Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-02-2014, 18:31   #32
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

06.10.2056
16:31

- Możesz uspokoić tego dzieciaka? Nie słyszę własnych myśli. – Młody zwiadowca arabskiego pochodzenia strofował matkę trzymającą w ramionach niemowlę.
- Omar, – drugi mężczyzna poprawiając ciężką radiostacje na plecach, przyglądał się kompanowi ze złością. – Ty też mógłbyś się już zamknąć. – Skeet, bo tak nazywał się radiooperator i przy tym dowódca grupy, zwrócił się do kobiety. – Ono nie może tak płakać. Ściąga na nas uwagę. – Kobieta energicznie pomachała głową próbując uspokoić dziecko. Skeet otaksował ją wzrokiem. Niebrzydka, niezły tyłek, choć raczej jeszcze dziewczyna, niż kobieta. Uśmiechnął się sam do siebie. Może coś z tego będzie. Z zamyślenia wyrwał go głos Stanleya. Oddalony o kilkadziesiąt metrów przeszukiwacz wskazywał swoim łukiem na piętrowy budynek, stojący na uboczu od głównego szlaku.
- To tutaj. – Powiedział opanowanym głosem.
- Daj zerknąć na mapę – rzucił Omar, podbiegając do łucznika. Wziął z jego ręki arkusz i oddalił się o kilka kroków. – Co myślisz o tym poronionym pomyśle? – Zapytał jadowicie. Stanley obejrzał się za siebie, upewniając, że Skeet i kobieta nie słyszą ich rozmowy.
- Taki był rozkaz Kapitana i powi..
- I przez ten rozkaz Kapitan nie żyje. – Brutalnie przerwał mu Omar. – Mówię tylko, że przez tą babę i jej pieprzonego gówniarza raz po raz wpadamy w gówno. – Skeet spojrzał na niego znudzony.
- Było gorzej, a dawaliśmy radę. – Słysząc to Omar pokręcił głową z niedowierzaniem. – Zresztą, jakie wyjście? – Kontynuował Stanley. – Zostawimy ją? Pewna śmierć. Cholera by to... – Przeklnął, kiedy jego but zagłębił się w jakieś kleistej mazi.
- Gówno, Stanley rozumiesz. – Rzucił wzburzony Omar.
- Nie Omar, ja to, rozumiem wszystko, ale nie o wszystkim gadam - Pogroził mu palcem. – Kapitan zabity i teraz Skeet dowodzi, a on mówi, że kobieta idzie za nami, więc idzie... – Zapauzował. – I radzę Ci o tym nie zapominać. – Dodał groźnie. Omar wyglądał, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, jednak szybko zrezygnował, kiedy zbliżyli się do opuszczonego domostwa. Chwilę potem dołączył do nich Skeet, celując ze swojego colta w powybijane okna na piętrzę, nerwowo przebierając palcami po drewnianym łożu broni.
- Do środka. – Bezgłośnie wyszeptał w kierunku Omara, ruchem otwartej dłoni wskazując mu drzwi. Arab spojrzał na niego niechętnie, ale bez słowa sprzeciwu, powolnym ruchem otworzył lufą strzelby ciężkie, drewniane drzwi. Zerknął do środka. Promienie światła wyciągały z ciemności nieruchome sylwetki przykryte grubą warstwą sadzy.
- Kurwa. – Zaklnął cicho, kiedy jego nozdrza zaatakował trupi smród. Ostrożnie stawiając kroki, wszedł do środka. Zaraz za nim ze strzałą na napiętym łuku ruszył jego towarzysz. Skeet oparł się o framugę i co jakiś czas zaglądał do środka. Dwaj mężczyźni powoli przeszli przez hol, przekraczając leżące w nim ciała i kierując się w głąb budynku. Skręcając zza róg zniknęli z pola widzenia swojego dowódcy.
Kilka nerwowych chwil później umorusana twarz jednego ze zwiadowców wychyliła się z okna na drugim piętrze. Omar przywołał swojego dowódcę gestem dłoni, po czym zniknął w środku. Skeet wziął głęboki oddech.
- Zostań tu. – Rzucił do kulącej się obok kobiety. Ta tylko przytuliła mocniej do siebie malutkie zawiniątko i skinęła głową. Dowódca ściągnął paski ciężkiej radiostacji i ruszył do środka. Najpierw natknął się na dwa trupy. Uklęknął przy jednym nich. Dwóch, leżących tu mężczyzn miało na sobie kombinezony robocze i solidne buty. Skeet przeszukał kieszenie skórzanej kurtki jednego z nich. Wyciągnął z niej sfatygowaną reklamówkę z czerwonymi pastylkami, chyba lekiem na dgrawki. Zmarszczył brwi. Cokolwiek zabiło mężczyzn, nie zadało sobie nawet trudu, żeby ich przeszukać. Nie będąc pewny znalezionych leków, z powrotem wepchnął je do kieszeni zabitego. Następnie rozpiął kombinezon mężczyzny oglądając pobieżnie jego martwe ciało. Nie było śladów, wskazujących, że tamci padli ofiarą dzikiego zwierzęcia, czy człowieka.
Nagle usłyszał cichy szmer zaraz za sobą. Zręcznym skokiem dopadł osłony i wycelował w kierunku drzwi wejściowych. Tam, oświetlana ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, stała kobieta trzymając na rękach dziecko. Skeet opuścił lufę.
- Miałaś na nas czekać. – rzucił ze złością, wciąż trzymając palec blisko spustu. Dziewczyna spojrzała na niego przestraszona.
- Psy.. – zaczęła trzęsącym głosem. – Idzie ich kilka w tą stronę. – Dokończyła. Żołnierz wstał i szybkim krokiem wyjrzał na zewnątrz. Rzeczywiście, drogą powoli zbliżało się kilkanaście wygłodniałych kundli. Część z nich zatrzymywała się, podnosząc do góry łby, jakby starając się wywęszyć zapach swojej następnej ofiary.
- Zamknij drzwi i zastaw je tym – powiedział zdenerwowany, wskazując na rozpadającą się komodę. – I tym razem nigdzie się stąd nie ruszaj – dokończył, idąc dalej. Skręcił w korytarz prowadzący w głąb budynku, prawie wpadając na Stanleya. Ten już miał coś powiedzieć, ale zamilkł gdy dowódca zgromił go wzrokiem.
- Więc? – zapytał wkurzony Skeet. Stanley podrapał się po twarzy zostawiając na niej szarą smugę.
- Oprócz tych dwóch, co tam leży nie ma tu nikogo więcej. U Omara na górze to samo. Znaleźliśmy płyty, worki i drut kolczasty. Na górze leżą też narzędzia, stare żarcie i koce, ale robotników tu nie ma. – Dowódca spojrzał na niego z jeszcze większą złością.
- Chcesz mi powiedzieć, że kilkunastu gości znikło, zostawiając za sobą wszystko, co mieli i jeszcze dwa trupy na do widzenia? I Ty mnie nie wkurwiaj. –
- Po prostu ich tu nie ma i tyle.
– Odpowiedział zwiadowca urażonym tonem. Skeet spojrzał na niego ze złością i lekko potrącając ramieniem przeszedł do następnego pomieszczenia – dawnej kuchni.


