Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-02-2014, 00:44   #29
aveArivald
 
aveArivald's Avatar
 
Reputacja: 1 aveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie coś
Na nogi podrywa mnie głośny odgłos strzału z rewolweru. Zrywam się ze swojego legowiska dusząc nagły atak kaszlu, który wstrząsa całym ciałem. Chwila dezorientacji wywołana nagłym wybudzeniem z głębokiego snu nie trwa długo. Jestem w sypialni. No tak. Tam gdzie zasypiałem. No przecież. A gdzieżby indziej? Nie wiem. Ale to dobrze. Dobrze. Zmysły bezwiednie alarmują mózg, ciało polega bardziej na odruchach niźli przemyślanych działaniach, dlatego też dosłownie w ułamku sekundy trzymam już pompkę gotową do strzału.

Dziwnie tu jakoś... Niby leje i noc nadal to ciemno i niefajnie tak jakoś ale... Ten pył... Co to do ciężkiej cholery? Krztuszę się. Kaszlę. O kurwa. Charczę wypluwając na posadzkę gęstą czarną ślinę. Czy to krew? Raczej nie. Mam nadzieję, że nie. Nic mnie nie boli. To chyba ten pył. Unosi się w powietrzu przy gwałtowniejszych ruchach lub wietrze. Zauważam cieniutką, szarą warstewkę drobnego proszku pokrywającą dosłownie cały pokój wraz z mną. Cholerstwo było tu cały czas a ja debil nie pomyślałem, że... że co? Że mogę sie tym szajsem udusić? Niedoczekanie... Strzepuję nerwowo pył z ramion i przetrzpuję delikatnie spodnie.

Strzał, który usłyszałem, dobiegał z kuchni. Lub pomieszczenia, które kiedyś było kuchnią. Bez wątpienia z niższego piętra. Co to ma być? Strzał i cisza? Komuś się nudzi? Urządzili sobie nocne zawody czy na coś polują? Co im strzeliło do łba by strzelać? Hehe... Potok pytań zalewających mi łeb przerywa raptownie głośny krzyk. Też niewątpliwie z piętra niżej. Mężczyzna. Ale, który? Nasz czy może... Cholera go wie... Lepiej nie myśleć za dużo a zachować spokój i czystość umysłu.

Wychodzę ostrożnie z pokoju na korytarz starając się panować nad sobą i nasłuchiwać. Bardzo złe, wręcz paskudnie złe przeczucie, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, nie opuszcza mnie ani na krok. Drzwi od gabinetu po lewej są otwarte. Mogę przysiąc, że wcześniej były zamknięte. Nie! Kurwa. Odbija mi. Przecież jest cicho jak po pierdnięciu atomówki! Nie! Czuję czyjś wzrok na plecach... Zerkam w stronę łazienki. Zamknięte. Pusto. Staram sobie przypomnieć czy ktoś jeszcze kładł się spać na piętrze. Zdaje się, że Clyde. Chyba. W schowku na miotły czy coś takiego... Skupiam uwagę na drzwiach do gabinetu które, jak każde w tych ruinach, hałasują jak cholera. Stoją otwarte. Niby mogły mnie nie obudzić.

Coś każe wyjrzeć mi przez szczelinę pomiędzy dwoma metalowymi płytami. Trzymam strzelbę skierowaną w stronę drzwi, robę krok w prawo i rzucam okiem na zewnątrz. Przez chwilę wpatruję się w ciemną noc. Mimo niekorzystnych warunków, jakimś cholernym chyba cudem, dostrzegam ruch w obozie mutantów. Dwóch z nich rozpaliło pochodnie i wolnym krokiem rusza w stronę domu. Reszta ruin wydaje się spokojna.

Czyli nic mi nie odwala. Coś na prawdę się dzieje. Raczej złego.

Odwracam się.

Kątem oka dostrzegam, jak drzwi od łazienki otwierają się powoli.

Kurwa! Przestań! Krzyczę na siebie. Przecież nikt o takiej porze nie korzysta z kibla! Jakby to były mutki to najpierw wleźliby do sypialni i roznieśliby cię na strzępy! Zresztą, i tak pewnie jest zatkany! Kibel znaczy. To musiał być wiatr. Kieruję kroki w stronę gabinetu. Powoli. Ostrożnie stąpam po podłodze starając się nie robić zbędnego hałasu. Drewno skrzypi cichutko pod moim ciężarem. Nagle coś wyskakuje z pomieszczenia wprost w ciemność korytarza. Biegnie szybko w kierunku schodów na dół. Sylwetkę istoty zasłaniają drzwi, nie jestem w stanie ocenić z czym mam do czynienia. Ledwo powstrzymuję się od pociągnięcia za spust. Jedno jest pewne. Skurczybyk jest szybki. Nieprzyjemnie zbyt szybki. I bardzo lekki. Prócz stąpania nie dosłyszałem żadnych odgłosów. Żadnego sapania ani świstu powietrza. Niefajnie. Czymkolwiek była istota, znikła za załomem korytarza. Po chwili dobiegł do mnie tylko oddalający się cichy chichot. Bardzo niefajnie.

