Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-03-2014, 22:42   #34
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dialogi przy współpracy z resztą graczy...


Mroczny niczym szkarłat nocy, niepokojąco skondensowany, niemal bezwonny, atakujący nagle niczym chmura śrutu z dwururki... Gaz, który pojawił się o świcie w Pineville dnia 14 listopada 2056 niepokoił Nathana bardziej niż cokolwiek co widział od czasów opuszczenia frontu. A widział cholernie dużo. Morgan nie znał tego typu substancji. Nigdy wcześniej się z nią nie spotkał. Mówią, że ludzie boją się tego czego nie rozumieją. Chociaż Morgan dalekim był do archetypu przeciętnego zjadacza chleba to tym razem postąpił jak on. Postanowił ewakuować rodzinę...


Nashville... Oddalone o cholernie potężny - szczególnie dla kobiet i dzieci - kawał drogi miasto dawało nadzieję ocalenia. Nadzieję odległą, kruchą, ale nadal znajdującą swoich wyznawców. Północny-zachód i nic przed sobą tylko szarość i nijakość ruin. Krajobraz, który jest najlepszym ze znanych Morganowi zabójców. Najpierw nuży, usypia swe ofiary aby - w najmniej spodziewanym momencie - rzucić je na pożarcie swoim pociechom. Mutantom, maszynom, dzikim zwierzętom, innym ludziom...

Nathan nie był sam. Była z nim jego piękna żona - Samantha - wraz z czwórką ukochanych dzieci. Był z nim wierny pies Rock oraz cała masa znajomych mu ludzi. Byli Johnsonowie, Millerowie, Jacksonowie i Robinsonowie. Łącznie stanowili grupę niemal dwudziestu osób, dwóch psów i trzech kotów. W tej całej wyprawie Morganowi, jego żonie i dzieciakom brakowało jedynie jednego - Jeffa. Pierworodny Morganów opuścił Pineville na dwa dni przed atakiem i jak dotąd nie wrócił. Matka odchodziła od zmysłów, ojciec nabierał nerwowości, którą Jeff po nim odziedziczył. Oboje marzyli aby ich potomek nadal żył...


Widok niczym z przedwojennego horroru. Pourywane ręce, zakrwawione twarze, ludzie, których członki walały się wszędzie wokół i... ani śladu przeciwnika. Ani śladu sprawcy. Nathan drżącymi rękoma podał lornetkę Williamowi - głowie rodu Robinsonów - i zaczął intensywnie myśleć. Na pobojowisku pozostałym z jego domu - z domu ich wszystkich - nie było ciał nikogo poza jego mieszkańcami. Nie było zwłok bestii, nie było krwi mutantów, nie było nawet ciał innych ludzi. Zanim doszło do niego, że jego pobratymcy zabijali się nawzajem, że zabijali się sami w jego umyśle powracały odgłosy wystrzałów, dym, huk i swąd prochu. Morgan zbladł, a zaraz po nim William. Nie minęła chwila, a załkał Jacob i załamał się Michael wrzeszcząc w niebogłosy.

Morgan nie mógł myśleć o niczym innym. Chwycił lornetkę i szukał ciała syna. Nigdzie go nie było. To dobrze, ale było ich tak wiele. Tak wielu znanych mu od lat ludzi tego dnia straciło życie. Dzieci, kobiety, mężczyźni. Nie były to cyferki zabitych w wypadku z wiadomości, a osoby tak realne, tak prawdziwe i namacalne jak on sam. To był widok niczym z horroru... Tylko, że naprawdę.


Pascal Trottier nie mógł być byle kim. Wyglądał jakby dawno skończył 80 lat, ledwo się poruszał, był siwy, brudny, osłabiony, ale... przeżył. Dokonał czegoś czego nie potrafiło wielu twardzieli w kwiecie wieku. Jego oczy obrazowały taką determinację i siłę walki, że były żołnierz przez chwilę zastanowił się czy siwy niczym gołąbek mężczyzna nie był aby mutantem. W tym wieku przeżyć samotnie coś takiego... niesamowite.


- Widziałem to... - powiedział starzec spokojnie. - Ludzie pod działaniem tej chmury, tego pyłu oszaleli. Jedni rzucali się na siebie nawzajem, inni popełniali samobójstwa, a byli i tacy, którzy tracili przytomność i dusili się na śmierć w tym nie kończącym się śnie. - słysząc te słowa Nathan przełknął głośno ślinę. - Strzelali, dźgali się nożami, widłami, podpalali domy sąsiadów... - Pascal w pewnym momencie zamilkł. - Widziałem Panią Elsę, którą zasiekł maczetą jej własny wnuk... Widziałem... - głos mężczyzny załamał się.

- Nie mów nic więcej. - przerwał mu Nathan. - Jesteś zmęczony. Musisz odpocząć. Uspokój się. - Morgan uspokajająco położył dłoń na ramieniu starca.

- Co robimy? - zapytał William Robinson.

- Jak to co! Idziemy do Nashville. - odparło podobnie kilka głosów.

- Zatem tutaj musimy się rozstać. Nie zostawię syna na pastwę losu. - powiedział stanowczo Nathan i żaden z późniejszych protestów nie mógł mu przemówić do rozsądku.

Jeff to był jego syn. Jego krew...


Gorączka, biegunka, wymioty... Thomas - najmłodszy członek rodziny Morganów - zaczynał chorować nie na żarty. Samantha, Pascal, ani nawet Nathan nie byli w stanie mu udzielić fachowej pomocy. Dziecko nie było tak odporne jak inni. Łatwo u niego o chorobę, której leczenie było długotrwałe i wymagało wstawiennictwa profesjonalisty. Pomóc noworodkowi nie była również w stanie Cly - wychudzona, nie odzywająca się słowem, niemal nieobecna latynoska. Morgan pamiętał, że kobieta przybyła do Pineville wraz z karawaną kupiecką i zatrzymała się w zajeździe osady, ale... każde zapytanie o swoją przeszłość zbywała ruchem mizernych ramion.


Morgan wiedział jak mógł rozwiązać problem chorującego dziecka, ale... musiał najpierw znaleźć Jeffa.


Jeff się znalazł! Niesamowite szczęście rodziny przyćmił pogarszający się stan noworodka i zaczynająca chorować osłabiona córeczka - Ewa. Zwykle wesoła dziewczynka, o okrągłej twarzyczce, teraz miała gorączkę i skarżyła się na bóle. Nathan - po naradzie z żoną i synem - musiał spróbować dostać się do misji Ojca Gianni.


Ojciec Gianni był żarliwym katolikiem. Wraz z kilkunastoma osobami, w starej klinice pomagał potrzebującym bez względu na ich wygląd, kolor skóry czy wyznanie. Z odmową nie spotykali się tam nawet mutanci. W wojennej zawierusze między ludźmi i mutantami misja była prawdziwą ostoją. Niestety była odległa i Nathan - nawet nie chciał o tym myśleć - bał się pogorszenia stanu swoich dzieci zanim do niej dotrze. Jednak czy miał jakiś wybór?


Randall cały ubłocony zszedł do Nathana. Były żołnierz czekał cierpliwie jednak nie próżnując. Spoglądał w kierunku odejścia mutantów. Odłożył lornetkę po czym usłyszał:

- Mógłbyś zerknąć na moją ranę? Opatrzyłem ją, ale podczas walki. Przy okazji możemy obgadać plany.

- Opatrzę. - powiedział spokojnie Nathan. - Mocno was pokiereszowali. Znasz może ich liczebność? Chociaż w przybliżeniu... - dodał gość wyciągając paski lekko brudnego materiału oraz kawałek białego niczym śnieg płótna.

- Nie. Ale wiem, że mają snajpera. Tak zginął Mars.

- Właśnie… Mogłeś mnie ostrzec. - powiedział poważnie Morgan. - Nie chciałbym aby moje dzieci patrzały na coś takiego nawet jak tylko chciałeś mu ulżyć. Na szczęście nie pozwoliłem im nawet na niego patrzeć. Okropnie go załatwili… Rewolwerowca już opatrzyliśmy. Jak skończę z Tobą zbierzmy wszystkich i obmówmy co dalej. Myślę, że to co mam do powiedzenia powinni usłyszeć wszyscy.

Fray chwilę patrzył rozmówcy w oczy. Morgan nie wyglądał na byle twardziela z ulicy. Wytrzymał wzrok bez najmniejszego problemu.

- Przecież odniosłeś go tam by dzieci nie widziały. Więc jak mogły dostrzec, że go dobijam?

- Nie ja go odniosłem, ale masz rację… Nie chciałem aby na to patrzały. - powiedział. - Szkoda mi go było, ale nie mogłem nic zrobić. Nikt z nas nie jest na tyle dobrym medykiem aby była szansa na ratunek. Jakby była nie wahałbym się ani chwili.

- To o chuj Ci chodzi? Ktoś z Was go odniósł, ja skróciłem jego męki, a ty mi mówisz, że dzieci nie powinny tego oglądać, gdy żadne tego nie oglądały.

- Mało precyzyjnie się określiłem. Chodziło mi o sam wystrzał. - powiedział Nathan spokojnie. - Już kończę. - dodał kończąc zakładać warstwę opatrunkową.

- Mi opatrywanie ran nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Czyli Twoje dzieci nie są przyzwyczajone do huku wystrzału w ruinach a ty oceniłeś, że swojemu kumplowi dam zdychać jęcząc i krzycząc?

Twarz Fraya wyrażała szczere niezrozumienie. Nathan natomiast pokiwał głową niejednoznacznie.

- Zawsze staram się chronić swoją rodzinę jak tylko dobrze potrafię. Nie muszą słuchać całych kanonad wystrzałów co nie oznacza, że pierwszy raz słyszały wystrzał. Nie oszukujmy się. Nie mnie oceniać czy zostawisz kumpla na wielogodzinne dogorywanie czy też nie. Nie znam Cię. - powiedział Morgan szczerze i bez wahania. - Jednak aby Ci pomóc nie muszę…

- Nie rozumiem Ciebie człowieku. Ale dziękuję za pomoc.

- Jak wygląda ten wasz medyk? Jest ranny? - zapytał Nathan po skinięciu głową.

- Czarnuch. Przeciętnej budowy. Ostatnio jak go widziałem miał tylko różne obtarcia. Teraz nie wiem.

- Miejmy nadzieję, że nadal żyje i nic mu nie jest. - Randall był pewien, że w głosie mężczyzny usłyszał prawdziwe, nie udawane zmartwienie. - Skończyłem. Możemy zbierać wszystkich i porozmawiać w grupie?

- Jasne.


- Witam wszystkich. Nazywam się Nathan Morgan. - zaczął przyjacielsko mężczyzna. - Wraz z moją rodziną pochodzę z Pineville, które cztery dni temu, o świcie, zostało przykryte ciemnym pyłem, który nazywam “czarnym opadem”. Podejrzewam, że jest to gaz bojowy gdyż poza jego pojawieniem się w atmosferze widywałem już go stłoczonego do butli. Osobiście wiem, że po kilkunastu godzinach unoszenia się w powietrzu pył opada na ziemię powodując bardzo ciemną, gęstą mgłę. Po jakimś czasie opad się rozwiewa przylegając do wszystkiego. Ubrań, skóry, włosów nie mówiąc o broni, która staje się znacznie bardziej awaryjna. - brodacz przerwał na chwilę dając ludziom przetrawić informację. - Bardzo wiele na temat anomalii gadałem z moim synem, Jeff’em. Młody, zajmij głos proszę.

Stojący wcześniej w okolicy, również zarośnięty, ale zdecydowanie młodszy mężczyzna wyszedł przed ojca.

- Człowiek przebywający na terenie skażenia już po niecałej godzinie cały pokryty jest czarnym pyłem. Pył niezwykle łatwo dostaje się do układu oddechowego przez co wywołuje gwałtowne duszności. Moim zdaniem w takich warunkach trzeba bardziej dbać o czystość, najlepiej nosić maskę gazową, do której ma się kilka zapasowych filtrów oraz zwrócić uwagę na konserwację broni. Od samego oddziaływania uchronić nas mogą jedynie dwie rzeczy: krótki czas przebywania w skażonej strefie oraz, jak mówiłem, używanie masek, w których często będą zmieniane filtry.

Po chwili ojciec znowu zabrał głos unosząc rękę jakby ktoś próbował mu przerwać.

- Gaz aby krytycznie zatruć swoją ofiarę potrzebuje od kilku minut do… kilku godzin. W zależności od terenu, warunków pogodowych oraz czasu jaki spędziła w chmurze ofiara. Najczęściej efektem takiego zatrucia jest utrata przytomności i śmierć z zadławienia. Jeżeli jednak uda się jej przeżyć to po ocknięciu ofiara jest zdezorientowana, a później pojawiają się halucynacje prowadzące do samookaleczeń lub ataków na innych ludzi. Kiedy jakimś cudem ktoś przeżyje ten stan to w końcu padnie z wyczerpania i najpewniej umrze z powodu niewydolności płuc. Uwierzcie mi nie chcielibyście zobaczyć tego co ja widziałem. Pineville to było piekło. Wy przeżyliście zapewne tylko dlatego, bo gaz zdążył opaść i nieco się uleżeć. Jego działanie osłabło co dla niektórych z was było ratunkiem. - mówiąc to Nathan spojrzał po ocalałych z karawany niewolnikach.

- Pascal, Cly to osoby, które spotkałem już po ucieczce z mojego domu w Pineville. - rzekł Nathan pokazując przedstawiane osoby.

- Samantha Morgan. - powiedziała kobieta występując nagle z małym zawiniątkiem w nosidełku i stając obok męża. - Jest mi niezwykle przykro z powodu tego co was spotkało, ale mój malutki synek, Thomas, choruje od dwóch dni. Do tego od wczoraj wysoką gorączkę i biegunkę ma moją córeczka, Ewa.

- Kochanie… - powiedział do żony mężczyzna kiedy dziewczynka zaczęła mocno kaszleć. Kobieta odeszła zająć się dzieckiem wcześniej skinając głową. - Jak widzicie sytuacja nie jest ciekawa. Wy potrzebujecie pomocy medycznej, moje dzieci też jej potrzebują. Wyjściem jest odbić waszego przyjaciela, medyka. Zanim was spotkałem zmierzałem do misji Ojca Gianni. To mój przyjaciel, który może zaopiekować się rannymi, ale do jego misji są 3 dni drogi. - gość skrzywił usta. - Na potwierdzenie moich słów pokażę wam krzyż, który otrzymałem od przyjaciela. - dodał Nathan wyciągając spod bluzy drewniany krzyż z jakimś napisem, który z odległości był nie do odczytania. Talizman był niezwykle zadbany i mógł niegdyś należeć do bardzo żarliwego katolika. - Możecie tam udać się ze mną, bo Gianni na pewno pomoże nam dostać się do Nashville. Póki co bramy miasta są zamknięte, a koczujący pod nimi uchodźcy nie są wpuszczani do środka. Priorytetem jest jednak dopaść osoby, które porwały medyka. - na twarzy mężczyzny malowała się bezsilność, ale z tego co mówił musiał już bardzo wiele przejść. W końcu zamilkł i wraz z resztą rodziny i znajomymi czekał na zajęcie głosu przez przyjaciół wspomnianego medyka.

Deakin przysłuchiwał się z uwagą słowom wypowiadanym przez nieznajomych, nie przerywał im. Gdy skończyli podniósł dłoń jakby chciał ich zatrzymać. - Jesteśmy wam wdzięczni. - spojrzał na Marię i Fraya. - Bez wątpienia zginęlibyśmy gdyby nie wy. To o czym mówicie to jednak nie przelewki. - Przerwał na moment, starał się wyglądać na twardego, ale nie trudno było odgadnąć, że bez pomocy swej krewniaczki pewnie nie utrzymałby się długo na nogach. - Jesteśmy ranni, marnie uzbrojeni. Jesteśmy na ich terytorium.

- Rozumiem. - powiedział Nathan. - Nie każdy z nas będzie w stanie wyruszyć w pogoń, ale chyba nie zamierzacie zostawić tego medyka w ich rękach? Kiedy zrobi to po co go zabrali pewnie tragicznie skończy. No i bez szybkiej pomocy medycznej możecie umrzeć zarówno wy jak i… - twarz mężczyzny wygięła się w nieprzyjemnym grymasie.

- Nie musisz mnie przekonywać, wiem co jest słuszne. Nie chodzi jednak o zamiary, ale o środki. - Zamilkł na moment, jego spojrzenie powędrowała w stronę chorych, których miał na myśli Nathan. - Powiedziałbym, że potrzebujemy dobrego planu. To jednak za mało. To droga po śmierć. - Jego jedyne oko znów zawiesiło się na Nathanie. - Mimo to, jestem z wami.

- Im więcej będziemy wiedzieć tym większe mamy szanse. - odezwał się Jeff, syn Nathana. - Mogę w przybliżeniu określić jaka jest ich liczebność, ale nie powiem ilu potrafi walczyć, ilu ma broń automatyczną. Może komuś z was liczby bardziej zapadły w pamięć? - zapytał z nadzieją w głosie chłopak.

Ezechiel jedynie pokręcił głową, nie śmiał teraz nawet zakładać ilu mogło ich być.

Chłopak powiódł wzrokiem po reszcie ocalałych. Może liczył na to, że oni będą mieli jakieś informacje? Maria też tylko potrząsnęła głową. Niewiele pamiętała z ostatniej nocy.

- Nie wiem. Ci z którymi walczyłem byli nie zdyscyplinowani i słabo uzbrojeni. Mieli jednak kogoś kto radzi sobie z karabinkiem wyborowym. Tak Mars twierdzi. Czyli ten, którego tak oporządzili. Ja wcześniej zgasłem przez opad. - odezwał się Fray.

- Snajper… - zastanowił się Morgan. - Nie możesz oszacować ich liczby na oko? Jak doszło do waszego spotkania? Zostaliście zaatakowani w ruinach?

- Czego nie rozumiesz w nie, nie mogę? Jak doszło do naszego spotkania? Jak w to wierzysz to znajdź jakieś medium bo byś musiał pogadać z martwymi. A zostaliśmy zaatakowani tu, gdzie znaleźliście nasze gamble. - rzucił Randall.

- Obawiam się, że nikt poza mną i Jeffem nie będzie mógł podjąć pościgu. - powiedział Nathan. - Samantha zostanie z dziećmi, podobnie jak Cly i Pascal. - powiedział w formie zapytania na co wymieniona dwójka się zgodziła. - Kto z was byłby w stanie wyruszyć z nami? - zapytał.

- Nathan, dobrze zapamiętałem, prawda? Jest nas trójka. Staruszek dostał nożem w oko, a Maria nie zna się na zabijaniu. Zostaję ja. Czyli jest nas trzech. Ja idę zabić mutki i uratować Clyde’a by opatrzył Staruszka. Możemy to zrobić w dwie osoby. Ale nie w trzy, bo ktoś musi ich chronić w tym czasie. - Fray mówił bardzo rozsądnie.

- Ja pójdę z nim. - powiedział Jeff. - Potrafię tropić, a ty ojcze musisz chronić rannych, mamę i dzieciaki.

- To bardzo niebezpieczne synu… - powiedział Nathan. - Myślę, że tak liczną grupę łatwo jest wytropić, a ja mam solidne podstawy. Zostań i znajdź dla grupy bezpieczne miejsce.

- Uważaj na siebie, skarbie… - powiedziała blada żona Nathana całując go w policzek. - Bądźcie ostrożni…

- Myślę, że możemy szykować się do drogi. Nie przedstawiłeś się. - powiedział z lekkim uśmiechem brodacz.

- Randall. Randall Fray.

Wyciągnął rękę do mężczyzny, a potem obejrzał się na rewolwerowca.

- Zostawić Ci staruszku dwururkę?

- Wolałbym jakąś spluwę i komplet nabojów. - odparł szczerze Ezechiel. - Ale nie pogardzę strzelbą.

Fray odmontował z dwururki latarkę i zamontował ją w karabinie, następnie podał strzelbę i colta teksańczykowi.

- W Colcie masz dwie pestki, a w shocie dwie breneki. Mogło się dostać do środka trochę błota więc ją przejrzyj.

Randall ponownie zwrócił się do Nathana.

- Daj mi chwilę, po tym pyle chce przejrzeć swój arsenał.

Deakin prostym skinieniem głowy podziękował Frayowi po czym przyjął od niego broń. Nie pokusił się o kolejny komentarz. Dobrze wiedzieli na co się pisali. Nathan pokiwał głową i odszedł na bok, gdzie też planował zająć się swoją bronią. Musiał się dobrze przygotować…
 
Lechu jest offline