Drzwi do niej były wyważone, jakby ktoś z całej siły wykopał je razem z zawiasami. Na podłodze walała się masa śmiecia, pogięte puszki i rozbite butelki. Słońce wyciągało z mroku pokryte sadzą meble.
- Pożar? – Zapytał Stanley delikatnie odkręcając zawór gazu w stojącej obok niego butli. Przystawił do niego ucho. – Pusta – zauważył. Skeet stał w rogu pomieszczenia przypatrując się zbutwiałemu dywanowi pod jego stopami.
- Może tu tak, ale na pewno nie w całym domu. – Wiedziony przeczuciem mocniej uderzył obcasem w podłogę. Spod jego ciężkiego buta dało się słyszeć metaliczny odgłos. Ukląkł więc i odrzucił śmierdzącą szmatę.
Bingo. – Uśmiechnął się. Nagle obaj drgnęli, kiedy usłyszeli kroki w sąsiadującym pomieszczeniu. Jak na komendę wycelowali broń w stronę wejścia, kiedy pojawił się w nich Omar. Arab podniósł ręce do góry.
- Szkoda na mnie amunicji. – Rzucił z przekąsem, opuszczając ramiona.
- Pomóżcie mi – odpowiedział Skeet, nie reagując na zaczepkę. Przewiesił broń przez ramię i wskazał na solidną, metalową klapę w podłodze.
- Co to? – Zapytał Omar łapiąc za jeden z uchwytów.
- Wygląda na stary schron burzowy.. – wysapał po dłuższej chwili jego towarzysz, siłując się z drzwiami. – Zamknięty na amen – dokończył przysiadając na ziemi.
- Bez kluczy tego nie ruszymy – stwierdził Stanley ostukując konstrukcję. - Nawet łomem ze wszystkimi czterema nie wiele zdziałamy.
- Od kiedy robisz tu za włamywacza, co? – Wysyczał wciąż rozjuszony dowódca. Stanley zbył go milczeniem.
- Może tam są nasze zguby? – rzucił Omar wyraźnie rozbawiony. – Hej, skurwiele! Jesteście tam?! – krzyknął zbliżając usta do podłogi, by po chwili zanieść się śmiechem.
- Zamknij, kurwa ryj. – rozkazał Skeet. Omar przestał się śmiać, ale wciąż stał zadowolony ze swojego żartu. Skeet przysiągł sobie w duchu, że przy pierwszej okazji wybije mu zęby. – A może odstrzelić? – Odezwał się po kilku sekundach, wskazując na strzelbę araba.
- Nie, raczej nie da rady. – Odpowiedział Stanley przyglądając się klapie. – Widziałem kiedyś coś takiego, mocna robota, a do tego zaraz pod nami jest metalowa płyta, nie damy się więc rady przebić przez podłogę. – Zastanowił się przez chwilę. – Możemy tu następny raz z wytrychami wrócić, albo jeszcze lepiej z palnikiem... – Zamilkł. Pozostali też nie powiedzieli ani słowa, myśląc nad odbytą podróżą w tą stronę. Chaotyczna strzelanina z inną grupą ludzi, pół dnia zabawy w kotka i myszkę w zawalonym podziemnym parkingu, ciężko ranny Kapitan, powolne zdychanie gdzieś w ruinach. Ciszę przerwał w końcu Skeet.
- Teraz nic z tym nie zrobimy. – Zerknął na zegarek. Wskazywał kilka minut po siedemnastej, choć to mogło nie mieć większego znaczenia. – Musimy dokończyć robotę tamtych.
- Góra w większości jest zabezpieczona. Trzeba dołożyć jeszcze kilka płyt na część okien i po sprawie. Wprawdzie prowizorka, ale do jutra powinna wystarczyć. – Stwierdził Onar.
- Dobra, najpierw zrobimy robotę tam. Później zejdziemy na dół. Jak skończymy, to rozpalimy ogień i coś zjemy. Później nadamy meldunek i za dwa dni są tutaj po nas. Stanley – dowódca zwrócił się do klęczącego nad jakimś pojemnikiem zwiadowcy. – Idź zabezpiecz drzwi wejściowe. Ta kobieta powinna być obok. Później wróć z nią do nas. A i przy okazji wywal te dwa trupy na zewnątrz. Jakieś kundle tam łażą, niech się najedzą.– Łucznik skinął głową, odrzucając metalową puszkę wypełnioną po brzegi smołą.
Zbiornik przetoczył się przez całą kuchnię zatrzymując się pod jedną z okopconych ścian. Z jego wnętrza powoli wypływała czarna, gęsta substancja.

