Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-02-2014, 12:39   #31
Fabiano
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Piwnica.
Sufit, ściany, ciemność, pył i niewyobrażalny smród, do którego tak łatwo przywyknąć. Piwnica a w niej sterta ciał. Z kilkanaście. Może więcej. Na stercie, a nawet w tej stercie Ridley. Leżał, nie ruszał się, ale dychał. Kusz, wszędobylski kusz kawałek po kawałku pokrywał tors, głowę i ramiona. Pokrywał także nogi, które to częściowo leżą zaplątane w śród inne, martwe, członki. Nie wyglądał jakby wziął się i położył. Wyglądał jakby ktoś go rzucił niczym niechciany plecak. Osłonę może jakąś.

Ciemność uniemożliwiła to dostrzec, ale Ridleyowi coś się śniło. Zmarszczone czoło, ściągnięte brwi, drgające gałki oczne. Minęła jedynie chwila gdy oczy się otworzyły a mężczyzna wziął głęboki oddech niczym poławiacz krabów dennych w głębokich bagnach Miami wynurzający się na powierzchnię toni wodnej. Przetarł oczy brudną od pyłu ręką i z trudem doszedł do siebie. Piwnice, to pamiętał. Ale jak się tu dokładnie znalazł? Mętlik w głowie, niewyraźne obrazy. Sen? Jawa? Strzelał do kogoś, chyba kobiety. Cholera jasna! Ściana. Czaszka pękająca pod miarowymi uderzeniami. Strzała przebijająca gardło. Jego strzała? Maczeta, która odcina dłoń. Nóż zbliżający się do gałki ocznej. Głośny śmiech, krzyki, pojedyncze strzały. Obrazy, dźwięki, smród.

Koszmary.

Kaszel. Torsje. Znowu kaszel.

Do nozdrzy dotarł okropny odór śmierci. Podniósł się na łokciach. Znowu kaszel. Ślina gęsta od kurzu. Lepka ciągnąca się. Kurestwo. Kolejne kilka minut próbuje sobie przypomnieć co się działo. Gdy oczy przyzwyczają się do ciemności inne zmysły również wracają do siebie. Plecy ma mokre od lepkiej cieczy. Gdy stara się sobie przypomnieć, co właściwie się wydarzyło, ręka odruchowo zaciska się na napotkanym, uspokajającym kształcie strzelby.

Nagle ciszę przerwał cichy jęk, gdzieś z głębi pomieszczenia. Nie był tutaj sam. Dłoń na strzelbie zacisnęła się niczym kleszcze. Podciągnął ją powoli i starając się nie zrobić za dużo hałasu, sprawdził czy aby jest nabita. Całe szczęście. Chęć zgłębienia tajemnic dzisiejszej nocy przeminęła, jak z gnata strzelił. Ridley teraz niemal modlił się, by to Randal z Marią nie mieli lepszego miejsca na schadzki i nie zauważając śpiącego Marsa zeszli do piwnicy.

Odgłos, niestety, nie wydawał się być pełnym rozkoszy jękiem. A raczej świszczącym sapnięciem. Czy w piwnicy nie miały być same trupy? Martwe trupy?

Kolejna fala kaszlu wstrząsa Ridleyem. Spróbował ją stłumić za wszelką cenę, ale wybucha z podwójną mocą. Gdy w końcu się opanował ku jego uszom nadleciało zapytanie:

- Czy… czy ktoś tu jest? – Głos cichy, świszczący. Z całą pewnością należał do jakiegoś cierpiącego mężczyzny. - Błagam, pomóż…

Kurwa, kto to? Ridley nie poznał głosu. Nie należał do żadnego z jego ostatnich towarzyszy. Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam. Wstaje powoli. Ból w klatce piersiowej odezwał się nieproszony. Jak stary kumpel. Ridley momentalnie myśli o jakichś prochach na ból. Ooo… o wódzie myśli. Wóda by z pewnością pomogła! Stara się podejść niepostrzeżenie, ale potrąca metalową puszkę leżącą na ziemi. Pieprzony niezdara. Nic tylko oczekiwać teraz huku wystrzału. Zamarł zatem, a puszka toczy się kawałek wydając obłąkane dźwięki. Coś, jak seryjne uderzenie gromu. Takie dźwięki budzą największych śpiochów. Wtedy właśnie dostrzega leżącego w rogu zdeformowanego mutanta.