Coś każe zerknąć mi na sufit. Niby wcześniej sprawdzałem teren, ale lepiej jest się upewnić. Kiedyś tak właśnie bardzo nieopatrznie wlazłem w zwisające zeń zmutowane zielsko. Nic przyjemnego. Jednak tym razem na suficie pustka. Nic wartego uwagi.

Pierdole to. Chyba nie wytrzymuję napięcia. Po prostu nie mogę tak dalej. Ze skradania już nici więc włażę na próg do gabinetu gotów nakarmić śrutem cokolwiek zobaczę żywego. I taka wersja byłaby zwyczajnie fajna. Ale nie. Oczywiście nie mogę stanąć twarzą twarz z mutantem, władować mu w bebechy co mam pod ręką i walczyć o życie do ostatniego tchu. Nie mogę bo... w środku nie ma nikogo zywego. A przynajmniej tak to wygląda. Widzę sylwetkę ludzką leżącą we krwi na środku posadzki. Dokoła rozrzucony sprzęt medyczny. W podłogę wbitą maczetę należącą do Fraya.

Szybko decyduję, ze nie ma zbytnio czasu na dopatrywanie się kto tam leży, chociaż z ciuchów zdaje się wynikać, że to Maria. Wszystko pokryte warstwą tego cholernego, drażniącego nos pyłu. Ubrania pokryte są krwią, ale wydaje się, że to Maria. Zerkam w róg pomieszczenia i dostrzegam drugie ciało. Tu nie ma wątpliwości. Za rozstrzaskanym biurkiem leży, również cały pokryty krwią Clyde. Dookoła niego walają się elementy jego ekwipunku, nóż i dwa pistolety. Wnioskując po śladach, stoczył on z czymś zażartą walkę na śmierć i życie.

Nie. To nie może dziać się na prawdę. Przecież słyszałbym co się wyprawiało w pokoju obok. Walkę. Krzyki. Cokolwiek. Chociaż… to coś co mi czmychnęło… Było ciche… Kurwa! Czyżbym wariował? Zerkam na podłogę starając się wypatrzeć ślady krwi jakby Clyde i Maria zostali wciągnięci do pomieszczenia. Nie dostrzegam jednak nic ciekawego. Clyde leży za biurkiem, głową w dół. Twarz ma całą i żadnych widocznych na gołe oko obrażeń ale nie wiem czy żyje. Maria ma przecięte spodnie i zszytą nogę. Oboje umorusani w tym przeklętym pyle.

Nie ma czasu na sprawdzanie czy żyją. I tak medykiem nie jestem. Jestem tu od zabijania mutantów. A nawet jeśli to Clyde pewnie przed chwilą dosłownie oberwał, nie da się dobudzić podobnie jak to ostatnio mialo miejsce.
- Skurwysyn… - rzucam tylko cierpko sięgając po maczetę Fraya.
Wszystko wskazuje na to, że to sprawka tego psychola. Odwracam się i wychodzę na korytarz. Jeszcze tylko raz rzucam okiem w stronę drzwi do łazienki. Zamknięte. Ruszam za róg, na schody. Maczetę wciskam za pasek coby była pod ręką. Nie skradam się ale nie idę też za szybko. Raczej zdecydowanie, pewnie, nad wyraz uważnie, czujnie. Nie chce się głupio wpierdolić w jakieś zbutwiałe meble i narobić rabanu. Powoli nakręcam się we wnętrzu. Czekam tylko na najmniejszy pretekst do pociągnięcia za spust. Nerwy mam napięte jak ścięgna ramion przy podnoszeniu ciężarów.

Nagle słyszę głośne uderzenie drzwi z korytarza, który mam za plecami. Gdy zbliżam się do zejścia z dołu dobiega mnie też wyraźna szamotanina. Co tu się kurwa dzieje!? Dom strachów? Kurwa. Wybacz Clyde ale chyba czas stąd spierdalać. Nie mam na to nerwów! Szlag! Cicho sykam z powodu bólu głowy, który nagle prawie rozsadza mi czaszkę. Szamotanina w kuchni ucicha, ktoś upada. Jestem też prawie pewien, że oprócz mnie ktoś jeszcze idzie w tamtym kierunku. Od głownego wejścia.

