą z Hawajką jeśli ty podzielisz się ze mną moim instruktorem pilates… - nie był pewny czy żartuje czy mówi poważnie.

Walters jak zwykle pierwszy nie wytrzymał, całujac namietnie i mrucząc przeciągle z zadowolenia.

- Zgoda. A teraz wybacz honey, muszę kupić dresy na pilates. - powiedzial imitujac jej zagadkowy ton.

* * *
Muzyka

„Dzisiaj niebo jest puste. Bo wszystkie anioły zstąpiły na ziemię.”
Tani zgrany tekst? Możliwe. Ale dość uroczy, trzeba przyznać. Sęk w tym, że gdy Felipa de Jesus pojawia się w zasięgu wzroku to takie frazesy pchają się na usta, same, niepokorne, omijając łukiem ośrodki odpowiedzialne za zdrowy rozsądek i racjonalne zachowanie. Czy jesteś krawaciarzem czy ulicznym wyrzutkiem, przede wszystkim jesteś jednak facetem. I w wiadomościach trąbią wszem i wobec, że właśnie nawiedziło cię tornado o wdzięcznym imieniu Felipa de Jesus. Bój się więc amigo. Bo jesteś już zgubiony. Czemu zapytasz?

Nogi długie jak pasy startowe podmiejskiego lotniska. Wielkie kocie oczy, ciągle zmrużone, szukające okazji, kuszące jak los na loterii. Pełne usta stworzone do całej gammy przedsięwzięć, a każde z nich jest co najmniej nieprzyzwoite. Felipa jest niezwykła.

Ale nie jak te plastikowe twory łypiące na nas z ekranów holotelewizorów. Tam ideał piękna zbiega się w jednym miejscu, czyniąc wszystkich niepokojąco sobie podobnymi. Symetria, proporcje, zachowawczość. Współczesny kanon piękna. Trasganiczne twarze zmierzające do jednej wspólnej doskonałości, lalki Barbie show biznesu, wielokrotnie modyfikowane i wygładzane w śmiałych operacjach i rekonstrukcjach.
Felipa jest inna. Kipi z niej naturalność. Niewymuszony wdzięk ale i te drobne niedociągnięcia, czynią ją autentyczną. Seksapil dziewczyny z sąsiedztwa okraszony nutką tajemnicy. Rozpuszczone, falujące swobodnie włosy sięgające łokci. Kobiece wcięcie w talii a do tego nieziemskie cycki. I dołek w jednym policzku, kiedy się uśmiecha.

Felipa objęła się szczelniej ramionami bo nadal nie mogła przyzwyczaić się do niskiej temperatury. Przecięła chodnik i zniknęła w klatce dobrze sytuowanej kamienicy. Ochroniarze wpuścili ją do środka zdawkowo wypytując czyim jest gościem, więcej uwagi niż jej słowom poświęcając jednak zgrabnemu tyłeczkowi zapakowanemu w opięte skórzane spodnie.
Są takie kobiety, które są w typie każdego. Po prostu.

- Felipa. Usiądź proszę. Zwrot pieniędzy dostaniesz zaraz po tym, jak zaakceptujesz transfer na swoim holo. Dziękuję za to co zrobiłaś.
Latynoska dość teatralnie zsunęła z ramion nabijaną ćwiekami skórę, typową, gangerską, z grubego czarnego syntetyku, z kolorowym natchnionym logo na plecach wykonanym najpewniej przez jakiegoś ulicznego artystę przedstawiającego profil sunącego na motocyklu easy ridera i wyłożony swarovskim podpisem „The Rustlers”. Zwinęła ją i zamaszystym ruchem posłała na skórzaną sofę. Zrzuciła z nosa Ray Bany. Oblizała usta obleczone w szminkę diora o pobudzającym wyobraźnię odcieniu „Randez-vous", pięćdziesiąt eurodolarów za sztukę.
- Jasne, nie ma sprawy.

Doszła do obrotowego fotela bujając odruchowo biodrami, odgarniając na jeden bok potok włosów, które przelewały się przez palce jak strugi gorącej czekolady. Przytuliła go zdawkowo i pocałowała w policzek.
- Dobrze cię widzieć w zdrowiu.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, lecz nie było mu do śmiechu. Grymas nie dotarło do oczu, latynoska miała wrażenie, że nawet nie do połowy policzka. Mężczyzna był blady, drżał ledwo zauważalnie i wyglądało na to, że każdy większy ruch sprawia mu ból. Ale żył. Działał.