***

07.10.2056
01:57

- MOŻESZ USPOKOIĆ TEGO DZIECIAKA?! – Krzyczał Omar odkopując lufą strzelby małe ciałko złożone w płytkim grobie. Drobna buzia wystawała trochę z ponad grubej warstwy pyłu. Gwałtowny atak kaszlu prawie powalił mężczyznę na ziemię. Po chwili jednak znów wstał i jeszcze głośniej krzyknął. - NIE SŁYSZĘ WŁASNYCH MYŚLI! – Matka chłopca krzyczała z bólu, leżąc obok i wierzgając się jak opętana. Stopami rozgarniała tlące się jeszcze palenisko. Starała się zasłonić twarz przed ciosami, które spadały na nią raz po raz.
Tylko, że nie było żadnych ciosów, ani nikogo, kto by je zadawał.
Pomieszczenie tonęło we wzburzonym popiele i tańczących iskrach, kiedy Stanley skulony schodził po schodach z drugiego piętra, celując ze swojego łuku w Omara. Uważnie stawiał kroki, by nie potknąć się w mroku późnej nocy. W końcu dotarł do końca stopni i niespiesznie opuścił broń. Rozejrzał się dookoła, wyciągnął przed siebie dłoń łapiąc za niewidzialną klamkę i powoli otworzył nieistniejące drzwi. Wychylił głowę do przodu, jakby sprawdzał korytarz. Po chwili odetchnął głęboko wdychając kurz latający w powietrzu i ruszył do przodu. O centymetry minął krzyczącego Omara, nie zauważając go i po chwili stanął w holu przypatrując się klęczącemu tam Skeetowi. Ten przez chwilę pozostawał w bezruchu, by nagle podnieść karabinek do oka i wystrzelić w kierunku kompana. Długa seria podziurawiła ścianę omijając cel o włos. Zwiadowca wierzgnął do tyłu upuszczając łuk. Szybko wstał i z kabury na pasie wyszarpał pistolet, a z kieszeni wyjął nóż.
– Chodźcie skurwiele... – Wysapał wystraszony. – Chodźcie! – Wykrzyknął dużo już pewniejszym głosem, by zaraz paść na ziemię, gdy kolejna długa seria podziurawiła cienkie, drewniane ściany. Jeden z pocisków trafił Omara w brzuch. Ten zachwiał się, ale utrzymał na nogach. Dotknął rany, a następnie zbliżył pokrytą krwią dłoń do twarzy. Przez chwilę się jej przyglądał, by w końcu przysiąść obok rozkopanego grobu.
Przez dłuższą chwilę w budynku panowała cisza, którą rozerwał głośny krzyk kobiety. Wstała ona z ziemi i dalej krzycząc zaczęła okładać się pięściami. Po chwili przestała, tylko by spróbować zedrzeć z siebie swoje ubranie. W końcu cały czas skowycząc długimi paznokciami zaczęła szarpać swoją skórę. Nagle jej ciałem wstrząsnął kaszel, który za chwilę przekształcił się torsję. Kobieta klęczała na kolanach wymiotując czarną mazią.
Jakby wcale nie zwracając na to uwagę, do pomieszczenia powoli wszedł Skeet. Przez chwilę celował w siedzącego na ziemi Omara, po czym ruszył dalej, mijając leżącego w grubej warstwie pyłu Stanleya. Wydaje się, że ten tylko czekał na moment, zrywając się z ziemi z krzykiem. Doskoczył on do swojego dowódcy oddając w biegu dwa niecelne strzały. Skeet z grymasem wściekłości na twarzy zamachnął się kolbą swojego karabinku uderzając tamtego w twarz. Łucznik wypuścił z rąk pistolet i prawie upadł na ziemię, gdyby nie oparł się o ścianę. Odzyskał równowagę i ponownie skoczył na przeciwnika. Ten pociągnął za spust broni, by usłyszeć tylko suchy trzask iglicy. Stanley ryknął z satysfakcją tnąc przeciwnika. Krótkie ostrze survivalowego noża rozpłatało policzek dowódcy, aż prawie po ucho, odsłaniając zakrwawione zęby. Ranny cofnął się o kilka kroków instynktownie łapiąc się za twarz.