Możliwe że już się spóźniłem. Za dużo zwlekałem. Za dużo myślałem. Nie! Pamiętaj czego cię uczyli ścierwojadzie! Ostrożności nie ma co oszczędzać. Jeśli jeszcze żyjesz to nie żałuj. Powoli ruszam w kierunku kuchni. Gdy tylko mijam załom korytarza intensywne światło latarki z południowej części korytarza wali mi prosto po oczach. Nie strzelam jeszcze powstrzymując odruch a jedynie rzucam się na ścianę przed sobą. Znaczy nie skaczę tylko zrywam się do biegu ze schodów pod ścianę. Raz, że szkoda mi amunicji na ślepe strzały, dwa, że nie wiem kto to do cholery jest! Błąd. Wystrzał ze strzelby. Niestety nie mojej. Ciężka kula dziurawi mi lewą dłoń. Dopadam do tynku celując w wejście do kuchni starajac się osłonić tę flankę jednak nieudolnie. Boli. Spoglądam na lewą dłoń.


Niech to szlag! Załatwili mnie. Chociaż nie do końca. Adrenalina uderza w żyły. Ból póki co jest jedynie tępym pulsowaniem. Nie będzie trzeba pompować. Mogę jeszcze oddać dwa strzały. Wystarczy jak lewą dłonią zwyczajnie podeprę broń. Chociaż to może boleć. Cóż. Takie chujowe to życie. Ale dobra. Czas spierdalać. Niestety jak na złość, tu gdzie stoję, przy schodach, nie ma żadnych okien. Mógłbym spróbować wyważyć od wewnątrz stalowe osłony. Mogłoby się udać. Na przykład w kuchni.

Podsuwam się do załomu korytarza. Światło latarki gaśnie. Jednym szybkim, płynnym ruchem wystawiam strzelbę za róg celując wgłąb korytarza. Tynk rozpryskuje się w białym pióropuszu rowalony przez brenekę, która uderza mnie w brzuch. Na szczęście tylko draskając. Pociągam dwa razy za spust celując raz w lewy i raz w prawy róg. Zaraz po tym, niemal natychmiast, starając się osłonić głowę ramieniem, spinam się i rzucam w kierunku kuchni. Udaje się! Ręka boli jak cholera, adrenalina wali do żył ale żyję! Nie cieszę się jednak zbyt długo.

W środku widzę Ursulę z rozbitą czaszką, spomiędzy której przesącza się mózg. Obok niej na plecach leży Ezechiel z jednym ze swoich noży wbitym w gałke oczną, oboje są nieprzytomni. Nieprzytomni? Kurwa! To worki z mięsem! Mój wzrok pada nagle na otwartą za dnia klapę w podłodze. W sumie. Może i to lepsze rozwiązanie? Nie ma czasu na wyważanie okien. Dopadam do niej. Spoglądam wgłąb. Mrok. Nic nie widzę. Piwnica nie ma okien, więc nie dociera tam żadne światło, nawet księżyca. Pieprzę. Skaczę. Upadadam na stos ciał. Czekam chwilę. Nic się tu nie porusza.

Przesuwam się wgłąb pomieszczenia na leżąco. Staram się ignorować ciała. Nieruchomieję. Zakładam ramię jednego z nich na swoje plecy by choć trochę ukryć plecak. Staram się udawać trupa. Strzelbę chowam pod siebie i dobywam Colta. Trzymam go w zdrowej dłoni zaraz przy piersi, celując sobie w szczękę. Tak na wszelki wypadek. Gdyby to były mutki... Ciarki przechodzą mi przez plecy. Nie dorwą mnie żywcem. Ttuchło, pod którym się połowicznie chowam wydaje się całkiem świeże. Spoglądam na niego. To Ridley. O zgrozo! Toż to przecież jakiś pierdolony horror! Przez głowę przechodzi mi absurdalna myśl, że przecież uratowałem mu wcześniej dupe! Powinien teraz się odwdzięczyć i schować mnie jak tylko może najlepiej.