- Masz to, o co prosiłem? - nie musiała odpowiadać, by poznał odpowiedź. Przez twarz przebiegł mu nerwowy tik, za to nawet nie skrzywił ust. Tylko westchnął. - Za chwilę mi wytłumaczysz. Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie - głos miał cichy, opanowany, lekko drgający jak człowiek chory lub bardzo zmęczony. Mimo to, pewny siebie. - Czy chcesz coś znaczyć coś w tym mieście? Pokazać, że potrafisz? Zarobić, nazbierać tym samym na siebie i rodzinę i dopiero się stąd wynieść w poszukiwaniu czegoś innego? - patrzył prosto w jej oczy, ze swojej strony nie dając żadnego znaku odnośnie tego, co stoi za tymi pytaniami.

- To skomplikowane Jin... Nie wiem czy chcę się angażować długoterminowo, ale na tą chwilę jestem... na rozdrożu. Wróciłam w zasadzie spontanicznie, na prośbę Waylanda. On ma kłopoty i niestety przeniosły się one na mnie. Co do twojej propozycji... Na tą chwilę masz moją przyjaźń i moje poparcie. Pomogę na ile będę mogła ale nie wymagaj ode mnie proszę narażania życia. Kiedyś byłam bardziej... skora do ryzyka. Teraz jestem czysta i marzy mi się jakiś... nowy start. Choć nie wiem czy nie byłam w błędzie lokując ten nowy start na drugim końcu kontynentu - podniosła oczy na Azjatę i zaśmiała się nerwowo. - Ale ty masz chyba dość własnych kłopotów aby słuchać o moich. Chcesz pewnie jasnej odpowiedzi. Jestem po twojej stronie. Choć nie chciałabym działać przeciwko Hanowi, rozumiem, że każdy z was chce przejąć schedę wujka ale oboje jesteście mi bliscy. Na pewno jednak nie chcę by dzielnica wpadła w obce ręce. Pomogę ci na ile będę mogła. Mów jak się rzeczy mają.

- Rozumiem cię. Mam nadzieję, że uda mi się przekonać Hana do współpracy. Właśnie dlatego na ciebie liczyłem. Zawsze potrafiłaś wszystko załatwić jak przychodziło do spraw w cztery oczy - przemknął przez jego twarz cień uśmiechu. Okazywało się, że była całkiem rozpoznawalna na Bronxie i nikt jeszcze o niej nie zdążył zapomnieć. - Mogę też ci pomóc w twoich problemach, jeśli zechcesz skorzystać. Możliwości nie mam za dużych, ale... - odwrócił na chwilę wzrok, zerkając w okno. - Najpierw musimy znów zjednoczyć The Rustlers. Przekonać wszystkich, by poszli za mną. A jeśli nie wszystkich, to ilu się da. I dopiero zająć się zagrożeniami zewnętrznymi. Ci nowi są bardzo niebezpieczni, ktoś ich wspiera, to pewne. A co gorsza, chodzą plotki, że pieniądze na nich praktycznie nie działają, a brak możliwości przekupstwa strasznie utrudnia sprawę - westchnął ciężko, nie wracając do niej spojrzeniem. Z profilu jeszcze bardziej wydawał się zmęczony. A może nawet... zrezygnowany?

- Musisz odpocząć carino... - okrążyła biurko, stanęła za jego plecami i położyła dłonie na jego ramionach delikatnie rozmasowując spięte mięśnie. - Pamiętasz jak byliśmy szczeniakami roznoszącymi przesyłki wujka po całej dzielnicy? Nasz największy problemem ograniczał się do tego jak podprowadzić trochę kasy na shake'i i pizze... Szkoda, że to się już nie wróci - westchnęła. - Nie martw się. Pomówię z Hanem. Na pewno sporo osób go poparło, musisz ich zebrać wszystkich pod sobą. Muszę mu zaoferować coś kuszącego. Twoja... prawa ręka. Plus kontrola nad trzecią częścią dzielnicy i spora autonomia.

