Przy stole na samym środku karczemnej izby siedział wielkolud. A to i tak za mało powiedziane. Olbrzym. Nad niektórymi bywalcami górował nawet siedząc na krześle. Miał bez mała dwa metry wzrostu, a jego łysą czaszkę szpeciła duża blizna w kształcie litery ,,V". Na stole, zaraz przy jego ręce leżała... Lutnia, tak bardzo nie pasująca do wizerunku surowego mężczyzny z gniewnym spojrzeniem. Oparty o krzesło stał tobołek i wielgachny kij, którego długość, tak jak wzrost giganta, przewyższała niższych gości zajazdu. Przed Gedanem, bo tak się ów jegomość zwał, stały już cztery opróżnione do cna kufle piwa, a teraz kończył już piąty, zaś biała piana ściekała mu po brodzie w dół, wprost pod skórzaną zbroję, nabitą gdzieniegdzie ćwiekami, noszącą znamiona wieloletniego użytkowania.
Jak widać, nie był zbytnio rozmowny, gdyż gdy tylko odstawił kufel od ust, wbijał wzrok w stół i trwał tak zapatrzony w deski, dopóki kolejny raz nie uniósł do ust naczynia ze złocistym płynem. Co jakiś czas tylko zerkał zniecierpliwiony w stronę drzwi, oczekując zapowiadanego gościa, którego szczegóły wyglądu nie zostały mu wcześniej szczegółowo przedstawione. |