Słyszę uginające się deski. Ktoś chodzi po kuchni. Przystanął. Czeka. Jak na złość pył, którego wyjątkowo dużo jest w piwnicy zaczyna wdzierać się do mojego gardła. Z trudem powstrzymuję gwałtowny atak kaszlu, jednakże z mojego gardła dobywa się zduszone odkaszlnięcie. Mimo to czekam. Nie śpieszno mi na śmierć. Będę tu leżał dopóki tamci nie polezą w pizdu. Kroki oddaliły się w kierunku jadalnii. Nie usłyszał mnie. Fart. Więc lezę dalej. Wgłąb pomieszczenia. Wstaję, staram się nie wdychać tego cholernego pyłu. Z góry dobiega mnie okrzyk.
- Tu Fray! Liczę do pięciu i wchodzę! Raz… Dwa… - odlicza do pięciu, po czym słyszę strzał.
Fuck! Więc dobrze myślałem, to ten pojeb. Idę wzdłuż ściany dalej, wgłąb pomieszczenia. Zakrywam lewym ramieniem twarz i staram się nie wdychać pyłu. Znajduję kilka pojemników z czarną substancją, przypominającą smołę, o której wspominał wcześniej Clyde. Ponadto dostrzegam małe okienko. Ale szybko rezygnuję z pomysłów na wydostanie się przezeń z tej masowej mogiły. Musiałbym najpierw pozbyć się większych gratów, grubszych ubrań, plecaka. Nigdy to oznaczałoby pewną śmierć.

Badam ściany dalej. Przesuwam się powoli i ostrożnie starając się przebić wzrokiem mrok. Przy okazji przyglądam się zwłokom. Zdaje się, że leżą tutaj pewnie z dwa, może trzy tygodnie. Nie widzę u nich żadnej widocznej mutacji. Większość z ubrana jest w grube kombinezony robocze pokryte grubą warstwą pyłu.

Naglę słyszę znów słyszę kroki. Ktoś ruszył w stronę piwnicy. Moje dotychczasowe oględziny nic nie dały toteż padam na ziemię spowrotem. Albo raczej na podłoże to znaczy zwłoki. Ukrywam co się da na ile się da tak jak wcześniej przykrywając się ręką i nogą nieboszczyków leżących tuż obok. Czuję się okropnie, ale nie ze względu na to, że wysługuję się tymi zeschniętymi ciałami. To coś gorszego. Czuję się jak ścigana ofiara. Nie bezbronna a jednak ofiara. Nie łup a jednak nadal ofiara. Zaszczuta i zdesperowana.

Leżę przykryty zwłokami. Po jakimś czasie humanoidalna sylwetka staje nad kręwędzią drzwi. Nie dostrzega mnie, jednakże ja widzę jej zarys doskonale. Czekam. Postać podnosi do góry jakiś przedmiot. Dochodzi mnie ciche kliknięcie. Światło latarki ogarnia zsyp. Światło prześlizguje się po mnie powoli. Postać wciąż mnie nie widzi ale pewnie domyśla się. Pewnie wyczuwa moją obecność. Po co inaczej by tu zaglądała? Chociaż kto wie. Czekam. Już i tak jestem ranny. Nie ma co pakować się w jeszcze gorsze tarapaty.

Tamten na chwilę znika za ścianą. Dobiega mnie odgłoś ładowania strzelby. Gość wraca i ostrożnie wchodzi do środka. Czekam. Nadal oślepia mnie światło latarki. Nie widzę kto to, jednak domyślam się. Humanoidalna sylwetka. Koniec czekania.

Strzelam nie celując w żadną konkretną część ciała, po prostu w postać, sylwetkę. Zaskakujący huk zwielokrotniony przez echo niemal zamkniętego pomieszczenia ogłusza mnie na chwilę. Mierzyłem już do gościa przez chwilę, więc nie dziwię się zbytnio gdy kula trafia i obala go na ziemię na stertę ciał. Skurczysyn jednakże dalej we mnie celuje. Twardy jest trzeba przyznać. Krzyknął z bólu. Ledwo słyszałem, ale krzyknął. Ciężko powiedzieć coś więcej tym bardziej, że już w następnej chwili wszelkie moje myśli rozprasza niemożliwy do zniesienia ból. Gość mnie trafił. I to w ranną już rękę. Tylko, że tym razem breneka pogruchotała kość promieniową.

Całą rękę mam w strzępach. Krzyczę. Obraz powoli się rozmywa. Próbuję jeszcze podnieść do góry rękę z bronią, ale ciało nie chce mnie już słuchać.

Odpływam.
 
__________________
Wieża Czterech Wichrów - O tym co w puszczy piszczy.

Ostatnio edytowane przez aveArivald : 25-02-2014 o 00:47.
aveArivald jest offline