Westchnął, czując jej dotyk. Poczuła, jak lekko się odpręża, chociaż dotyk w niektórych miejscach wywoływał u niego ból i musiała je omijać. Przymknął oczy. Ufał jej, wydarzenia z poprzedniego dnia do tego doprowadziły. Nie mogła jednak liczyć na to, że zapomni co zgubiła.
- Ja to wiem, Felipa. Nic nie jest za darmo. Kwestia tego, czy to wystarczy. No i to Han, oboje dobrze go znamy. Drugim problemem jest Meat-Boy. Tak go nazywają. Działał na obrzeżach, tam znają go bardziej niż nas. Mnie czy Hana.
Umilkł na moment. Potem podjął temat jeszcze trudniejszy. Bo wyczuwała w jego tonie rozczarowanie.
- Powiedz mi, co z tymi danymi? Dzięki nim mieliśmy szansę zdobyć dodatkowych sojuszników. Sam nie zdążyłem się z tym dobrze zapoznać, lecz mam podstawy by wierzyć, że znajdują się tam dane "Odlotu".

- Mierda... - przekleństwo wyrwało się z gardła latynoski. Poczuła jak podcina jej nogi a zdarzenia układają się w klarowną całość. - Kostka... Dałam ją Waylandowi a on... kiedy odszyfrował dane zadzwonił do mnie dość podekscytowany. Miał na mnie czekać, ale gdy się pojawiłam jego już nie było. Widzisz... Muszę ci w pierwszym rzędzie wyjaśnić dlaczego wróciłam do Nowego Jorku. Ktoś naciskał Waylanda aby zdobył dla niego pełną specyfikację Odlotu. Szantażował, że jeśli nie wytrząśnie tego z meandrów sieci ja będę ofiarą jego niezaradności. Dlatego ściągnął mnie tutaj z Zachodniego Wybrzeża. Przypuszczam, że kiedy odkrył co zawiera kość dał znać tamtym. To nie wróży dobrze. Ani dla niego, ani dla ciebie. Przepraszam - wzruszyła ramionami. - Może nie powinniśmy byli w niej grzebać ale byłeś nieprzytomny a ja sądziłam, że to może coś istotnego... - pominęła dodatek o własnym wścibstwie.

- Myślisz, że ściągnął cię tutaj, a potem skorzystał z takiej okazji? - uniósł dłonie i pomasował swoje skronie, nie otwierając przy tym oczu. Nawet w tych czasach środki przeciwbólowe miały wiele ograniczeń. - Zdaje się, że powinniśmy go odszukać. Wiesz coś o tym, gdzie mógł się udać? Mógłbym ci dać jakiegoś człowieka. Niewielu mam takich w pełni lojalnych, lecz odzyskanie takich danych warte jest nawet osłabienia sił. Sami nie damy rady Felipa. Potrzebujemy sojuszników, takich czy innych, ale przynajmniej w miarę pewnych.

- Nie jestem pewna czy poszedł dobrowolnie. Bardziej prawdopodobne, że skontaktował się z nimi a oni go uprowadzili. Wychodzą musiał przejść przez klub. Barman twierdził, że wyszedł w towarzystwie kobiety niezwykle podobnej do mnie. Może to zbieg okoliczności a może cholerny impostor. Tak czy inaczej dał się podejść a dane zniknęły. Znalazłam na jego sprzęcie dane trzech magazynów na Bronxie. Trzeba je sprawdzić w pierwszej kolejności. I zleć jakiemuś hakerowi namierzenie numeru jego holofonu, kiedy ostatnio dzwoniłam był aktywny ale nie odbierał.

Wziął głęboki wdech, przecierając oczy, które otworzył, wyrywając się raczej brutalnie z tego relaksującego stanu, w który popadł na chwilę.
- Podeślę ci człowieka, jakoś po ósmej. Mogę dać mu twój numer? Łatwiej będzie się wam znaleźć. Waylanda numer zostaw. Zobaczę co da się zrobić, dzisiaj nawet holofony zwariowały. Potrzebujesz czegoś jeszcze na tę chwilę? Trzeba pogadać jak najszybciej z Hanem. Dziś pogrzeb, o czternastej, może wtedy. Może to ostatni czas neutralności... - głos mu osłabł, jakby nie wierzył w to wszystko. Jin-Tieo nigdy nie miał tak żelaznej woli jak Wujek Li. Ale i doświadczenia mu brakowało. Stawiał swoje pierwsze niemrawe kroki jako szef mierda gangu.