Westchnął celując strzelbą. Mutant był poważnie ranny. Można by rzec, że nie stanowi już problemu. Tylko, że powszechnie wiadomo, że nie należy ufać pierwszemu wrażeniu. Ciężko ranny w brzuch, krwawiący, taplający się niemal we własnych wnętrznościach człowiek byłby martwy. Mutant może jeszcze wleść na drzewo i zrobić tam zasadzkę przy użyciu własnych jelit.
Są kurewsko wytrzymali.

Ridley robi jeszcze jeden krok i dostrzega pistolet.

- Proszę… - sapnął mutant. - Nie.. ja nawet nigdy do nikogo nie strzeliłem… Nie zabijaj.

- To co tutaj robisz, jak nie chcesz mnie zabić? - mówiąc to Ridley wycelował w głowę leżącego.

- Jestem z obozu… - Bierze głęboki haust powietrza. Nie brzmi to przyjemnie. - Usłyszeliśmy strzały, przyszliśmy…

Mówienie sprawiało mu wielką trudność. Albo to tylko gra.

- Pierwsi zaczęliście strzelać.. - Odkaszlnął krwią. Ridleyowi przyszło na myśl jego ranne płuco. - Proszę, zabierz mnie do obozu, moi nie zrobią Ci krzywdy.

- Niestety samo twoje zapewnienie mi nie wystarczy
. – Wyjaśnił Ridley - Nie zabiję cię, ale tylko jeśli nie będę odczuwał żadnego zagrożenia z twojej strony.

I to była chyba prawda. Jakoś ma awersje do zabijania dla samego zabijania. Skrupuły Marsa często przybierają dziwną formę. Czasami czuł się jak sama śmierć wybierając kto, lub co ma umrzeć a kto, lub co, nie. A czasami rzucał się na ratunek jakiejś bezbronnej suce.

Podniósł broń i ogląda ją w ręku. Zimny. Czyli trochę minęło odkąd był używany. O ile w ogóle. Szybka, dziewięciomilimetrowa pukaweczka mogąca strzelać serią. Mutant ze spokojem obserwuje czekając pewnie na reakcję Ridleya.

- Co się tam na górze wydarzyło? – Doczekał się. Ciiszę przerywa Ridley. - Jest tam was więcej?

- Strzelił do mnie, skurczybyk.. zabił… - Wziął kolejny nierówny oddech, co jakiś czas na dłużej przymykał oczy. - Iana zabił… Za nic.. - Powoli traci przytomność.

- Kto zabił? – Ridley przykucnął przystawiając strzelbę do klatki piersiowej mutka. - Kto strzelał?

Mutant nie odpowiedział, szepcząc coś pod nosem. Niezrozumiały bełkot. Czy to się dzieje wszystko naprawdę? Bez dwóch zdań. Klatka rwie, kaszel dusi, czupryna swędzi, a plecy dalej wilgotne od krwi, w której leżał. Ale skąd ta krew?

Ridley doszedł do wniosku, że nie ma co się przejmować nadmiernie mutkiem. Wyzionie ducha, trudno. Nie wyzionie, niech go bóg mutków błogosławi. Po sprawdzeniu broni wsadził ja zabezpieczoną za spodnie i ruszył do wejścia. Po drodze natknął się jednak na coś, czego nie chciałby widzieć. A widział właśnie.

Jedno ciało całe pokryte krwią i widocznie świeższe niż pozostałe. To Nemrod. Leży bez ruchu. Jego głowa jest przestrzelona. Kurewsko dołujący widok.

- Kurwa… - Szepnął tylko przykucnięty przy ciele. Wyciągnął rękę by zbadać tętno nie dowierzając oczom.

Tętna brak. Lewa ręką i dłoń roztrzaskane są przez śrut. Głowa przestrzelona niewielkim kalibrem. Ridley wraca spojrzeniem do mutka. Tamten bez zmian. Więc łowca wstał i ruszył do wyjścia.

A miał mu się odwdzięczyć.

