Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-02-2014, 18:44   #33
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
c.d. postu


18.11.2056
09:31


- Phierdolona dziwho! – Mocne uderzenie w głowę zbudziło Kinga. Mężczyzna otworzył oczy, po czym zaraz je zmrużył pod rażącymi promieniami słońca. Spróbował jeszcze raz. Leżał na drewnianym wozie, obok bezwładnych ciał dwójki mutantów. W głowie wirowały mu obrazy wczorajszej nocy, a natrętne pytania i ból prawie rozsadzały czaszkę.
- Nie bij go. – Powiedział stojący obok, wychudzony mutant. – Musi móc myśleć. - Dodał, jakby się tłumaczył, gdy tamten na niego warknął. - A zresztą, rób co chcesz. - Skapitulował, przyspieszając tempo marszu. Nie minęło nawet kilka sekund, gdy kolejne niezapowiedziane uderzenie spadło na plecy lekarza.
- Tho Ci tylko kurwo w myśleniu pomhoże. – Burknął drugi głos. Każde uderzenie wzmacniało ból głowy. Clyde z wysiłkiem przeniósł wzrok na swojego oprawcę.


Mężczyzna miał prawie dwa metry wzrostu. Nawet spod misternie wykonanego pancerzu, jakim był obleczony dzikus, lekarz mógł stwierdzić, że jest on atletycznej budowy. W rękach niósł maczetę wykonaną z jednego kawałka metalu. Przez przy pasie przywieszony miał kołczan z ostrymi dzidami. Przez jego ramię przewieszony był karabin myśliwski - Springfield. Clyde przyjrzał się konstrukcji o niespotykanym, drewnianym łożu.
Wziął głęboki oddech. Była to broń należąca do Ezechiela.
- Cho, kundlu. - Wysapał dzikus, wyciągając po ręce po lekarza. Jego dłonie pokryte były bliznami, po głębokim oparzeniu i zakończone nienaturalnie długimi pazurami, jak u psa. King skrzywił się i wierzgnął, kiedy smród bijący od tamtego doszedł do jego nozdrzy. Próbował zasłonić się rękami, ale były one skrępowane. Wymacał palcami ciasny zacisk jego własnych plastikowych kajdanek.
Znów był w niewoli. Gdyby miał siły krzyczałby, ryczał ze wściekłości.
Mutek złapał go za kurtkę i przyciągnął jego twarz do swojej, kłapiąc przy tym swoimi ostrymi zębiskami. Nie widząc w oczach swojej osłabionej ofiary strachu, a zawziętą wrogość, uderzył go mocno głową.
- Zostaw go. - Czyjś spokojny głos postawił dzikusa do pionu i zapobiegł kolejnemu ciosowi. Mutant spojrzał ze złością na mówiącego.
- Mutanci gho potrzebhują. - Wycharkała bestia.
- Potrzebują lekarza, a nie przerażonego ścierwa. Zresztą, jeszcze wytrzymają. - Rzucił tamten dobitnie. Dzikus patrzył raz na źródło głosu, raz na lekarza, jakby decydując się co zrobić. W końcu zmielił pod nosem przekleństwo, wymierzył jeszcze jednego kopniaka Kingowi i ruszył na przód powoli toczącej się karawany. Clyde próbował się podnieść, ale znów poczuł ogarniającą go słabość.
Zamknął oczy.

***

Obudziło go mocne szarpnięcie za ramię. Odruchowo przypominając sobie poprzednie budzenie starał się zasłonić. Jego ręce nie były już skrępowane.
- Spokojnie - powiedział głos, który wcześniej uratował go przed pobiciem. - To twoje. Sprawdź, czy wszystko jest. - Powiedział rzucając obok niego plecak sanitariusza. Clyde przysiadł, rzucając wzrokiem na klęczącego nieopodal mężczyznę.


Żołnierz miał jakieś trzydzieści lat. Jego ruchy były spokojne, wręcz flegmatyczne. Miał na sobie długi, szary płaszcz, pokryty maskowaniem Ghillie i ciężki plecak, do którego przytroczony był karabin snajperski. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na mutanta, jednakże większość jego ciała była zasłonięta.
Mężczyzna zdjął z ramion plecak i zaczął wyciągać z niego jedzenie na leżący nieopodal czysty kawałek szmaty. Clyde postanowił spróbować swojego szczęścia.
- Wody… - Wyszeptał. Tamten nie ociągając się rzucił mu przyjemnie chlupoczącą manierkę.
- Herbata z kory. - Powiedział snajper, krzywiąc się trochę. - Choć Tobie chyba nie robi to żadnej różnicy, co? - Stwierdził, widząc jak niewolnik szybko przechyla zawartość butelki. Żołnierz przyklęknął podając mu bochenek chleba i nie najlepiej wyglądający kawał salcesonu.
- Masz, jedz. - Rzucił. - Nazywam się Wayland Givens.
- Clyde King. - Odpowiedział lekarz, biorąc z jego rąk jedzenie i oddając pustą manierkę. Zdziwił się, że tamten przedstawił mu się z imienia i nazwiska. Mutanci raczej posługiwali się krótkimi pseudonimami. - Gdzie.. - zebrał się na odwagę Clyde. - Gdzie jesteśmy? - Zapytał rozglądając się dookoła. Znajdowali się na niewielkim placu pomiędzy ruinami dawno już zawalonych budynków mieszkalnych. Miejsce było oczyszczone z gruzów. Prowadziły do niego cztery ścieżki wśród zawalisk. Z wszech obecnych śladów bytności ludzkiej, można było wywnioskować, że często odwiedzali je podróżni. Dookoła nich w pewnych odległościach od siebie stały prymitywne wozy, wykone z drewna, blachy i karoserii wraków samochodowych, wypełnione różnorakimi gratami. Przez wąskie szlaki wytyczone w gruzach na plac ściągały homary, taszcząc na sobie ogromne plecaki. Zebrało się tu ponad dwadzieścia osób. Spora gromada, jednakże mniejsza niż zapamiętał ją z wczorajszego dnia, co z stwierdził z satysfakcją. Z zamyślenia wyrwał go głos Skivera przeżuwającego surową bulwę jakiegoś warzywa.
- Twoi ludzie.. - Spojrzał mu prosto w oczy. - Zabili dwóch naszych i dwóch innych ranili. - Zimny dreszcz przeszył Kinga. Mężczyzna nie wyglądał, jednak jakby miał zamiar go teraz zabić, cały czas spokojnie jedząc. - Ranni są dobrze porobieni. Rany postrzałowe, w klatkę piersiową i brzuch. Mamy tu faceta, znachora, ale nie dałbym gościowi opatrzeć nawet skaleczenia. - Powiedział uśmiechając się. - Znaleźliśmy przy tobie ten plecak i hełm z czerwonym krzyżem. Przewodnik tej karawany chcę, żebyś poskładał naszych ludzi. Homary szykują Ci w jednym budynku miejsce. Zjedz i pójdziemy. - Dokończył beznamiętnie.
Jest lekarzem. Ma wartość. Wyznaczoną przez innych mężczyzn. Przez jego ojca, przez Dentystę i w końcu przez grupę podróżujących mutantów.
Clyde King - niezły gambel.


18.11.2056
11:03

Stalker stał nieruchomo ważąc w dłoni rewolwer, który odnalazł zagrzebany pod grubą warstwą pyłu. Paznokciem zdrapał sadzę z metalowej konstrukcji przyglądając się misternej grawerze. Zaczynała się ona na bębenku wijąc się w stronę kolby. Doskonała robota, zdecydowanie najlepsza, jaką widział w swoim życiu.


Jeff zbliżył się do jednego z okien zastawionego metalową płytą. Mocnym szarpnięciem pozbawił je osłony, wpuszczając do środka promienie słoneczne. Metalowa konstrukcja zalśniła w świetle dnia. Jeff delikatnie otworzył Rugera. Mimo sadzy rewolwer zaskoczył z przyjemnym kliknięciem. Obrócił go w palcach. Ktoś niewątpliwie musiał dbać o to cacko. Przyjrzał się spłonką. Tylko jedna z nich wydawała się zbita. Pozostałe pięć pocisków kalibru .44 czekało spokojnie na swoją kolej. Zamknął całą konstrukcję i pospiesznie wepchnął ją za pasek spodni.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym stał. Mimo, iż gruba warstwa pyłu przykrywała większość powierzchni to gdzieniegdzie ustępowała śladom bytności ludzi. W kątach walały się resztki jedzenia, brudne koce, czy niedopałki.
Przeszukiwacz przeszedł kilka kroków przejeżdżając palcami po zmasakrowanej przez kulę ścianie. Budynek nosił świeże ślady po niedawnej walce. Łuski walały się po ziemi, kałuże krwi wsiąknęły w pył. Jeff poprawił maskę przeciwgazową, którą miał na twarzy.
Szerokim krokiem przeszedł nad stertą ciał, które przyciągnął tu z podwórza. Całe były w błocie i pyle, a część z nich okrutnie poszatkowana przez pociski. Ojciec nie chciał, żeby jego młodsze rodzeństwo je oglądało, więc kazał je znieść tutaj. Jeff nie protestował.
Wiedział, jak zginęli Ci ludzie. Wiedział, czym był Czarny Opad. Słyszał o nim jeszcze, jako przeszukiwacz Nashville. Ojciec widział jego ofiary. Ale na taką skalę, jak w Pineville... Wciąż nie mógł w to uwierzyć.
Rozejrzał się jeszcze raz, nie odnajdując już nic wartościowego. Podniósł z ziemi plecak oraz hełm, które znalazł wcześniej i ruszył na zewnątrz. Przechodząc przez drzwi dobiegło go szczekanie psa i głos jego młodszej siostry.
- Budzi się! – Zawołała dziewczyna. Jeff wyszedł z budynku zdemując maskę, kiedy minął go ojciec.
- Pomóż matce. – rzucił idąc w stronę Sharon, nawet na niego nie spoglądając. Chłopak otrzepał się z pyłu i posłusznie ruszył w miejsce, gdzie jego mama klęczała nad nieprzytomnym starcem. Lewe oko mężczyzny wydawało się wybite nożem bądź innym ostrym przedmiotem i krwawiło obficie.
- I jak z nim będzie? – Zapytał rzucając obok znaleziony w budynku plecak, mapę i stalowy hełm. Samanta, bo tak miała na imię jego matka spojrzała na rannego troskliwym wzrokiem, trzymając dłoń na jego czole.
- Ma dużo szczęścia, że żyje. Kilka centymetrów i... – Nie dokończyła gdy Thomas, jej dwuletni syn zaczął wiercić się przez sen w chuście przewieszonej przez piersi kobiety. Matka pogłaskała dziecko i pocałowa w głowę. – Jest rozpalony. Zawiąże mu na tym bandaż... – Zapauzowała. – Nie wiele więcej jestem w stanie z tym zrobić. – Chłopak oparł swój karabin o plecak i zbliżył się, odbierając bandaż z rąk kobiety.
- Ja to zrobię. – Powiedział. Matka spojrzała na niego z wdzięcznością. – Kiedyś już coś takiego widziałem. – Matka pokiwała tylko głową. – Jak się czuje Tommy? – Zapytał wskazując na swojego najmłodszego brata.
- Źle. Ma gorączkę. I dziś cały ranek wymiotował. – Oczy kobiety zaszkliły się. – Musimy, jak najszybciej... – Wzięła głęboki wdech. – Potrzebujemy lekarza, Jeff. Eva chyba też zaczyna chorować. – Chłopak nie odpowiedział, sprawnie zakładając mężczyźnie bandaż. Doskonale rozumiał, co chciała mu przekazać matka. Jeżeli nie wydostaną się z ruin i nie znajdą lekarza, to jego rodzeństwo umrze. Gdy skończył opatrywać rannego, dokładnie przyjrzał się jego ekwipunkowi. Długie, skórzane buty wskazywały na jeźdźca. Pewnie do niego należał martwy koń, którego leżał wewnątrz budynku. Skórzana zbroja i bandolier, więc pewnie też najemnik. Zerknął na długą kaburę, przyczepioną do pasa, przypominając sobie o znalezionym rewolwerze. Wyciągnął go i włożył do futerału, wzdychając głośno. Broń pasowała, jak ulał.
- Kiedy... – przerwała ciszę Samantha. – Kiedy, coś takiego widziałeś? – Zapytała ciężkim głosem. Jeff nie odzywał się przez chwilę sprawie zawiązując węzęł.
- No, jako przeszukiwacz. Jeden z żołnierzy oberwał na patrolu. – Odpowiedział. Wiedział, że to nie koniec pytań, a pierwsze, bezsensowne miało tylko zrobić wstęp do dalszej rozmowy. Nie lubił, jak jego matka stosowała ten wybieg, ale znosił to cierpliwie.
- I.. I przeżył?
- Nie. Nie przeżyła. To był mały kaliber i tylko obtarł oko uderzając o nos. – Westnął. – Ale zmarła. Na zakażenie.
Matka chciała jeszcze coś powiedzieć, ale ich uwagę przyciągnął pisk Sharon i podniesiony głos jego ojca.
- Spokojnie.. Nie chcemy Ci ich zabrać. Oddam Ci je. – Tłumaczył spokojnie. Naprzeciwko niego stał mężczyzna z obnażoną krótką strzelbą. Cały pokryty był błotem, a jego sweter i kamizelka taktyczna ubabrane były krwią.
- Radzę Ci to zrobić natychmiast. – Wycedził. Jeff ostrożnie stawiając kroki zbliżył się do agresora celując do niego ze swojego SCARa.
- Rzuć to. – ostrzegł. Mężczyzna zerknął tylko na niego, ani o cal nie opuszczając broni.
Opuść broń. Jestem tu z rodziną. Mam chore dzieciaki. – Powiedział Nathan wskazując na przerażone dzieci, kryjące się za matką. – Opatrzyliśmy twojego towarzysza, chcemy pomóc i Tobie. – Nathan powoli zbliżał się mężczyzny. Wzrok tamtego był spokojny, zupełnie jakby nic mu nie groziło. Nathan uklęknął i podniósł z ziemi M4 z wygiętą lufą, podając je mężczyźnie. Ten złapał za karabin, cały czas celując ze swojej strzelby.
- Każ mu opuścić broń. – Rozkazał. Nathan tylko kiwnął głową. Jeff chciał już zaprotestować, kiedy napotkał karcący wzrok ojca. – Co z nią? – Zapytał Randall wskazując na Marię.
Oberwała w nogę, ale lekko i ktoś to już opatrzył. Jeszcze jest nieprzytomna, pozostała dwójka też, Ty obudziłeś się pierwszy. – Odparł ojciec. Nagle potężny atak kaszlu zgiął Randalla w pół. Przytrzymując się za poraniony brzuch, opuścił broń. Nathan zbliżył się do niego, pomagając się mu wyprostować.
- Ta rana wygląda paskudnie. Powinniśmy to opatrzeć – Powiedział wskazując na jego brzuch. Tamten nic sobie z tego nie zrobił, szybko zmieniając temat.
- Kim.. Kim jesteście? – Zapytał. Nathan spojrzał na niego, jakby tamten był z innego świata.
- Uchodźcami. Z Pineville.– Nazwa miasta boleśnie przechodziła mu przez gardło. – Idziemy do Nashville przez misję Ojca Gianni. A wy? – Randall przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Też uchodźcami... Tak jakby. – Dodał po chwili. – Co z pozostałymi? – Zapytał, wskazując na leżącego obok Ezechiela.
- Ten żyje. Ci, którzy zginęli są w domu. Ale nie radziłbym Ci tam wracać. Opad. - Wskazał na Jeffa, który dalej kurczowo ściskał swój karabin. - Zresztą, mój syn przyniósł stamtąd, wszystko co było tego warte. - Przeczesał dłonią włosy. - Jeden z twoich ludzi... Nie wiele mogliśmy dla niego zrobić. Biały, krótko strzyżony, po czterdziestce...
- Ridley. – Przerwał Fray. – Nie żyje? – Nathan zaprzeczył ruchem głowy.
- Żyje, ale chyba dostał w kręgosłup i coś... Ktoś... Mocno pokiereszowali mu twarz. – Przerwał na chwilę. – Leży, tam na nasypie. Nie chciałem, żeby dzieci go oglądały.
- A Clyde? – Zapytał Randall. – Murzyn. Lekarz, objuczony, jak wół.
- Macie lekarza?!
– Prawie wykrzyknął Nathan. – Ma ze sobą antybiotyki?!
- Nie.. Nie wiem, ale chyba miał.
– Odparł Fray zaskoczony żywiołową reakcją.
- Ten hełm... – Zaczął Jeff. – Znalazłem w budynku hełm. M1 z czerwonym krzyżem. – Ojciec zgromił go wzrokiem.
- I kiedy miałeś mi zamiar o tym powiedzieć? – Chłopak próbował się jeszcze tłumaczyć, ale Nathan uciszył go gestem dłoni. – Gdzie teraz, do cholery jest ten facet?!
- Mutanty... – Wydusiła z siebie Maria. Dziewczyna leżała bez ruchu z wciąż przymkniętymi powiekami. Fray uklęknął nad nią. – Sukinsyny, mają go… - Wydyszała.
Jeff spojrzał na pokrytą głębokim błotem drogę. Ślady kilkudziesięciu osób prowadziły w najgorszym możliwym kierunku.


Północny zachód. Strefa – terytorium odmieńców.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 27-02-2014 o 21:57.
Lost jest offline