- Daj mu mój numer. I... będę potrzebowała broni, najlepiej z marszu. Oraz paru drobiazgów, nic nadzwyczajnego. Pomówię z Hanem. Znajdę Waylanda i twój dysk. Swoją drogą... Nie wierzę w przedwczesną śmieć wujka. Staruszek był za cwany. Nie sądzisz, że to oczywiste? Wyskakujący znikąd Free Souls? Nowy gang, próbujący zawłaszczyć bezpańskie włości? Wykończyli go i teraz prą do celu. Chcą przejąć naszą barrio, tak to widzę.

* * *

- Hola amigo - Felipa od razu przeszła do sedna licząc, że nie urwie jej rozmowy w pół słowa. - Ja wiem, że masz trabajo, kontrakt pidpisany ale sam widzisz, że sytuacja jest dramatico słoneczko. Wujek Li. Zamach na Jin-Tieo. A teraz jeszcze Michael. Nie dam rady sama.

Coś zagłuszało rozmowę. Brzmiało to tak, jakby Bullet był w jakiejś fabryce.
- Sama, nigdy nie widziałem cię samej - zażartował, ale trochę słabo. Prędzej by mieć chwilę nad zastanowieniem się nad odpowiedzią. - Zerwanie będzie kosztować i mogą mnie nawet do kicia za to wsadzić.

- Jak do kicia? To dla kogo ty robisz? To jakaś rządowa fucha?

Połączenie przerwano. Oddzwonił kilka sekund później.

- Rządowa nie do końca - burknął. - Firma dba o interesy. Boją się pewnie, że wyniosę coś i sprzedam innym. Sam nie wiem. Ale kara dla mnie zaporowa. Pewnie dlatego wzięli, samych takich bez kasy.

- Mierda... A kiedy ci się kończy ta robota? I powiedz, że się wyrwiesz na pogrzeb wujka bo ci wydłubię wszepy z oczodołów.

- Za... dwa tygodnie, mniej więcej. Do tego miejsca mam kontrakt z możliwością przedłużenia. Jak zerwę wcześniej, to kara - widać, że nie był z tego zadowolony teraz, gdy Felipa wróciła i zaczęły się problemy. - Wiem, że nie odpuszczą. Na pogrzeb powinienem się wyrwać, chociaż na chwilę.

- Trudno, nie przejmuj się - zbagatelizowała zachowując lekki ton. Nie chciała wpędzać przyjaciela w niepotrzebne kłopoty. - Wolałabym u boku ciebie, to normalne bo ci ufam. Ale Jin pydzieli mi jakiegoś cyngla, dam sobie radę, zawsze daję.

Nikt nie lubił takiego tonu w jej wykonaniu. Bo wywoływał poczucie winy.
- Nie stać mnie na dziesięć patyków kary, Felipa. Wieczorami jestem wolny i twój. Teraz nic nie mogę wymyślić...

Cięcie.
Klip klap jak przy kręceniu kolejnej sceny w filmie. Holo bzyknęło niezidentyfikowanym dźwiękiem, panel przygasł. Tym razem to ona oddzwoniła.

- Nie przejmuj się, dam sobie radę. En serio! Przecież najniebezpieczniejsze samobójcze akcje i tak zawsze planuje się na noc, będę z nimi grzecznie czekała aż wrócisz z trabajo. Do zobaczenia na pogrzebie. I pamiętaj, że cię kocham, nie daj się zabić żadnym dupkom - cmoknęła soczyście tuż przy panelu holo.

- Do zobaczenia, ty uważaj bardziej - mruknął jakoś tak niewyraźnie. Nie był mistrzem czułości ale Felipa wiedziała to lepiej niż ktokolwiek. I nadrabiała za oboje.

* * *

Wiadomosć od Remo podała jej ogólny namiar na Waylanda. Niby obiecała wstrzymywać się z samobójczymi akcjami do zapadnięcia zmroku. Ale adres jednego z magazynów pokrywał się z lokalizacją podaną przez hakera.
Najlepiej jeśli wróci się pod klub, wytoczy z garażu swój zapomniany motocykl i powlecze się oglądnąć okolicę magazynu.

- Potrafię to zrobić - powtarzała znajome zdania jak mantrę. - Potrafię osiągnąć swój cel. Jestem sobą i ludzie lubią mnie za to jaka jestem. Kontroluję swoje życie...
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 19-02-2014 o 23:49.
liliel jest offline