Okazuje się, że z łatwością udało mu się wydostać z piwnicy. Jest w kuchni. Wejście do bunkra pokryte jest krwią i dziurami po śrucinach. Ciężko powiedzieć czym więcej. To prawdopodobnie, wnioskując po śladach, tutaj mutant został postrzelony. Pod ścianą leżą dwa kolejne ciała. Kobiety z roztrzaskaną czaszką, jakby ktoś wielokrotnie uderzył jej głową o ścianę. Albo ścianą o jej głowę. Na jej kolanach opartą głowę ma Ezechiel, z którego gałki ocznej sterczy nóż.. Kobieta wygląda, jakby przed śmiercią głaskała starca po zakrwawionych włosach. Na ziemi w progu jadalni leży kolejny mężczyzna z odstrzeloną głową. Wszystko pokryte jest szarym pyłem.

- Co jest do cholery! – dziwi się na głos Ridley. Rozgląda się. To pewnie robota tych z obozu, myśli. Czemu tylko tego nie pamiętam? Czyżbym całą tą masakrę przesiedział w piwnicy? Chciał do niej wejść, to pamięta dokładnie. Późniejsze wydarzenia zanikają w pamięci, albo przeplatają się na tyle nieprecyzyjnie, że żadnego wniosku nie można z nich wyciągnąć. Poza tym, wydaje się, że to wszystko mu się śniło. Ten świat, ten przed nim, wydaje się jak najbardziej realny.

Wczesny świt odsłania kolekcje noży Ezechiela i jego karabin. Z całą pewnością lepsze to niż ten dziewięciomilimetrowiec za pasem. Ridley ostrożnie, niemal wierząc, że zaraz rozstąpi się pod nim otchłań, czy chociaż zawali się coś na głowę, podchodzi do Rewolwerowca i sprawdza jego puls. Jest. Serce Ridleya zaczyna żwawiej bić. Nie jest sam.

Nóż w oku, nie wygląda dobrze, tak samo krew na kurtce, ale żyje. Czego nie można powiedzieć o niej, pomyślał przenosząc wzrok na Urszulę. Obok kolesia z odstrzeloną głową leży karabin. Ridley nie pamięta czy kiedykolwiek miał taki egzemplarz w rękach. Najważniejsze, że całkiem nieźle leżał w łapach i dysponował porządną amunicją. 7,62 skutecznie powstrzymuje większość zagrożeń.

Ridley stanął z karabinem przy nieznanym facecie…yyy przy truchle nieznanego faceta. Sytuacja nie jest dla niego jasna. Co się tu wyprawia? Padły strzały. Czyżby to przespał? Nie, przecież coś tam chyba pamiętał. Rozbijana głową ściana. Wrócił wzrokiem do Urszuli. Kręcąc głową ruszył ku wyjściu z kuchni.

Powoli, bacznie zwracając uwagę gdzie staje, wchodzi na drugie piętro. Co chwile przystaje by nasłuchiwać. Deski skrzypią niemiłosiernie pod jego ciężarem. Ostrożnie dociera na drugie piętro. Pył, kurz wszędzie. Wzburzony, jakby ktoś tędy przebiegał. Po drodze mija korytarz poszatkowany strzałami ze strzelby. W końcu staje pod drzwiami gabinetu. Są otwarte, w środku leżą dwa ciała. Marii, w kałuży krwi, oraz Clyda. Doktorek bezwładnie ni to leży ni to siedzi przy ścianie za biurkiem. Dziewczyna ma przecięte jeansy, a świeża rana na jej nodze wygląda na zaszytą. Dookoła wala się sprzęt medyczny i łuski pistoletu. Kolejna fala kaszlu zgina Ridleya w pół. W podłogę obok kobiety wbite było solidne ostrzę, które ktoś wyszarpał zostawiając poważny ślad w podłodze.

Obok Marii leży małe zawiniątko. Zanim jednak łowca podszedł bliżej by przyjrzeć się i kobiecie i zawiniątku zrobił sobie osłonę na twarz. Wdychanie tego cholerstwa groziło jakimś choróbskiem, bez dwóch zdań.

Ridley klęcząc obok Marii sprawdził jej puls i ucieszył się bardzo wyczuwając tętniące życie wewnątrz kobiety. Zajrzał do zawiniątka i wzdrygnął się. Wewnątrz kilku posplatanych szmat zawinięte było ciało dziecka. Najpewniej te, które Maria znalazła zaraz po wejściu do budynku wczoraj popołudniu. Ale czy Maria nie pochowała tego dziecka? Może nie, nie pamiętał dokładnie.