- I co?! – Darł się Stanley okrążając ofiarę. – I co teraz Ty pierdolony w dupe skurwielu?! – Oczy Skeeta rozszerzyły się szeroko. Mocniej ścisnął za karabin, trzymając go jak pałkę. Nie miał już przed sobą sylwetki obszarpańca, który strzelił do Kapitana i zniknął pomiędzy ruinami. Miał przed sobą Stanleya – Chłopaka z Nashville, mieszkającego od niego dwa boksy niżej, którego ojciec handlował na targu warzywami i pszennymi plackami. Łucznik znów rzucił się na niego próbując wbić swój nóż w jego klatkę piersiową. Skeet odskoczył do tyłu, zręcznie podniósł kolbę karabinku, podbijać ostrzę noża do góry i z całej siły uderzył z kolana w brzuch napastnika. Ten stracił równowagę i upadł na ziemię. Kompan już był przy nim kilkoma mocnymi kopnięciami pozbawiając go woli do dalszej walki.
- Stanley! Przestań! Kurwa, Stanley! - Krzyczał Skeet, prawie przy tym płacząc, raz po raz wymierzając kolejne kopnięcia. Gdy chłopak przestał wierzgać, tylko znieruchomiał, cicho pojękując z bólu, Skeet cofnął się o kilka kroków sapiąc ociężale. Po kilku głębszych wdechach znów zaatakował go kaszel. Czuł, jak opuszczają go siły. Ogarnął wzrokiem zdemolowane pomieszczenie i swoich poranionych towarzyszy.
Pył.
Zamknął oczy. Jak mógł być wcześniej taki lekkomyślny.
Poczuł okropny ból głowy, kiedy zdjął plecak i z jednej z bocznych kieszeni wyszarpał maskę przeciw gazową. Założył ją na głowę, trzęsącymi rękami zacisnął paski. Zanim nasunął ją na twarz musiał zrobić coś jeszcze. Rozwinął antenę, pokręcił pokrętłem radiostacji i przysunął do spierzchniętych ust mikrofon.
- Tu patrol 11-Juliet. Podaje swoją pozycję. 83UWS6852549325. Powtarzam... – Głos coraz bardziej mu się łamał. - 83UWS6852549325. Pozycja skażona, brak wstępu. Powtarzam. 83UWS6852549325 skażona. – Opuścił dłoń z mikrofonem i ciężko upadł na ziemię. Spojrzał na Stanleya, który z trudem starał się sięgnąć połamanymi palcami po nóż. Nie mógł się poddać. Przyprowadził ich tutaj i ich stąd wyprowadzi. Dźwignął się ociężale, zaciągając maskę na twarz i wciskając się w ramiona plecaka. Starał się skoncentrować. Przeszedł kilka kroków, odkopując od Stanleya nóż. Powoli doszedł do drzwi, zastawionych przez stertę mebli. Spojrzał zrozpaczony na barykadę. Coś, co z łatwością ustawił kilka godzin temu razem, teraz wydawało się przeszkodą nie do sforsowania. Obejrzał się za siebie. Kobieta leżała bez ruchu. Stanley raz po raz wbijał znaleziony gdzieś kawał szkła w swoje udo. Omar oparty o ścianę, krwawił obficie ściskając w dłoniach strzelbę. Skeet rozejrzał się gorączkowo dookoła, kiedy jego wzrok natrafił na zwój grubej liny zostawionej tu pewnie przez zaginionych robotników. Przez głowę przeszła mu głupia myśl. Być może to cholerstwo da się przeczekać. Jeszcze raz zerknął na barykadę. Nie miał specjalnie wyjścia. Tak szybko, jak mógł, co jakiś czas przystając by odpocząć, ściągnął swoich towarzyszy na środek pomieszczenia. Na tyle pospiesznie, na ile pozwalał mu wycieńczony organizm obwiązał całą trójkę grubą liną. Tamci siedzieli prawie nieruchomo, nie przeszkadzając mu.
Gdy skończył, uklęknął i spojrzał na nich przez zabrudzone pyłem wizjery maski. Co jakiś czas atakował go ostry ból głowy i czuł, jakby zaraz miał wymiotować. Upuścił broń i podparł się dłońmi. Chwilę później jego usta wypełniła gorzka czarna maź, wypływająca z żołądka. Upadł na ziemię, kiedy wymiociny wypełniły jego maskę. Próbował jeszcze podnieść dłoń, zdjąć ją z siebie, ale nie miał już sił. Ostatnia myśl przebiegła mu przez głowę.
Durnie się tak utopić.


18.11.2056
06:39

Słońce powoli wstawało znad na wpół zawalonych budynków. Wychudzony chłopiec siedząc w kucki przypatrywał się ufortyfikowanemu domostwu. Wyglądał już na spokojny. Umilkły strzały, które niosąc się echem, aż tutaj do prowizorycznego obozu nie pozwalały mu spać w nocy. Mimo to, dzieciak dalej kulił się w sobie, trzęsąc ze strachu i zimna. Tata i cała reszta weszli do środka i wciąż nie wracali.
- Keee... Kedy o-o-oni wró.. ócą? W-w-way? – Zagadnął jąkając się w stronę leżącej obok kupy szmat i cegieł. – No-o-o kedy?! – Rzucił coraz bardziej zniecierpliwiony. Bez odpowiedzi. Mały mutant spojrzał jeszcze raz na nieruchomy gruz i westchnął głęboko. Wyciągnął z kieszeni porwanych spodni małą plastikową figurkę.


- Zo-oba.. – Pokazywał ją swojemu niewidzialnemu przyjacielowi. – T-t-ten jee-e-est, jak Ta-to. – Wziął do ręki kawałek tępego szkła i wykopał nim mały dołek w kształcie kwadratu. Obok niego ustawił kilka kamieni, które miały robić za ściany, a na nich umieścił przerwany kawałek przemoczonego kartonu, będący dachem osobliwej budowli. Obok niej postawił plastikowego żołnierza, a za nim wbił kilka połamanych patyków, resztę żołnierzy tej osobliwej armii.
– Za-a tatem też wsy-y-yscy idom! – Na rozkaz chłopca żołnierze zaatakowali dom z impetem burząc konstrukcję. – Thuu! Bu-um! – plastikowy żołnierz przedzierał się przez wzburzony piasek w dźwiękach wybuchów dochodzących z ust chłopca. – Za-a-a mnią! – Patyczki, mimo dziesiątkującego je ognia, posłusznie ruszyły w bój za swoim dowódcą. Jeszcze przez kilkanaście minut trwała krwawa batalia, z której żywy wyszedł tylko plastikowy żołnierz. Dzieciak wstał, schował drogocenną zabawkę, pochodził chwilę w koło, widocznie znudzony, aż w końcu przysiadł na rozwalonym murku. – N-n-udzi mi się. – Zagadnął znów do gruzowiska. Te i tym razem nie odpowiedziało. Chłopiec podniósł z ziemi kawałek cegły i cisnął nim w kierunku małego bajora – J-j-j-ak sobe chce-e-e-sz. – Odchodząc spojrzał na dom, w którym zniknął jego ojciec i znieruchomiał. Dwie ludzkie sylwetki podpierając się nawzajem, kulejąc wychodziły przez główne wejście. Trzecia stojąca trochę z tyłu wciąż pozostawała w środku. Z tej odległości chłopiec nie mógł rozpoznać, czy ktoś z nich był jego ojcem. Wayland Givens – zamaskowany w pobliskich gruzach snajper nie miał żadnych wątpliwości. Z budynku powoli wychodziło dwóch poranionych mutantów. Pierwszym był Garry – młody chłopak z wielkim nowotworem ciągnącym się od pleców, poprzez szyję, aż do samej twarzy. Drugim był Gaston – lider ich grupy, przyszywany ojciec chłopca. Zaraz za nimi w długim gumowym płaszczu i kasku szedł nieznany mu człowiek. W rękach ściskał karabin należący do Żaby – mutanta, który jako pierwszy wszedł do środka.


Wayland przesunął krzyż lunety na sylwetkę nieznajomego. Pogłaskał spust karabinu. Dwójka mutantów uniemożliwiała mu oddanie czystego strzału. Wstrzymał oddech. Nagle Gaston zatrzymał się i choć wydawało się to niemożliwe by mógł wypatrzeć strzelca zamaskowanego wśród gruzów, to Way był przekonany, że ten spojrzał prosto na niego. Stał przez kilka sekund nieruchomy wpatrując się w obóz, po czym w jednej chwili upadł ciągnąc Garrego za sobą. Givens nie myślał, ani przez chwilę. Lekko ściągnął spust. Krwawa mgiełka wzbiła się tuż pod krzyżem celownika. Stojący w drzwiach człowiek upadł porażony, szeroko rozpościerając ręce.
Twarz snajpera nawet nie drgnęła.

***

- I co durny skurwielu?! Co teraz?! No?! No gadaj! – Gaston stał nad ciężko rannym Ridleyem ściskając w jednej ręce zdobyczny karabin. Druga, złamana zwisała bezwładnie. Mutant przyglądał się przez chwilę swojej ofierze. Mężczyzna cały pokryty był czarnym pyłem, który powoli zmieniał swój kolor na brunatny, gdy barwiła go krew z paskudnie wyglądającej rany. Mężczyzna oberwał w okolice podbrzusza, pocisk przeszedł na wylot, chyba łamiąc kręgosłup. Jego nogi leżały bez czucia, rozrzucone w karykaturalnej pozie. Myśliwy resztkami sił próbował się wczołgać wgłąb budynku. Mutant przeszkodził mu przyszpilając do ziemi ciężkim obcasem. Ridley krzyczał z bólu tym głośniej, im mocniej brudny but wbijał się w jego ranę.
Teraz kurwa pohandluj moim życiem! – Mutant przekrzykiwał skowyt rannego. – Taki byłeś twardy! Albo może znów mnie skujesz?! Pożałujesz tego wszystkiego, skurwielu... Pożałujesz! – Ridley leżący w dziwnej pozycji przestał krzyczeć, sapiąc tylko, jakby w wielkim wysiłku, cały czas wodząc wzrokiem za lufą broni swojego oprawcy. Przez chwilę próbował coś powiedzieć, ale nie pozwalała mu na to krew wypełniająca jego usta. Mutant przez chwilę obserwował z satysfakcją jego wysiłki, po czym nachylił skarłowaciałe ucho nad wargami dogorywającego. Po chwile wyprostował się przyglądając mu się z kpiną. – Co? Nie rozumiem... – Wycedził, po czym mocnym uderzeniem wbił lufę karabinu w usta Ridleya wybijając mu przy tym przednie zęby. Myśliwy zaskowytał z bólu.
Dalej kurwa nic nie rozumiem! Wyraźniej! Będziesz gadał wyraźniej, mała dziwko?! – Krzyczał, wbijając lufę coraz głębiej w gardło tamtego. W końcu przestał, łapiąc za łoże karabinu i uderzając nim, jak pałką w głowę łowcy. Ta odskoczyła bezwiednie, wbijając się głębiej w błotniste podłoże. Struga krwi spłynęła po twarzy łowcy. Już nie krzyczał, bredził tylko coś niezrozumiale.
- Nigdzie mi stąd nie idź. – rzucił oprawca z uśmiechem, odwracając się na pięcie i rozglądając dookoła. Po krótkiej chwili znalazł solidnie wyglądający kawał gruzu i przesunął go nogą pod ramię Marsa. Sam stanął na jego ręce najpierw kilka razy miażdżąc obcasem palce. Łowca znów wydzierał się z całych sił, gdy mutant mocnymi uderzeniami kolby uderzał w jego łokieć. Co jakiś czas z budynku wyłaniały się Homary, wynosząc z niego broń i części oporządzenia, czasami jakieś ciało. Co bardziej bojaźliwe kuliły się na dźwięk krzyków, inne wydawały się ich nie słyszeć.
W końcu krzyki przerwał odgłos głuchego chrupnięcia. Ramię wygięło się pod dziwnym kątem. Gaston wyprostował się rozglądając się dookoła obłąkańczym spojrzeniem.
- To samo.. – dyszał, wskazując na swoją złamaną rękę. – To samo mi kurwo zrobiłeś! – Ridley, mimo bólu i szoku starał się odpowiedzieć, raz po raz cedząc jakieś pojedyncze słowo. Mutant wydawał tego nie zauważać przyglądając się naostrzonemu karambitowi wyciągniętemu zza paska łowcy. Tamten w końcu zebrał wszystkie swoje siły, wyduszając z siebie jedno słowo.
- Zastrzel... – Mutant spojrzał na niego z nienawiścią.
- Co? – Wydyszał. – Że już mam Cię zastrzelić? Ooo... Nie będzie tak łatwo, ty jebana padlino – wycedził klękając na Ridley okrakiem. Nóż błysnął w promieniach porannego słońca, by sekundę później zatopić się wielokrotnie w twarzy myśliwego. Gaston ciął mocno i systematycznie, nie zważając na krzyki i błagania rannego. Dopiero po chwili, wstał cały pokryty krwią. Tamten nawet nie jęczał. Wciąż jednak oddychał.
- Spójrz, kurwa na siebie. - Wycedził, wycierając zakrwawiony nóż o mankiet brudnych spodni. - Nie walcze w tej waszej pieprzonej wojnie, moi ludzie też nie. Mimo tego zabiliście ich… Bo kurwa tak? - Zapytał. - Bo wyglądają chuju inaczej niż Wy?! Zrobię z Ciebie ostrzeżenie. Wayland! - Krzyknął mutant, wkładając karambit do kieszeni kurtki. Po chwili strzelec w swoim workowatym ubraniu wyszedł przed budynek. Oparł swój długi karabin o ścianę i splunął widząc stan Ridleya.
- Tja?
- Co w środku? Zamknij mordę! – krzyknął Gaston na pojedynczy jęk Marsa.
- Dużo różnego sprzętu, broni i innych szpargałów, chyba nawet drut kolczasty. – Zapauzował. Najemnik mówił beznamiętnym głosem, jak gdyby zdawał raport. – Z mutantami gorzej. Jeszcze jeden nasz wciąż żyje, Cooper, ale ciężko z nim. Dostał chyba w płuco. Do tego jest jeszcze kilkanaście trupów, kilka świeżych, chyba samych ludzi. Homary zaraz wyniosą... A i jeszcze koń, ale martwy. Chyba się zadusił.
- Ten pył.. – zapytał dowódca otrzepując swoją kurtkę. – to Opad? – Wayland kiwnął głową twierdząco.
- Opad, ale mocno wywietrzały. Może po kilku, kilkunastu godzinach może zaszkodzić, ale wcześniej nie. – Z budynku wynurzył się umorusany homar z grubym szalikiem zawiązanym na twarzy. Z opuszczoną głową powiedział coś cicho. Gaston spojrzał na niego karcąco.
- Zdejmij tą szmatę i powtórz głośniej. – Homar posłusznie zrzucił szalik i wziął głęboki oddech, zbierając się na odwagę.
- Jeden.. ludź żyje. Ma torbę... Taką z lekami i jeszcze Grimm, znaczy nie Grimm, nie.. Tylko ja zamiast niego... No, to przy nim znalezłem. – wykrztusił podając przywódcy stalowy hełm ze znakiem czerwonego krzyża na białym tle. Gaston zważył w ręku znalezisko. W końcu rzucił go w kierunku snajpera, który złapał go zręcznie. Obejrzał go, porównał ze swoim i z niezadowoleniem wrzucił z powrotem do budynku.
- Lekarz to zawsze dobry gambel. Zresztą – wskazał na rannego mutanta, którego Homary właśnie wynosiły na wyrwanych skądś drzwiach. – wygląda na to, że będziemy go potrzebować. –Gaston rozejrzał się dookoła, zastanawiając się przez chwilę. – Medyka, ekwipunek i ich broń na wozy. Ciała potopić. – Powiedział wskazując na pobliskie bajoro.
- A ten? – Zapytał snajper wskazując półprzytomnego Ridleya.
- Zostawić. Obwiązać drutem kolczastym i zostawić. Niech rozwleczą go psy. – Powiedział Gaston na odchodne, wyciągając rękę do swojego syna, cały ten czas stojącego tuż obok. Dzieciak wpatrywał się przerażony w okrutnie pokaleczonego Ridleya. Jego usta poruszały się, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.

***

Przez kilka godzin byli w drodze. Karawana powoli toczyła się wśród ruin. Homary, na zmianę z niewolnikami ciągnęły prowizoryczne wozy pełne różnorakiego śmiecia, który mieli zamiar sprzedać przy pierwszej okazji. Na jednym z wozów jechał ich kolejny niewolnik - czarnoskóry lekarz, jeszcze oszołomiony przez opad. Obok niego leżały dwa ciała zabitych mutantów. Gaston zerknął na wóz przed nim. Z innymi dzieciakami jechał na nim jego syn. Chłopak, mimo, że zawsze rozgadany, teraz się nie odzywał. W zasadzie, pomyślał Gaston to nie powiedział, ani słowa, odkąd zwinęli obóz. Ojciec podszedł do niego oglądając swoje dłoń. Za paznokciami wciąż miał krew porzuconego człowieka. Złapał malca zdrową ręką i z trudem posadził go sobie na barana. Chłopiec nie protestował. Gaston syknął z bólu, kiedy noga chłopca uderzyła w jego zawieszone na temblaku ramię. Przez dłuższą chwilę milczeli.
- Wiesz, że musimy robić pewne rzeczy. – Ojciec zmącił w końcu jednostajny odgłos zardzewiałych kół i posapywania niewolników. – Ale to nic nie zmienia. Dalej jesteśmy tacy sami.
- Da-a-a-Dalej je-je-jesteśmy do-o-o-brzi?
– Wylęknionym głosem zapytał chłopiec. Mężczyzna zastanowił się nad odpowiedzią. Miał wątpliwości, czy sam dalej wiedział, co to w ogóle znaczy być dobrym.
- Oczywiście, że tak. – Odpowiedział pewnym głosem. Chłopak nie wyglądał na przekonanego.
- T-to ne b-by-było dobrze. – Zaprotestował.
- To, że robimy coś, co nie jest dobre, nie znaczy, że przestajemy być dobrymi. – Zaczął Gaston, myśląc nad następnym zdaniem. – Widzisz, żeby przeżyć, musimy robić wszystko, ale nigdy nie możemy zrobić tego swoim. Rozumiesz? – Nie czekając na odpowiedź kontynuował. – Ja jestem dobry dla Ciebie. – tłumaczył, podając mu do rąk piętkę chleba. – Ty jesteś dobry dla mnie. Jesteśmy dobrzy, dla wszystkich w naszej grupie. Ludzie nie są dobrzy dla nas, więc my nie możemy być dobrzy dla nich. – Powiedział, przekonując samego siebie.
Tym razem chłopiec również pokiwał głową ze zrozumieniem.


18.11.2056
07:48

Grimm, aż trząsł się z nerwów. Mocny kopniak, który wymierzonył zaplątanemu w drut kolczasty, pół przytomnemu mężczyźnie jeszcze bardziej go rozjuszył. Gaston, przewodnik karawany, z którą tu przybył pozostawił go tu samemu, żeby utopił wszystkie ciała w bajorze, które powstało po wczorajszej ulewie.
- Będziemy co najwyżej godzinę, dwie marszu przed Tobą, dogonisz nas pod wieczór. – Przedrzeźniał przywódcę siedząc na przerdzewiałym wraku samochodu. Pod jego nogami leżał starszy mężczyzna, z wydłubanym okiem. Grimm przyglądał się chwilę temu widokowi, przegryzając pieczone mięso wczoraj złapanego psa. W końcu połknął ostatni kęs, otarł usta rękawem brudnej bluzy, zszedł z auta i wrócił do swojej roboty. Mocnym kopniakiem zepchnął na dół ciało wysuszonej kobiety.
- Po co je topić? – zastanawiał się na głos. – Może niektóre żyją i żeby nie trzeba było strzelać, to topią? – odpowiedział sobie sam wrzucając do szlamu kolejne ciało, tym razem mężczyzny z grubym warkoczem. Facet miał przestrzeloną głowę, a zamiast potylicy poszarpane mięso. Grimm podniósł z ziemi kijek i wepchnął go w ranę. Towarzyszył temu odgłos, jakby chlupnięcia.
- Obrzydlistwo. – Powiedział na głos, próbując zepchnąć ciało w dół, do bajora. Okazało się dla niego za ciężkie. Mutant potknął się i upadł w krwisto-błotnistą maź. Wykrzykując przekleństwa ruszył po kolejne tym razem lżejsze, obiecując sobie, że tamtym zajmie się na sam koniec. Ze sterty wybrał ciało drobnej kobiety.
- Dojdziesz se do nas, tylko to zrób... – Cedził pod nosem, ciągnąc ją za nogę w stronę wody. Miała rozciętą nogawkę, a na udzie zawiązany opatrunek. Jak dobrze się przyjrzał to i dostrzegał i jej bieliznę. Zatrzymał się na chwilę, podziwiając ten widok. Po chwili uśmiechnął sam do siebie, eksponując rząd brązowo czarnych zębów. Czemu nie miałby sobie właściwie chwilę ulżyć trudów tej parszywej roboty? Zerknął jeszcze raz świeżego trupa. Młoda kobieta, ze ciemnymi, zmierzwionymi włosami, ubrana w czerwoną kamizelkę z kapturem. Całkiem niezłe piersi i dobry tyłek. Wszystko całe. Grimm poczuł znajome, podniecające mrowienie w podbrzuszu.
- Będziesz dziś moja, kochaniutka. – Wycedził, po czym zachichotał obrzydliwie, szarpiąc się na przemian ze swoim paskiem, a guzikami u spodni dziewczyny. – No pokaż swój tyłeczek, przecież wiem, że to lubisz. – Wysapał łapiąc ją za nagi pośladek. – Zabawimy się! – Wykrzyczał. W końcu oswobodził się ze swoich spodnich i półnagi położył się na dziewczynie. Nie zdążył zacząć, kiedy mocne uderzenie w tył głowy obaliło go na ziemię. Mutant zawył, kiedy czyjaś silna ręką złapała go za przerzedzone włosy i wpakowała jego twarz głęboko w bagnisko. Ryk złości napastnika szedł echem po całej okolicy. Grimm próbował jeszcze sięgnąć do karabinku przewieszonego przez ramię, ale ostrze noża napastnika wręcz przybiło jego dłoń do pleców. Mutant rzucał się w błocie, kopiąc ziemię pod swoimi stopami, aż w końcu znieruchomiał.


Klęczący na nim Randall jeszcze przez dłuższą chwilę wciskał jego twarz w błoto, kiedy w końcu zaniósł się kaszlem i sam osłabiony osunął się na ziemię, ponownie tracąc przytomność.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline