Wątek: The Big Apple
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-02-2014, 07:24   #8
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Za górami, za lasami... dawno, dawno, trzy miesiące temu...





W poczekalni było sterylnie i bezosobowo. Białe ściany, biała podłoga i zapach medykamentów. Mimo iż przylegające skrzydło kojarzyło się z ekskluzywnym hotelem to tutaj odczuwało się powagę szykującego się zabiegu.
- Jesteś pewien? - zapytała Felipa podświadomie odnajdując dłoń Eda. Choć to on miał mieć majstrowane przy twarzy to ona wydawała się bardziej zdenerwowana. - Nie musisz tego robić carino. I… dużo zrzucasz na moje barki. A jeśli nowa twarz ci się nie spodoba?
- Honey, wtedy to ja zamiast w lustrze, będę się przeglądał tylko w twoich oczach. - puścił oczko skądinąd całkiem poważny i skupiony co do niego nie pasowało, a raczej rzadko można było takim go zobaczyć. Zwłaszcza ostatnio.
W między czasie drzwi gabinetu rozsunęły się i wyszedł do nich ubrany w biały kitel mężczyzna.
- Będę z tobą jak się obudzisz - Felipa wydawała się bardziej zdenerwowana niż Ed. Uścisnęła jego dłoń puszczając pod nosem wiązankę po hiszpańsku, która z pewnością nie była modlitwą.
- You better… - westchnął Walters gasząc papierosa w niedopitej puszce piwa, czym przyciągnął zgorszony wzrok lekarza.
Felipa odprowadziła go wzrokiem siląc się na pokrzepiający uśmiech.

Ed szedł powoli i zniknął za drzwiami, lecz nim zdążyły się zamknąć, wypadł przez nie z powrotem i podbiegł do Felipy. Złapał ją za ramiona i patrzył prosto w oczy jakby naprawdę chciał się w nich przejrzeć ostatni raz. Potem przytulił ją mocno przez chwilę, która zaczęła sie wydłużać i mogła nawet być trochę krępującą. Westchnął jakby chciał odwlec czas, zatrzymać ten moment. W końcu wypuścił Felipę z objęcia, pokiwał głową jakby właśnie strzelił długie przemówienie i ten gest był ostatecznym potwierdzeniem słuszności wywodu. Odwrócił się na pięcie i ruszył sprężystym krokiem żołnierza i tylko zaciskające sie pięści świadczyły wciąż o tym, że nie dokońca przestał być kłębkiem nerwów. Zniknął za drzwiami.
Walters zamknął oczy odpływając pod głupim jasiem. Ostatnią rzeczą jaka widział były wirujące skrzydła wiatraka. Kręcił się pod sufitem niczym helikopter. Ed dopiero teraz zaczynał zdawać sobie sprawę jak odkładał myślenie o tym jakie znaczenie niesie ze sobą ta zmiana, i że nawet nie zdążył dokończyć tego początku...





***





Dźwięki przyszły długą chwilę po tym jak przed oczami zobaczył jasne plamy. Ostrość zaczęła dostajać się do kolorów kiedy zrozumiał, o co chodzi. Wybudził się z narkozy. Przeszedł operację. Patrzył w sufit klinicznego pomieszczenia, w którym był skylight a na zewnątrz był śliczny dzień i błękit wisiał wesoło za szybą niezmącony skazą żadnego, najmniejszego chociaż pierzastego obłoczka. Uniósł głowę. Był sam w pomieszczeniu, drzwi, chyba do łazienki, były uchylone.
Dotknął rękoma twarzy. Była zabandażowana. Zerwał jakieś przyssawki, odłączył przewody z klatki piersiowej. Usiadł na łożku z pode łba obceniając łazienkę. Zastanawiał się czy chociaż kolor oka został mu znajomy? Tam musiało być lustro. W pokoju daremnie wyglądał choć jednego.
Szarpnął klamkę do łazienki i mało nie zderzył się z Felipą, którą wywabiło poruszenie na szpitalnym łóżku. Stanęła jak wryta gapiąc się na Eda jakoś tak z konstenacją, sparaliżowana.
- Ed? - rzuciła bezmyślnie jakby nie była pewna czy on to właściwie on bo przecież miał twarz owiniętą bandażem a i nawet jak się go pozbędzie to miał inaczej wyglądać co rodziło wątpliwości jak go teraz rozpozna i czy będzie jej to robić różnice, nawet jeśli sama wybierała tę twarz, którą miała witać co dzień rano, tuż po otwarciu oczu. - Wracaj do łóżka, largate! Lekarz nie zezwolił ci wstawać..
- Która godzina? Ile czasu minęło? Co dzisiaj mamy? - Walters odetchnął z ulgą słysząc znajomy głos Felipy. Stał w szpitalnym prześcieradle z gołym tyłkiem wystającym spod niezapiętego na plecach materiału.
Nie czekał na odpowiedź. Podszedł do łóżka i usiadł. Ujął Felipę za rękę i kiedy zajęła miejsce obok niego, Walters położył się z głową na jej kolanach.


- Wiesz Felipa… Przez wiele lat byłem wychowany przez dziadków… Ojciec był ciągle na wojnach. Matka walczyła z rakiem w klinikach... Z trzech rzeczy, które należy wiedzieć o moim dziadku, to pierwsza i prawdopodobnie ta najważniejsza, to że on intensywnie kochał suszony boczek. Numer dwa, miał temperament krótki, że babcia mawiała, że był w połowie jak wulkan a w drugiej jak huragan. A numer trzy... Mój dziadek świetnie sobie radził z potworami. Będąc dzieckiem spałem w sypialni pełnej strachów. Szafy wypchane były demonami z długimi nogami, które jednym krokiem mogły przejść z jednego końca pokoju na drugi. Mój wrzask budził się zawsze, codziennie z nocnych strachów. Kiedy krzyk nie wystarczył, kopałem w ścianę. I wtedy z zapartym tchem zatrzymanego oddechu słyszałem grzmot a potem szturm na długim korytarzu, który w końcu wdzierał się przez drzwi do środka mojego pokoju jak wojna. Mój dziadek. Palcami chwytał gumkę bokserek i zaciągał je wyżej pasa a potem stojąc z rękoma wspartymi na biodrach patrzył w progu spode łba jak superbohater cedząc złowrogo szept przez zaciśnięte zęby:

- Dobra skurwysyny. Zobaczycie, włączę światło.
Nigdy żaden potwór nie słyszał bardziej przerażającego okrzyku bojowego niż: „ Włączę światło.” I noc po nocy, przez ponad cztery lata, mój dziadek jak miotłą wymiatał na szufelkę to co zostało z potworów i opróżniał je do kosza po potem odwracał się do mnie przez ramię mówiąc swym niskim głosem:
- Spokojnych snów mój chłopcze. Jestem na końcu korytarza jakby co.
- Wiesz Felipa, terror nocny różni się od koszmaru tym, ze śniący budząc sie zabiera ze sobą strach z powrotem do świadomości... Dodaj do tego jeszcze to, że rzadko pamięta się co się śniło a każda próba wspomnienia zazwyczaj kończy się bezskutecznie. I stąd rodziły się potwory w sypialni. Teraz to wiem i często myślę o tym jak dziadek musiał stać tak na korytarzu, czekać aż zasnę i wierzyć, że wszystko będzie dobrze. A potem następnego dnia udawać, że nie jest wcale tak do końca zmęczony... Nie każdy ma siłę konieczną, aby stać i czekać do końca, że wszystko będzie okay... Nie każdy ma odwagę zignorować krzyk dziecka złapanego w potrzasku pokoju bez drzwi i podłogi, aby nie biec by ustrzec je przed upadkiem w odmęty paniki... Każdym małym lękiem nagle tytanicznym w swych skutkach. I on był zawsze na końcu każdej nocy i mówił mi, zamknij oczy. Włączę światło. Zapraszał mnie do świadomości ze zmęczonym uśmiechem. Nazajutrz siadał na kanapie przed obiadem, przymykał oczy i mówił, że musi je odpocząć na chwilkę...
Mój plan ukrócenia koszmarów w nocy, zrodził się z zaśnięcia dziadka nad kierownica i wjechania na pełnym gazie w zaspę śniegu... Spał wtedy pięć dni spokojnie a dnia szóstego widzieliśmy jak blask wracał do jego oczu, by nocy siódmej jak burza znowu przetoczył się przez korytarz gdy nocną ciszę rozdarły krzyk i kopanie w ścianę... Stanął w drzwiach gotowy do walki. Gotów by przywrócić światło ciemności, by rozproszyć cienie, sadzić w kacze łby potworów potworne komba bokserskich ciosów dając im moment do rozważania dalszych opcji. Wstać czy leżeć. I tej nocy był głodny nokautu pierwszej rundy. Już brał sie do rytuału sprawdzenia starych, sprawdzonych miejsc chowających sie strachów w pokoju, by wyciągać je za uszy i kłaki, gdy drżącym głosem powiedziałem: Nie. Jest okay. Wracaj do łóżka. Z odnowionym entuzjazmem spojrzał na mnie i powiedział: bzdura. Te skurwysyny muszą zapłacić.
Pamiętam jak osunął się na kolana, wsadził głowę pod moje łóżko i powiedział: co tu kurwa mać, robi mój suszony boczek?!

Wyjaśniłem mu, mój niezbyt genialny plan . Powiedziałem, że myślałem, że gdybym trzymał potwory najedzone, to one zostawiają mnie w spokoju i ty mógłbyś wyspać się spokojnie.
Powoli na jego usta wkradł się uśmiech. Po całym dzieciństwie oczekiwania od niego tylko gniewu, dziadek położył się na ziemi z podskakującą spontanicznie piersią. Wtedy to, pierwszy usłyszałem smiech mojego dziadka.
Czasami, gdy wierzymy w potwory , one zamieszkują pod naszymi łóżkami. Wypełniają nasze umysły potrzebą ich karmienia. Niektóre serca są jak grobowce ciemnych sypialni, które pozwalamy zamknąć na głucho, ponieważ myślimy, że w ten sposób wszystko będzie w porządku. Myślę o śmiechu mojego dziadka. Myślę często o tej nocy, o tym, jak niektórzy ludzie czekają na ludzi takich jak my, aż przyjdą i powiedzą zamknij oczy. Włączę światło.
Walters westchnął.
- Felipa, zdejmij moje bandaże.
- Poczekaj carino… powoli - Felipa kucnęła na łóżku i z nadzwyczajną delikatnością zaczęła rozwijać opatrunki. - Lekarz mówił, że starczą dwie doby i wszystko się wygoi de veras. Teraz pewnie jeszcze opuchnięte…
Samej jej ręce drżały. Siedziała cichutko jak trusia zastanawiając się nad wywodem Waltersa na temat dziadka. Czy chciał jej zwyczajnie o sobie opowiedzieć, czy była to jakaś przypowieść z morałem? Czy ona, Felipa, powinna wyciągnąć z niej jakieś nauki dla siebie? Nie ogarniała zupełnie. Nie ogarniała dlatego długo milczała.
- Czasem mi się zdaję, że jesteś dla mnie za mądry… Myślisz jakoś tak... szlachetniej. Nie przyziemnie - chyba czuła się zawstydzona. - Dziadek cię kochał bardzo. Ja dziadków nie znałam. A rodzice... to było najgorsze gówno jakie mi się w życiu przytrafiło… - wzruszyła ramionami jakby nie było to znowu nic takiego, ot pech zwyczajny, wielu ludzi miewa pecha w jaki syf się wrodzi, a na Bronxie to większość nie dorasta wśród zapachu róż i perlistych śmiechów. - Papa był narkowatażką na dzielnicy, mierda marzyciel… Prowadził wytwórnię mety w starych magazynach, bajzel najgorszego sortu. Kobiety z dzielnicy, takie normalnie, wiesz, gospodynie domowe, za psie pieniądze zasuwały na dwie zmiany w polowych warunkach, prowizorka labu, ważąc syf i rozsypując na działki… Moja matka też tam wylądowała, choć z ojcem mieli burzliwy związek… To się tłukli to kochali do szaleństwa, pewnie w zależności od tego co wpompowali w kanał. Nie łatwo się dorasta na bajzlu, uwierz mi carino. Wszędzie pełno mętów i ćpunów… Jak miałam sześć lat wtarłam sobie w dziąsła… Nie żeby świadomie, ale wiesz, wszyscy tak robili, dzieciak bierze przykład z mamusi i tatusia… Raz byłam u psychiatrzycy, wymuskany gabinet, sto eurobaksów za godzinę bo wiesz, kryzys miałam, chodziło mi po głowie żeby sobie w wannie żyły otworzyć… kilka lat temu jakoś, a ona mi mówi, że jestem taka posrana z powodu balastu mojego dzieciństwa, że tam trzeba upatrywać przyczyn, że te są często ukryte, że ich nie lubimy na wierzch wywlekać ale trzymamy w sobie i że jak będę do niej regularnie przychodzić to jakoś mi na to zaradzi. Wyśmiałam ją, vaya tia mas tonta. Wielki mi mądrości, warte funta kłaków. To i ja bez niej wiem, że jakbym się urodziła w Beverly Hills to by mi było łatwiej. Powiedziałam jej, że sto eurobaksów za wizytę to cholernie dużo szmalu i że mnie to jednak zmotywowało żeby się otworzyć z marszu, i nie czekać nastu wizyt aż ze mnie wszystko wyciśnie waląc dyrdymały w stylu “kontynuuj” albo “i co się stało później?”. Później to był nalot tajniaków na wytwórnię mety. Byłam schowana pod kocem, wśród dziadostwa i szpargałów. Zagryzałam zęby i modliłam się, żeby ich wszystkich pozabijali, ci panowie w kominiarkach i pod bronią. Widziałam jak ładują magazynek w mojego mądrego padre, bo co by o nim nie gadać, hojrakować lubił a kilka sztuk broni miał zawsze przy sobie, wypolerowane cacka. W ogóle wyszła z tego maskarka totalna, tyle trupów… Znaleźli mnie dopiero technicy korporacyjnej policji… Miałam siedem lat ale wszystko pamiętam. Tą… ulgę, rozumiesz? No i wylądowałam w bidulu na Bronxie. Nadal było ciężko ale lepiej niż z padres. Matkę widuję czasami… Żebrze na działkę w podziemiach metra albo zaczepia przygodnych facetów. Omijam ją łukiem i udaję, że nie poznaję… Zresztą ona chyba też nie wie kim jestem, albo ma głęboko w przeżartym dragami nosie… Ot, cała historia mojej familii. No już… gotowe.
Wysłuchał dziewczyny uważnie, choć raz nie puszczając drugm uchem niczego z kobiecego głosu. Odnotował sobie w pamięci nawet kilka faktów na przyszłość. De Jesus była jak wyszkolony do walki z psami kot. Drapieżny. Walters jednak kochał ją za coś zupełnie innego.
Felipa odłożyła bandaż i spojrzała na niego siląc się na uśmiech.
- Santa Maria… mam nadzieję, że ci będzie pasować.
Ed z niedowierzaniem patrzył w lustro. W jego odbiciu stał ktoś inny. Niepewnie dotknął nieco spuchniętych jeszcze policzków. Przybliżył twarz do szkła. Nawet kolor oczu miał inny. W zasadzie oka. Nie. Oczu. Zamiast żelastwa miał teraz eleganckie cacko. Westchnął i skrzywił się trochę, bo zamiast usmiechu wyszedł grymas bólu. Zmodyfikowali kości policzkowe też. Przenisół w odbiciu wzrok na opierającą się brodą o jego ramię Felipę. Nawet matka by mnie nie poznała, pomyślał. Caleb. Tylko jaki? Na szczęście miał jeszcze trochę czasu na nazwisko.
- Pasuje. - puścił oczko. - Na dodatek teraz juz nie tylko moja piękna dusza będzie cię fascynować. - wetchnął skromnie.
Przez chwilę pomilczeli patrząc na siebie.
- Honey, przyniosłaś piwo? - zapytał z nadzieją w głosie.





***





NYC 15 Grudnia


W radiu z cicha leciały non stop świąteczne smęty. Niby miały dodać ciepła zwłaszcza tym, co nie mieli tej zimy znowu ogrzewania... Siedział na starych śmieciach NYC już kilka dni. Nie czuł się związany już z tym syfem. Wielkim i szerokim światem, światkiem, półświatkiem oraz innym światem. Mimo to nie był wolny. Przez brudną szybę oglądał brzydkie miasto. Choć przykryte teraz szarawą pościelą prószących płatków, to i tak cuchnące, spocone oparami wyziewów łez, krwi, potu, szczyn i gnoju. Jedynie w enklawach korporacyjnych graniaków i pozostałych cwaniaków z wyższego szczebla drabiny społecznej woda była wodą a powietrze powietrzem. Dopiero po tamtej stronie muru trawa była naprawdę zielona a śnieg mięciutki jak aryjska cipka. Bystrym okiem patrzył na dachy, ściany i takie same ponure okna. System był ustawiony. Biedni mieli tracić, żeby zyskać mógł ktoś. Ćpun musiał brać w żyłę, żeby ktoś mógł liczyć zysk. Zaczynało się od środków przeciwbólowych. Uzależniały. A potem po prostu było łatwiej i taniej kupić heroinę niż lekarstwa na czarnym rynku. Tanio zresztą było oczywiście na początku. Kilka torebek starczających na tydzień szybko obracało się w kilkanaście dziennie. Hera przestała być dragiem slumsów na długo nim wszystko co nie było enklawą stało się czymś między gettem a slamsem... Bo kiedyś zwyczajna strzykawa była barierą psychologiczną tym niby lepszym, pracującym, wychowującym, kształcącym i mieszczącym się zgrabnie i bez łokci w klasie średniej. Od kiedy jednak hera była czysta niczym łza wystarczyły opary. Elegancko. Bez kłucia się i piętnowania umysłu odrazą asocjacji z tymi brudasami. Tak się to zaczęło. Jak epidemia. Komuś widać zależało. Nim w dziennikach narodowych, tych od zdrowia publikowano najnowsze wyniki było juz za późno. Kilkaset tysięcy płynęło na prochach i ich nielegalnych substytutach. Jak deasel na ropie. Tak było na początku tego wieku, a jak jest teraz? Teraz czasem trudno kupić dobry towar, bo byle piwniczny alchemik tworzy cudeńka pod skrzydełkiem gangu. Od nich czasem skóra gnije od środka na zewnątrz. Innym razem wszystko gra. Ruletka dla ubogich. I durnych. Tak. Ktoś musiał być w ciemię bity, niewykształcony, aby nie miał możliwości konkurować, wiedzieć jak walczyć o swoje, podejmować wybory robiące różnicę. Ciemnota toczyła się idealnie z biedotą na smyczy z patologii, którą ciągnął korporacyjny rak.

Zmieniając ostrość soczewki przyjrzał się odbiciu w brudnej szybie jak w lustrze. Ciągle nie mógł się przyzwyczaić. Oswoić. Czy czuł się przez to kimś innym? W pewnym sensie tak. Odpalił papierosa.
W mieszkaniu musiała mieszkać rodzina spyków. Na zaplamionej ścianie przekrzywiony po skosie straszył rozpostartymi ramionami przybity do krzyża Jezus Chrystus. Pod ścianą stało dziecinne łóżeczko. Plamy na szarym od brudu prześcieradle były wysmarowane śladami zaschniętej kupy i suchymi kałużami zacieków z moczu. Dzieciak pewnie umarł zafajdany po pachy. Wypłakany na śmierć. Odwodniony. Zagłodzony, gdy mamusia z nowym tatusiem odpływali na haju jakiegoś świństwa, które im sprzedał ich stary, dobry miejscowy dealer. Prawdopodobnie tak było, bo to było prawdopodobne. Znał te klimaty. Nałogi.
Otworzył kolejną puszkę piwa i pociągnął długiego łyka. Na dodatek przyplątał się nowy. Ona była jak narkotyk. W konkurencję teraz wchodzący z alko. Przecież gotów był dla niej rzucić picie, choć juz jeśli gdyby miał wybór, to wolałby poświęcić zamiast tego palenie... Wypomniała piwo. Wykrzyczała prosto w twarz! Tak już miała... Wiedział, że nie może się nad nią użalać. Że ćpuna nie można tylko głaskać. Że w takich sytuacjach jak tamta nie ma miejsca na pobłażanie. Wymaganie twardego stąpania po ziemi w prawdzie o sobie. Brak użalania się nad sobą. Brak klepania po pleckach w nagrodę czy też na pocieszenie. Przynajmniej tak mu się wydawało. Niekiedy trzeba pierdolnąć prawdą między oczy. Mimo to nie czuł się dobrze z tym co jej powiedział. Nie dlatego, że to nie była prawda, lecz dlatego, że to przyniosło ulgę. Jakby satysfakcję. A jak kurwa kogoś kochasz, to tak chyba być nie powinno, nie? A może właśnie tak się czasem czuło i robiło? Nie wiedział. Chyba nigdy tak naprawdę nie kochał. Skąd miał niby wiedzieć co do niej czuł? Przepraszać jednak nie miał ochoty. Jeśli ktoś miał tu przepraszać to zdecydowanie ona. Serce jednak jak głupie zabiło dwa razy szybciej, gdy zobaczył ją na chwilę. Z trudem trzymał oddech w ryzach. Nie żeby oddech miał tu jakieś znaczenie. Ta broń właściwie zabijała przecież sama. Doświadczenie operatora było tylko miłym dodatkiem. Czy ona była miłym dodatkiem do nowego życia? Hell yeah... Przecież wokół niej chciał je zbudować na pozamiatanych gruzach starego. Od nowa. Prawie od zera. Prawie. A teraz znowu trafił w ruiny przeszłości. Na dodatek straszące demonami i starych i nowych wrogów i tych, których jeszcze nie znał.
Przynajmniej piwo wciąż było w tym mieście znośne. Zgniótł puszkę.
Zerknął na zegar w kącie pola widzenia. Za kilka sekund powinien dostać dane zlecenia. Tylko zdążył postawić nogę w tym mieście i już przyciągnęło go ku sobie jak zazdrosna kochanka lub rodzona matka. Nie wierzył w zbiegi okoliczności od bardzo dawna. Nie zamierzał jednak angażować się bardziej niż powinien.

Zamknij oczy – powie - zapalę światło. Posprząta co ma posprzątać. Odkurzy pod łóżkiem. Wyczyści szafę. Za uszy wyciągnie z niej wszystkie wiszące tam kościotrupy. Sprzeda solidne podwójne serie potworom. Stojąc nad nimi jak łuk triumfalny da szansę na przemyślenie opcji kolejnych działań. Gotowy nokautować z miejsca, wzrokiem powie: zostańcie. Zostańcie lepiej, kurwa, w parterze. Więc śpij kochanie. A jak sie obudzisz, ja ci zbuduję świat bez demonów.
Komunikator odezwał się znajomym sygnałem.
Cudownie.
Ciekawe kto i za co?
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 08-02-2014 o 07:27.
Campo Viejo jest offline