Nagły huk okazał się bardziej niż przerażający. Przez dłuższa chwilę nic się nie działo i czujność Ridleya zdążyła przysnąć trochę. Toteż raptowny huk jaki usłyszał spowodował, że serce z sześćdziesięciu uderzeń na minutę nastawiło się na sto osiemdziesiąt, przy problemach z sercem grożąc zawałem. Na szczęście łowca nie ma problemów z sercem. Czuł tylko pulsowanie w uszach a jego mózg przestawił się na tryb High.

Blacha, okna bądź drzwi. Ktoś próbuje się włamać. Nie miał dużo czasu. Jednak czas był dlatego Ridley podszedł do doktorka. Zbadał puls i klepnął murzyna po twarzy.

- Clyda, chłopie słyszysz mnie? Clyda - Szepnął do ucha.

Mężczyzna nie odpowiada. Oprócz walenia w metalowe płyty słychać też krzyki. Nie zrozumiałe, ale z całą pewności kilka osób. Ridley nie czekając więcej podszedł do zachodniego okna i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Dwójka mutantów próbuje usunąć za pomocą łomów metalowe zabezpieczenia na oknach. Jeden z nich przestaje i rozgląda się wyczulony. Łowca chowa się. Idąc na drugą stronę, by się rozejrzeć czy to jedynie nie dywersja, przeładowuje broń i sprawdza stan amunicji. W oddali obóz mutków ewidentnie się zwija. W tym samym czasie na dole z trzaskiem ustępuje płyta. Dosłownie chwilę później gardłowy głos wydaje polecenia:

- Wy, sprawdźcie górę! Zgrzyt! Do piwnicy! Szukaj!

Ridley nie potrzebował dużo myśleć. Wziął nóż i ustawił się zaraz za ścianą przy wejściu. Ktoś wchodził po schodach. Podłoga tym razem okazała się sprzymierzeńcem. Skrzypiące deski pozwalały na szybką lokalizację napastnika. Zza rogu wyłania się lufa pordzewiałego pistoletu.

Łowca zręcznym ruchem złapał przeciwnika, pociągnął, lekko obrócił i złapał za gardło przystawiając nóż. Trwało to małą chwilę. Ręka na gardle zacisnęła się na bolesnym miejscu. Szarpnięcie i stali, mutek a zanim Ridley naprzeciwko mutanta ze strzelbą wycelowaną w ich stronę. Pociąga za spust.

Cały ładunek śrutu uderza w obezwładnionego mutanta. Ten, oberwał w brzuch i klatkę piersiową, krzycząc przeraźliwie i osunął się na ziemię. Drugi szarpie się próbując przeładować broń. Mars kolejny raz działa instynktownie. Zamach, rzut, zanim jeszcze nóż doleciał Ridley zerwał się do biegu. Nóż nie wyrządził żadnej krzywdy, czego nie można powiedzieć o ataku łowcy. Mutant dostał z partyzanta w twarz i upada na ziemię, upuszczając broń. Rozległy się trzy strzały. Najwyraźniej trafiony ze strzelby kolegi mutek miał jeszcze chęć się pobawić.

- Tutaj! – Słychać z dołu. Chwilę później jakaś maszkara pojawia się na schodach.

Ridley podnosi zawieszony karabin i mierzy. Strzał. Huk i zapach prochu. Pocisk przeszywa rannego mutanta. Przeraźliwy krzyk niesie się echem po domu. Opuszcza on pistolet i stara się wczołgać na drugie piętro.

Ból przeszywa plecy. Boże żeby nie w wątrobę, myśli Ridley. Przyklęka na kolano. Mutek zaskoczył go, co nie powinno mieć miejsca. Złapał z całej siły za karabin i z obrotu strzelił mutka w nogę. Czyżby coś chrupnęło? Szkarad przewraca się na podłogę.
Rzut oka w dół schodów w samą porę by ujrzeć kolejnego mutanta celującego z Thompsona.

Grad kul leci zagęścił powietrze. Jedna jedyna kula drasnęła tylko mięsień skośny brzucha. Coraz bardziej zdenerwowany Ridley przycelowuje sekundkę i strzela. Mężczyzna upada na ziemię trafiony w klatkę piersiową. Natomiast ten z tyłu łowcy chwycił za karabin i próbuje go wyrwać Ridleyowi. Solidny pasek nie pozwala na dużą swobodę, ale udaje mu się przewrócić łowcę. Upadają razem.

Powoli to wszystko zaczyna Marsa irytować. Wcześniej adrenalina nie pozwalała na takie myśli. Działał instynktownie. Czym dłużej jednak się jest w zwarciu, tym bardziej się uspokaja. A czym bardziej się uspokaja, tym bardziej się wkurwić idzie.

Dosyć żartów, krzyczy sam na siebie Ridley i ładuje kolano w krocze przeciwnika. Każdego mężczyznę boli to podobnie zatem mutek skulił się i dygotał z bólu. Mars wstał, wyszarpnął karabin i rozejrzał się. Nikt już w niego nie celuje. Przy nogach leży pobity, na niższych schodach ledwo dychający, ranny najpewniej w płuco brzydal. Na górze też jeden, co długo nie pociągnie. Tylko, ze to mutanty, wybryki molocha. Nie wiadomo czego się po nich spodziewać. Temu zwijającemu się zabrał strzelbę. Tego na dole również pozbawił pistoletu. Kolejnemu zabrał Thompsona i nóż.

Jedynego, który był w dobrym stanie, trzeba było przesłuchać. Informacja to druga, po broni, z najpotrzebniejszych rzeczy tego świata. Ridley złapał szkaradę i uciskając go w okolicach szyi zmusił do wstania. Pchnął go w stronę gabinetu, a gdy ten zaczął się stawiać, Mars przyłożył mu strzelbę do pleców.

- Idź.

Na górze leżał jeden z tych postrzelonych. Nie ruszał się. Ridley jeszcze nogą obrócił go na plecy. Masakra jakie te mutanty potrafią być odpychające, myśli szybko. I zauważa błyszczącą, najpewniej złotą monetę zawieszoną na szyi martwego napastnika.


Złoto od zawsze przykuwało wzrok. I kiedyś i dziś można było całkiem dobry zrobić na nim interes. Jednak oprócz jakichś magicznych czy szamańskich właściwości Ridley nie widział dla niego zastosowania. Świeciło jednak przepięknie.

Chwilę pocieszył jeszcze oko i zostawił je na martwym mutku. Wstał, a mutek prowadzony przez niego do gabinetu stał przy ścianie i rozglądał się w poszukiwaniu ratunku. Niestety ratunku nie będzie, pomyślał Ridley. Trzeba było myśleć o tym zanim tu weszliście. Jednak zaczął inaczej.


Podszedł do mutka, ruchem ręki kazał mu usiąść. Mars złapał go za rękę, wykręcił nadgarstek.

- Czemu nas atakujecie?

- Wy pierwsi, zaczęliście strzelać, ludzkie ścierwa.. – Patrzył ze złością, z nienawiścią nawet. Spróbował splunąć na Marsa, lecz mocniejsze wyłamanie ręki ostudziły jego zapędy.

- My, czyli ludzie, czy my - wskazał wszechogarniający burdel, jedną ręką cały czas trzymając rozmówce - czyli tymczasowi mieszkańcy tego budynku?

- Jacy mieszkańcy, pojebańcu? – kpił paskud.

- Tymczasowi, nie dosłyszałeś? - Rzucił Ridley przez zęby bardziej wyginając mu rękę. Stęknięcie, ale żadnej odpowiedzi.

- To inaczej, czy ja Ci zawiniłem, - pokazał na Clyda i Marię, - czy oni ci zawinili?

- Czy ja ich kurwa, zastrzeliłem?! Ja?! – Wreszcie normalna rekcja. Mutek bierze głęboki oddech. - Weszło tu dwóch naszych, jak usłyszeliśmy strzały! Znaleźliśmy trupy! Weszliśmy teraz razem i to ty skurwielu zacząłeś do nas walić! Ty!

Ridley zaśmiał się. Bez kpiny. Nie miał zamiaru poniżać bez potrzeby.

- Ja? Jakoś inaczej ja to pamiętam. Pierwszego swojego zabiłeś ty. Ja go tylko trzymałem, zasłoniłem się, to prawda, ale nie wyrządziłem mu krzywdy. Ty strzeliłeś. Uważasz, że miałem w takim momencie powiedzieć, Siemacie, nie strzelajcie?

- Wypierdalaj! – Krzyknął i zaczął się wyrywać. Ridley złapał jeszcze solidniej. Niestety z nie najlepszym skutkiem. Aczkolwiek musiał dużo włożyć w to siły by złamać rękę mutkowi. Nie chciał tego. Chrzęst był nie przyjemny dla ucha. Ciarki przeszły łowcę po karku. Bez adrenaliny płynącej w żyłach odczuwa się czasami rzeczy których byśmy nie chcieli.

Mutant krzyczy z bólu. A czemu nie?

- Zamknij się! – żąda stanowczo Mars. Po chwili znacznie spokojniej dodaje: - Widzisz, tak to jest. Ja do ciebie z normalną rozmową, a ty wypierdalaj. Słuchaj teraz uważnie, - Wyciągnął pompkę, - Nie dałeś mi żadnego argumentu bym cie nie zabijał. Myślę, że powinieneś to szybko zmienić. Bo nie mogę sobie pozwolić byś się tutaj krzątał kiedy ja będę zajęty innymi sprawami.

Mężczyzna opada swobodniej na podłogę. Nie spina się już.
- Po prostu… - niemal szepcze. - Po prostu mnie wypuść.

- Stara śpiewka. Ty byś mnie nie wypuścił. Zobacz, jakie mam szanse na to, że sobie pójdziesz i mi nie narobisz gówna? Wyjdziesz i niby co?

- I ruszymy dalej... Kurwa, człowieku przecież my nie jesteśmy żołnierzami.

- Tego nie wiem. Co więcej nic o was nie wiem. Wiem tylko, że w mojej ocenie, ktoś nas zaatakował. Nie byle ktoś, tylko mutanci, podobni do ciebie. I tutaj się ukryliśmy. I jak mam teraz uwierzyć, że to nie wy? I że nie wrócisz tutaj z bandą sobie podobnych?

Facet zaczął się rozklejać. Jego głos drży.
- Proszę.. Zwyczajnie ruszymy dalej… Nie mamy nic do Nashville… Zawsze się trzymaliśmy od was z dala.

- Posłuchaj wiele może zmienić to jak teraz będziemy rozmawiać. Potraktuj to jak handel. Ja nie będę miał zysku jeśli cię zabiję. Ale nie mogę stracić jak cię puszczę. Życie jednak nauczyło mnie, że dobre uczynki nie są opłacalne. Pytanie zatem. Od kogo się trzymaliście z daleka? Z kogo ty mnie uważasz?

Mężczyzna spojrzał Ridleyowi w oczy.
- Za prze… Przeszukiwacza? Jesteś przeszukiwaczem, tak? - Wziął głęboki oddech. - Mówię Ci, nie jesteśmy żołnierzami. Mogę dać ci żarcie i wodę, mamy też leki i trochę amunicji.

- Obiecankami mnie nie kupisz. Nie jesteście żołnierzami, a ilu was jest? Jesteś z tego obozu obok tego bajora, jakieś trzysta metrów stąd?

Mężczyzna potwierdził skinięciem głowy.

- No i już mi coś się nie zgadza. To czemu mieliście niewolników w obozie? Może zamiast żołnierzami, jesteście treserami ludzkich niewolników?

Mimo bólu zdobył się na lekki uśmiech.
- W Nashville też trzymacie niewolników.

- I tu widzisz jest pies pogrzebany. Suka znaczy. Ja, - jedną ręką wskazał Clyda i Marię, - my, nie jesteśmy z Nashville. To w takim razie, znowu się pytam, co się tu wydarzyło. – Ridley przystawił mu pompkę do piersi.

- Kurwa, człowieku… - Jego głos znów zaczął się trząść. - Usłyszeliśmy strzały, wysłaliśmy dwóch ludzi… Ktoś ich zastrzelił, więc sami poszliśmy.. - Wziął głęboki wdech. - I resztę już znasz. – Chwilę milczy z jego policzka spływa łza. - Mam dzieciaka… Dam ci chleb i całe leki, jakie mamy ze sobą.. Tylko nie zabijaj… Jak, dzieciak bez ojca, może…?

- Ciężka sprawa, co? Ilu was jest w obozie?

- Jakiś trzydziestu – odpowiedział niemal łkając, - ale teraz zostały tam same homary. I kilku ludzi.

- Co z resztą?


- Leżą martwi na dole. - Odpowiada z goryczą. - Jest też kilka kobiet i dzieciaków. Pójdziemy tam razem, a nikt nie zrobi ci krzywdy.

- Baju baju, będziesz w raju. Jest tam ktoś, kto potrafi udzielić pomocy człowiekowi? Nie byle pierwszej pomocy, ale w razie czego uratować życie?

- Mamy znachora..
- Głos mutanta, trochę się uspokoił. - Stary, uratował kilku.

- Kurwa, jak ci tu wierzyć? - Ridley wstał. Ciągle trzymając w ręku pompkę wycelowaną w mutka.

- Proszę, cię człowieku! Po co się zabijać?! - Upada u stóp Ridleya. Twarz miał zapłakaną. - Syna mam! Ike się nazywa! Błagam cię, dla mojego dzieciaka cię błagam. - Złapię za stopy, opierając na nich głowę. - Broni nawet nie mam! Odejdziemy przecież! - Skomlę.

- Przestań! Jak tu przyszedłeś taki twardy byłeś. Daj mi pomyśleć! – Ridley tracił powoli opanowanie. Sprawa była nieprzyjemna. I kurewsko się komplikuje z chwili na chwilę. A może kropnąć go? Byłby spokój. Sytuacja była kurewsko beznadziejna. Oni najpewniej żyją. Ale jak im udzielić pomocy? Clyda nawet się ocucić nie dało. Tak samo Marię.

Wyciągnął kajdanki, podał paskudzie.
- Przypnij się. Zdrowa ręka do przeciwległej nogi. Chcę się rozejrzeć. Nie wierze za bardzo w twoją bajkę, ale muszę coś założyć. Jak tylko zwątpię w twoją prawdomówność, będziesz miał kłopoty, rozumiesz?

- Dz.. Dziękuje.

- Pierwszy warunek, nie ruszasz się stąd.

Stał chwilę, po czym podszedł jeszcze raz, na spokojnie, do Clyda i zmierzył mu puls, przypatrując się czy oddycha. Później to samo z Marią. Oboje żyli. Bogu dzięki. Co zrobić? Wziął najpierw Marię, później murzyna, i zaniósł ich po kolei do sąsiedniego pomieszczenia. Ułożył na łóżku i przykrył. Kiedy to się skończy? Kiedy opuszczą tą zrujnowaną mieścinę?

Po zajrzeniu jeszcze do swojego plecaka, postanowił rozejrzeć się po okolicy. Obóz był tam gdzie wcześniej. Obozowicze są już całkowicie spakowani i gotowi do drogi, jednakże wciąż na coś czekają. Łowca postanowił im się bliżej przyjrzeć. Podciągnął karabin i spojrzał przez lunetę.

Jeden strażnik z długą włócznią. O tym nie było mowy w zeznaniach mutka. Ridley spojrzał w jego kierunku sprawdzając czy wszystko okej. Reszta jakby pasowała. Westchnął i zwiesił karabin.

- Wstań. Zejdziemy na dół. Ty idziesz pierwszy. – Zdjęte kajdanki Mars schował do kieszeni.

- Mamy leki.. I jedzenie… Co chcesz możemy ci dać. - Mówił już trochę pewniej.

Mutant ze schodów, który miał przy sobie Thompsona wykrwawił się. Leży nieruchomo pozbawiony przytomności. Na dole w kuchni coś się poruszało. Ridley zamarł chwyciwszy mutka za ramie.

- Czekaj, - polecił szeptem łowca, - ktoś jeszcze z tobą był?

- Było nas trzech.
- Odpowiedział niepewnie.

- No to będzie twój sprawdzian. – Odczekał chwilę. - Kto tam?!

Nikt się nie odezwał. Coś jednak z całą pewnością poruszało się w okolicach bunkra, jakby ktoś, albo coś czołgało się po ziemi.

- Wchodzisz zaraz za mną. – Polecił mutkowi i wbiegł z podniesioną bronią do kuchni. Jeśli to był, jak podejrzewał, wykrwawiający się mutek z piwnicy, nic mu nie groziło. A może? Ale jeśli to było coś innego, nie miał ochoty dawać temu czemuś czasu do reakcji.

Z wejścia do bunkra wystaje głowa i połowa torsu próbującego się wydostać z piwnicy zdechlaka. Człowiek by dawno się wykrwawił. Ten mutek ma jednak ochotę wrócić do swoich. Niebywałe.

Bardziej żywa szkarada nie zważając na nic rzuciła się do pomocy koledze.
- Garry? mocno Cię urządzili.. ale żyjesz… Kurwa, co za bajzel.

Ridley spodziewał się tego, więc nie miał zamiaru interweniować. Jednak nie spuszczał ich z oka. Podszedł do Ezechiela i też na spokojnie sprawdził mu puls i czy oddycha. Kobietę sprawdził również.

- Stary, słyszysz mnie? Hallo! - Zawołał do Staruszka.

Ezechiel żyje, ale również, tak jak Clyde i Maria, nie jest responsywny. Kobita martwa. Co zrobić, zastanowił się stając tyłem do rewolwerowca. Puścić tych tutaj, czy zatłuc i później się przejmować? Miał jeszcze kilkanaście nabojów do frankiego, z góry byłby wstanie kilku ściągnąć. Ale czy warto? A gdzie jest Randal? Może również tam na dole gdzieś pomiędzy starymi a nowymi ciałami. Trzeba będzie to dokładniej sprawdzić. Dzień jeszcze długi i roboty od groma.

Westchnął przeciągle i zwrócił się do szkarady.

- Mutku, nie wiem jak się zwiesz, ale teraz was puszczę. Jednakże mam tutaj jeszcze trochę ołowiu - klepną się po kieszeni. - i będę was z górnego okna obserwował. Jeśli coś mi się nie spodoba, wystrzelam was jak kaczki. Jednakże postanowiłem tobie zaufać. I mimo, że niezbyt dobrze zaczęła się nasza współpraca, to chciałbym, żeby jednak dalej można było ją nazwać współpracą. W zamian, chcę tylko niewielką ilość zapasów w jakimś postronnym miejscu nieopodal tego budynku. Jedna osoba ma je przynieść.

Mutek spojrzał na Marsa ze zrozumieniem.
- Potrzebujecie lekarza. Mamy jednego w obozie. Mogę wysłać homary, po twoich ludzi. - rzucił wskazując na rannego Ezechiela.

- Wybacz, ale na takie ustępstwa nie pójdę. Mogę tu przyjąć lekarza, z jakimś strażnikiem, nie pod bronią palną. Ale nie mogę pozwolić wziąć moich ludzi do waszego obozu. Aż tak ci nie ufam.

- Spójrz na to. - Wskazał na nóż wystający z oka starca. Makabryczny widok. - Nie może go szyć w tym syfie…

Fala kaszlu przerwał jego słowa. Chwila ciszy.

- Macie lepsze warunki? Nie wydaje mi się. Poza tym twój obóz jest już zwinięty. Dołóż do tego niepokój zważywszy na to, że macie niewolników w śród swoich. - Wyciągnął rękę by dali mu dokończyć. - Wiem, my sami swoich więzimy. Ale trafiliśmy do Nashville właśnie jako niewolnicy i teraz mają inni nam u was w obozie podawać koc? - Pokręcił głową. - Myślę, że godzina roboty i dało by się jakieś pomieszczenie tutaj doprowadzić do czystości. Sam się tym zajmę, jak trzeba będzie.

Mężczyzna wysłuchał w ciszy.
- Moi ludzie przyjdą tu po ciała. - Dźwignął rannego i ruszył do wyjścia.

- Drzwi będą otwarte. Ale strażnik będzie czuwał.

Ridley ruszył w stronę schodów. Miał zamiar z góry przypatrzyć się całej okolicy raz jeszcze. Trzeba było oczywiście zająć się jeszcze Ezekielem. Ułożyć wygodnie, przykryć. Mars musiał też zdobyć wodę i coś do jedzenia. Stanął jednak przed schodami i ruszył w stronę wyjścia, gdzie ranni opuszczali właśnie jego włości. To wszystko musiało poczekać. Ostrożność przede wszystkim. Musiał rzucić okiem na zewnątrz czy aby te maszkary mówiły prawdę.

Przesłuchiwany mutant pomagając swojemu towarzyszowi przeszedł po wyważonych drzwiach. Gdy znaleźli się już na zewnątrz, jeden nich spojrzał w kierunku obozu. Może i o kilka sekund za długo. Dosłownie sekundę później mutki padają na ziemię.
A ciszę przerywa odgłos gromu.
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline