Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-03-2014, 02:05   #35
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Homary... skąd w Nashville skorupiaki?…ah, chodzi o mutantów... Clyde nie miał siły by się skupić. Nie miał nawet ochoty. Bo i po co? Ledwo dzień pocieszył się wolnością i znowu przegrał ją z losem. Obite żebra i kłucie w płucach niezwykle skutecznie rozpraszały wszelkie konstruktywne myśli pozwalając jedynie na luźne spostrzeżenia. Ostatnie zdanie rozmówcy nie brzmiało jak pytanie, raczej jak rozkaz. Murzyn pół leżał, pół siedział na jakimś złomie wpatrując się w tarczę słońca wiszącego nad zrujnowanymi blokami. Miał wszystkiego serdecznie dosyć. Dosyć wojny, Nashville, rebeliantów, mutantów, a zwłaszcza niewolniczych karawan. A mógł pojechać do Nowego Yorku. Wystarczyło tylko złapać innego stopa, nigdy nie natrafić na ogłoszenie z elektrowni Simona Rogersa. Głowa bolała go od zbyt wielu przyjętych uderzeń. Bardzo możliwe, że od tego wszystkiego ma już wstrząs mózgu, albo wylew. Cud, że po tym wszystkim jeszcze żyje. Cud, że chce mu się wstawać, by przekonać się że żyje.

Ironią losu było, że wszyscy brali go za lekarza. Jakoś nikogo nie interesowało, że King ma doktorat z fizyki i w zasadzie zajmuje się inżynierią i elektroniką. Że ma szeroką wiedzę o konstrukcji tak hołubionej przez całe stany zjednoczone broni palnej. Gdyby miał ku temu odpowiednie materiały i warsztat, mógłby skonstruować nawet rakietę balistyczną. No, może to nie do końca prawda, ale z odpowiednią lekturą uzupełniającą pewnie dałby sobie radę. Ale nie - przez tę głupią historię opowiedzianą nad miską żarcia w Studni przyszyto mu łatkę medyka i tak już zostało. Zamiast spawać tranzystory on szył kolejnych gości. Nigdy tego specjalnie nie lubił, ale w sumie dobrze, że zdecydował się swego czasu na drugi kierunek. Nowe Maryland pewnie byłoby teraz z niego cholernie dumne.

King oderwał wzrok od nieba i rzucił okiem na podsunięty mu bochenek i salceson. Pochodzeniem mięsa nawet nie chciał się kłopotać. Miał tylko cichą nadzieję, że zwierzę z którego sporządzono kiełbasę nie było zbyt mocno napromieniowane. Posiłek pewnie i tak był zatruty, tak jak tamta felerna mielonka w Studni. Chociaż po co mieliby go teraz truć? Zabawne jake szczegóły się zapamiętuje. Nie ludzi, których spotkał w karawanie, nie krzywdy doznane w niewoli, a właśnie cholerne placki i mielonkę podane mu przez Aarona. Typ pewnie dalej łazi gdzieś z jego karabinem i tą nieszczęsną kulą śniegową z mikołajem. Nauczyciel niespiesznie zabrał się do jedzenia. Przeżuwał każdy kęs po wielokroć, delektując się smakiem nędznego chleba i mięsa. Po dłuższej chwili wpatrywania się beznamiętnym wzrokiem w spękany beton Clyde jakby się ocknął i spojrzał wreszcie na mężczyznę obok.

- Kim ty w zasadzie jesteś?

Wayland nie od razu odpowiedział na to pytanie, zamiast tego zażartował:

- Rarytasy to to nie są, ale nieźle sycą. - Przerwał siadając wygodnie i wskazując na jedzenie przed nauczycielem – Kim jestem? Najemnikiem, w tej chwili ochroniarzem tej karawany, a Ty jedz. Robota czeka.

- Jest was więcej? Najemników? – bardziej niż czerstwy chleb interesowało Kinga potencjalne zagrożenie. Instynkt sam podsuwał mu pytania.

- Mój sierżant zawsze mawiał: ”nie ciekaw się bo kociej mordy dostaniesz”. Robota jak robota, mutanty nieźle płacą, ale wkrótce kończy mi się kontrakt. W sumie w karawanie są nie tylko mutanty.

- Jak tam chcesz… - Widać z najemnikiem nie było dyskusji. Kolejny macho. Skąd oni się biorą? - Przeżył ktoś jeszcze? - z moich… czego głośno już nie dodał. Clyde powiedział to zanim zdążył ugryźć się w język. Taki już był. Musiał wiedzieć, mimo że wcale nie chciał. Bez tej wiedzy pewnie byłoby mu łatwiej.

- Chyba nie, przynajmniej nikogo nie widziałem. W środku była niezła rzeźnia, od Frontu nie widziałem podobnej. W sumie po jaką cholerę do nas strzelaliście? Karawana chciała tylko się zatrzymać na spoczynek… nic wam nie zrobili… i skończyło się kurewsko źle. Dla wszystkich - dodał ściszając głos.

Czyli nie żyją. Nie miał siły tłumaczyć, że nie strzelali do obozu, chociaż… nie mógł mieć tej pewności. Jego towarzyszy nigdzie nie było. Teraz to pewnie i tak nie ma większego znaczenia. Nieobecny uśmieszek zagościł na twarzy Kinga. Na pustyni człowiek jest sam. Znów jestem na pustyni.

- Zabiją mnie? - Beznamiętny głos skierowany był w bliżej nieokreśloną przestrzeń.

- Cholera wie. - równie głucho odpowiedział Givens – Pewnie jak się spiszesz to nie. Ja bym Cię oszczędził, jesteś lekarzem, tylko idioci zabijają lekarzy.

- Fizykiem. - rzucił znudzonym głosem King – Jestem fizykiem. Medycyna to mój drugi fakultet. - Gość pewnie i tak nie miał pojęcia o czym spec gadał.

- Fizykiem? A nie wyglądasz, wiesz? Poza tym zawartość twojej torby mówi mi, że jesteś lekarzem i tyle. - Zdjął hełm z głowy i podrapał się po krótkich, czarnych włosach. Clyde mógł zauważyć, że przy lewej ręce brakowało mu dwóch palców, a na twarzy mężczyzny było kilka starych szram. Lewemu uchu, brakowało kawałeczka małżowiny.

- Jakbym nosił tam konserwy to byś powiedział, że jestem kucharzem? - Clyde obrzucił spojrzeniem pokiereszowaną twarz Waylanda, dokończył jedzenie, schował resztę bochenka i salcesonu do plecaka, po czym wstał. – Mam nawet doktorat, ale komu to robi różnicę… To kogo mam połatać?

- Widzę, że humor dopisuje. - zimno wycedził Givens wstając razem z Clydem. – Możesz mieć nawet i dwa i habilitację do tego, chuj mnie to obchodzi. Nakarmiłem Cię i napoiłem, jak ponoć mówi Pismo, ale ty wolisz uważać mnie za tępego ignoranta.

- To już sam dopowiedziałeś. - King popatrzył już poważniej na najemnika, po czym wyciągnął w jego kierunku dłoń – Dziękuję, Waylandzie Givens. Nie jesteś tępym ignorantem, a ja nie jestem nadętym dupkiem. Po prostu żyjemy w podłych czasach.

- A no czasy faktycznie parszywe. - uścisnął wyciągniętą dłoń i podniósł swój dobytek z ziemi. Ruszył w kierunku pomieszczenia z rannymi, prowadząc Kinga przez obozowisko karawany. Medyka śledziły nienawistne spojrzenia, wielu nie mogło zrozumieć zapewne dlaczego on jeszcze żyje…


W pobliżu kręciło się kilku uzbrojonych mężczyzn, w tym kliku ludzi, prawdopodobnie zatrudnionych w podobnym charakterze co Wayland. Mimo bliskiej obecności ruin nie wyglądali na podenerwowanych, raczej na znudzonych. To samo miejsce i tak różna sytuacja. Clyde spięty, prowadzony był nie wiadomo gdzie, być może na egzekucję, tymczasem tamci najspokojniej w świecie przechadzali się, popalali papierosy, kopali puszkę. Niepojęte. Na usta murzyna cisnęły się kolejne pytania.

- W zasadzie co to za grupa? Kto tu dowodzi? - skoro najwyraźniej przyjdzie mu spędzić tutaj nieco więcej czasu dobrze było dowiedzieć się takich rzeczy na początku. Naukowiec pocieszał się myślą, że tym razem miał na sobie chociaż ciepłe ubrania i dobre buty. Niestety mp3 Chloe gdzieś przepadło nim zdążył nawet sprawdzić co miała na nim nagrane. Wayland przez chwilę zastanawiał się, czy może odpowiedzieć na to pytanie, ale najwyraźniej stwierdził, że nie ma przeciwwskazań:

- Dowodzi Gaston, rzeczowy choć trochę rąbnięty sukinsyn, ale płaci dobrze. Ogólnie karawana zajmuje się handlem, zbieractwem i tyle… chyba. Sam dołączyłem stosunkowo niedawno, ale ogólnie nie narzekam… robiłem gorsze rzeczy. - dodał po chwili przerwy.

- W golfa na Froncie nie graliście, to pewne. - zmęczony umysł podsuwał mu podobne abstrakty, ale nie miał siły powstrzymywać się przed ich wypowiadaniem. Jako jedyny przeżył noc po wyzwoleniu, a nawet jeśli ktoś jednak wyszedł cało z masakry pewnie był już daleko stąd. Mógł zatem pozwolić sobie na odrobinę drętwego humoru. Jacoba jego żarcik pewnie by rozbawił…

- A no nie graliśmy. – Givens zamilkł, jakby starając się wyrzucić z głowy napływające myśli. Choć starał się to ukryć w jego oczach pojawiła się osobliwa pustka przetykana iskierkami gniewu. Przypominało to zaglądanie w lufę karabinu na ułamek sekundy przed wystrzałem, kiedy iskra pobudza proch do zapłonu. – A ty, Clyde, co robiłeś przed tym, zanim wpakowałeś się w obecne gówno? Z twoimi papierami pewnie nie brakowało Ci pracy czy gambli? -

- W tym rzecz, nie brakowało… - Kingowi nie umknęło nachmurzone oblicze rozmówcy. Nic o nim nie wiedział, ale sam fakt, że prowadzili tę przypadkową rozmowę już o czymś świadczył. – Widziałeś Waszyngton?

- Nie ale z opowiadań słyszałem, że to zajebiście duża dziura w ziemi? Służył ze mną jeden koleś z Nowego Yorku, Grant mu było na nazwisko, on mi opowiadał o tym miejscu, ale raczej krótko i pobieżnie. To nie był rozmowny sukinsyn… a co pochodzisz stamtąd?

W pierwszym odruchu spec zasępił się słysząc jak w beztroski sposób podsumowano jego życiową tragedię, ale po chwili znowu zobojętniał. Każdy wiózł na plecach swój bagaż doświadczeń i nie sądził, żeby ktoś poza nim poczuł tę samą gorycz na myśl o zniszczonej stolicy. Nie było ich tam. King obawiał się, że sam także nie potrafiłby pojąć opowieści Waylanda. Nie tak do końca. Pewne rzeczy po prostu trzeba było przeżyć samemu by zrozumieć.


- Tak, ja… - Dla innych Waszyngton to tylko dziura w ziemi. Kto by tam za nią płakał. Jednak on żył, choćby i we wspomnieniach naukowca wiodącego smętne życie tułacza i nie umrze póki on po raz ostatni nie zamknie oczu. Odeszła mu ochota na dzielenie się wspomnieniami z miasta, więc pospiesznie zmienił temat. – ...ja też słyszałem, że wiele z niego nie zostało. W każdym razie pracowałem tu i tam, w warsztatach, fabrykach amunicji, w szpitalu polowym, nawet w stacji uzdatniania wody. Nigdzie na długo. Widzisz, w strefie wpływów Nowego Yorku i Federacji wcale nie jest tak łatwo jak się wszystkim wydaje, nawet jeśli posiadasz wykształcenie. -

Clyde przywoływał nieco zakurzone wspomnienia. W zasadzie nigdy nie zastanawiał się, czego tak naprawdę szukał w tamtych dniach. Nie powiedział Waylandowi o tym, że z każdego miejsca odchodził na własne życzenie, że starał się nie zadzierzgać długotrwałych znajomości, z nikim w zasadzie. W pewnym sensie sam się prosił o to co się stało później.

- Potem znalazłem ogłoszenie, jedno z tych, które mają Cię ustawić do końca życia. W Cincinnati otwierali nową elektrownię na odnawialne źródła energii. Baterie słoneczne, wiatraki. To była jakaś grupa zapaleńców z Nowego Yorku. Poszukiwali specjalistów do rozkręcenia interesu, obiecywali udziały w spółce. Czysty zysk. Tyle, że nigdy nie dojechałem na miejsce. - skwitował krótko Clyde. – Zwyczajnie miałem pecha.

- A no… ciężko lekko żyć, co nie? - zdobył się na kiepski żart. Dochodzili już do uprzątniętego budynku, gdzie na noszach leżeli dwaj ranni i zakrwawieni mutanci. Chyba nie wyglądali lepiej, Wayland dałby sobie rękę uciąć, że raczej wyglądali gorzej. Przepuścił Clyda w drzwiach: - Powodzenia… nie spieprz tego. -

***

Naukowiec wszedł do pomieszczenia. Wyglądało na to, że przed wojną była tu jakaś kawiarnia. Homary uprzątnęły połamane meble i wyniosły je na zewnątrz. Wnętrze było prawie puste, nie licząc kilku rzeczy, których nieudało się oderwać od ziemi. Jeden z rannych leżał na stole, drugi na ladzie. Oprócz nich w pomieszczeniu znajdowało się dwóch strażników pod bronią oraz szkaradny mutant będący tu chyba przywódcą. King zbliżył się ostrożnie do rannych. Jeden z mutantów miał przestrzelone płuco. Paskudna rana, ale pocisk najwyraźniej wyleciał drugą stroną. Z drugim nie było tak dobrze. Klatka piersiowa i brzuch przypominały sito. Wielonarządowa rana, pogruchotane kości, wszędzie śrut i odłamki… To, że stworzenie jeszcze żyło było aż niepokojące.

- Ty tu dowodzisz? - po pobieżnych oględzinach rannych King podniósł wzrok na osobnika, który wyglądał na przywódcę.

Mutant spojrzał na speca niechętnie, wężowatymi oczyma. Kiedy stwór się odezwał King spodziewał się niewyraźnego dialektu, jednakże jego język był dosyć czysty i zrozumiały, jak na standardy powojennego świata. – Tak.. - Mężczyzna wstał. – Zanim cokolwiek powiesz, musisz zrozumieć jedną rzecz. Zabiję Cię. Jeżeli, którykolwiek z moich ludzi umrze, nie wyjdziesz z tego pomieszczenia. - Wskazał na pękaty plecak lufą pistoletu. – Oby nie okazało się, że to ukradłeś. -

King zważył w myślach swoje kolejne słowa, jednak zdecydował się w końcu mówić, choć nieco oględniej niż to sobie zaplanował. Widok pistoletu wycelowanego w jego osobę skutecznie otrzeźwiał.

- Nie, nie ukradłem. - To akurat nie do końca była prawda, choć technicznie odebranie plecaka trupowi nie było kradzieżą. Tę lekcję przyswoił sobie już jakiś czas temu. – I owszem, jestem lekarzem, dlatego chciałbym, żebyś i ty coś zrozumiał zanim mnie zastrzelisz. - Clyde dał sobie chwilę czasu na uspokojenie nerwów. Starał się utrzymywać kontakt wzrokowy z mutantem, nie chciał jednak, żeby tamten pomyślał, że rzuca mu wyzwanie. – Nie wszystkim da się pomóc, a zabicie sanitariusza może okazać się najgłupszym błędem na świecie, tyle że takich rzeczy zwykle dowiadujemy się zbyt późno. I nie chodzi tu tylko o gamble. - Naukowiec przemawiał spokojnie. Wciąż jeszcze znajdował sie w stanie lekkiego odrętwienia po ciężkiej nocy, co pozwalało mu trzymać fason mimo oczywistego napięcia.

- Jednego z Twoich ludzi da się uratować. Czysty strzał, nie powinno być z tym większych problemów. Jeśli chodzi o drugiego - po takich obrażeniach powinien już nie żyć. Ma poszarpane wnętrzności, liczne krwotoki wewnętrzne, pozrywane mięśnie. Nawet jeśli jakimś cudem uda się go pozszywać, najprawdopodobniej zapadnie na niewydolność, któregoś z układów i wkrótce umrze tak czy tak. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? - Zabójcza szczerość doprowadziła go do tego miejsca. Ona musiała go teraz uratować. Na boską interwencję nie było co liczyć. Mężczyzna przyglądał się specowi przez chwilę bez słowa, po czym wycedził:

- Zaczynaj. -

Nie pozostało nic innego jak wziąć się do krwawej roboty. Lufa pistoletu nie ułatwiała myślenia, ale King miał ostatnio zaczął przywykać do takich niedogodności. Ranny mutant stracił wiele krwi, ale wciąż jest przytomny, przyglądał się Clyde’owi z zacietrzewieniem. Rana była rozległa. Wysoki kaliber, najpewniej karabinowy. Ezechiel dysponował bronią, która była w stanie coś takiego zrobić.

- Jestem Clyde. Jak się nazywasz? – King nie miał pojęcia jak podejść do mutanta. Ten tylko szczeknął, nie odpowiadając. Zdumiewające, że zdołał się zebrać na tak głośny odgłos. – Rozumiem. Nie chcesz gadać to nie. - Mało rozmowny typ, do tego w środku zamiast normalnych narządów ma pewnie jakiś przeklęty labirynt. King przygotowując się do operacji poczuł się dziwnie znajomo, jak na egzaminie praktycznym jeszcze na studiach, tyle że teraz zamiast czujnego oka profesora nadzorującego miał za sobą groźnego mutanta z załadowanym pistoletem. Wtedy co prawda nie groziła mu śmierć, ale zdał z wyróżnieniem. Teraz też musiało mu się udać.

Skalpel dotknął skóry mutanta. Mieszanina obrzydzenia, strachu i determinacji grała na nerwach pokrętną melodię. Głęboki oddech pomagał się uspokoić. Dłonie już tak nie drżały, jednakże lufa, która wodziła bezgłośnie po sylwetce speca, wcale nie wyglądała uspokajająco. Proste cięcie i założone zaciski ukazały poszarpane wnętrze potwora. Bez wątpienia, czekała ich operacja na długie godziny, w której będziesz musiał usunąć płat przestrzelonego płuca. Zajmię Ci to kilka godzin. W tym czasie drugi mutant z pewnością umrze, a to mogłoby wyjątkowo nie przypaść do gustu wężowatemu strzelcowi.

- Nie jestem w stanie pomoc obojgu. Tamten wykrwawi sie zanim skończę szyć. - King podniósł wzrok na nadzorcę. Rozumiał swoja sytuacje, ale nie mógł sie teraz poddać. Był zdeterminowany, nawet jeśli właśnie czekała go operacja na stworze o tak odmiennej fizjonomii. Mutant czy nie, rozmówca musiał rozumieć sytuacje równie dobrze jak on. – Jego zdołam odratować. - wskazał na mutanta z rannym płucem.

Dowódca mutantów spojrzał się na Ciebie spode łba chowając pistolet do kabury.
- Ty. - wskazał na jednego ze swoich ludzi. – Pilnuj go, ty do mnie. - Powiedział podchodząc do drugiego z rannych. – Rób swoje i mów mi, co u tego mam robić ja.

Może tylko mu sie wydawało, ale przez moment Clyde miał wrażenie, ze Gaston, jakkolwiek by nie był krwiożerczy, teraz wyraźnie chciał uratować swoich ludzi. Mutant chciał kogoś ratować - niebywałe. Sytuacja miała jednak swoją druga stronę, której tamten nie mógł zrozumieć nie będąc lekarzem. Drugiemu NIE dało sie pomoc. On umierał i należało sie z tym pogodzić. Tylko jak to wyjaśnić komuś, kto był gotów zabić dla płonnej nadziei uratowania kolegi?

- Dobrze, ale uprzedzam, że on umiera. Naprawdę. - Czyżby przez Kinga przemawiało współczucie…? Absurd. To byli mutanci, odmieńcy, pomioty Molocha. Bez mrugnięcia okiem wymordowali jego towarzyszy, a jego zmusili by leczył ich rannych. Musiał się od nich uwolnić, a do tego trzeba było grać w tę grę. Skalpel poszedł w ruch.

***

Operacja trwa kilka godzin. Nie było łatwo operować jednocześnie dyktując wskazówki komuś, kto nie miał pojęcia o medycynie. Gaston klął i przekręcał wszelkie polecenia. Nie było szans, by pozszywał rannego. Można było tylko odliczać czas, aż oprawcy zdadzą sobie sprawę, że ich zabiegi tylko przyspieszają agonię pacjenta. W końcu znad stołu doszło siarczyste przekleństwo.

- Kurwa! – Krzyk przywódcy karawany. Na chwilę tylko King odwrócił wzrok, żeby zobaczyć obfity krwotok z klatki piersiowej drugiego operowanego. Gaston, krzyczał coś próbując oderwać medyka od operacji, może nawet zastrzelić na miejscu.

- Gaston, możemy mieć dwa trupy, albo jednego. – To drugi mutant starał się przemówić do rozsądku towarzysza. Patowa sytuacja trwałą kilka chwil. Naukowiec wahał się, czy kontynuować pracę, licząc na szczęście, czy rzucić to w diabły i zacząć uciekać. Sekundy mijały, ale strzału nie było. Kilkanaście sekund później Spec zdecydował się spojrzeć w bok na prześladowców. Nikt do niego nie celował. Tym razem miał fart. Ridley też mówił, że ma farta…

***

Po kilkudziesięciu minutach operacja dobiegła końca.

- Prawdopodobnie nigdy nie wróci do pełnego zdrowia, ale jeżeli nie dopadnie go zakażenie, to przeżyje. Czas pokaże. - King powiedział zmęczonym głosem swoją diagnozę, po czym oparł się o kontuar i zaczął nerwowo wycierać krew z rąk. Teraz dopiero pozwolił sobie na spazm nerwów. Dłonie trzęsły się jakby miał późne stadium Alzheimera. Nie był stworzony do takich rzeczy jak operacje na mutantach pod lufą pistoletu.


Mężczyzna odwrócił się w końcu by obejrzeć drugie, martwe już ciało. Wielonarządowe obrażenia i wewnętrzny krwotok zabiły mężczyznę. Obok leżał kawałek śrutu, który tamci wyciągnęli z ciała. Tylko jedna osoba w grupie miała tego typu pociski. Randall.

Murzyna przeprowadzono do drugiego pomieszczenia, w którym siedziało dwóch niedoszłych sanitariuszy. Jeden z nich, strażnik, jakąś brudną szmatą próbował zetrzeć ze swoich rąk resztki krwi. Gaston siedział w bezruchu, wpatrując się w jakiś punkt na ścianie. Dopiero po kilkunastu sekundach dostrzegł wejście medyka.

- Wypieprzaj stąd. - Rzucił łamiącym się głosem. Śmierć tamtego odcisnęła na nim ślad, którego nie sposób było spodziewać się po mutancie. Nie zwlekając naukowiec pozgarniał medykamenty do torby i ulotnił się z zakrwawionej kawiarni. Niedaleko drzwi czekał snajper. Gdy dostrzegł wychodzącego speca machnął ręką i zbliżył się.

Zegarek wskazywał godzinę trzecią. Karawana rozkładała właśnie swój dobytek, głównie worki załadowane solą, na środku placu. Było widać, że przygotowywała się do handlu. Dokoła nich włóczyło się kilku starających się poważnie wyglądać strażników z bronią. Widocznie na kogoś czekali. Givens spostrzegł spocone czoło sanitariusza, słyszał świszczący oddech. Spec był zmęczony niczym on po małym maratonie na Froncie.

- Jak poszło? Chyba dobrze, skoro Gaston Cię puścił…

Clyde nie odrazu odpowiedział. Chwilę szedł przed siebie chcąc odruchowo oddalić się z budynku, który mógł okazać się miejscem jego śmierci. Okrutny kaprys mutanta i leżałby z kulą w plecach między zrujnowanymi stolikami. Tym razem naprawdę miał szczęście.

- Chyba tak. Zobaczymy. - Spec rzucił na moment okiem na swego rozmówcę – Jednak nie wszystko poszło po jego myśli.-

- Chodźmy, przyda Ci się trochę odpoczynku, mam coś do żarcia i na dziś dość wrażeń. - Ruszył w kierunku miejsca, które wynalazł sobie na spoczynek. King skinął głową i podążył za Waylandem. Nieco na uboczu, ale z zapewnionymi drogami ewakuacji w razie czego. Był to narożnik starej ściany, z kawałkiem sufitu, rozwieszonym nad nimi na pajęczynie z drutu zbrojeniowego. Osłonięty w większości, a jemu zapewniał spore pole widzenia.

- Jakaś szansa na odzyskanie mojej torby? Miałem tam kilka swoich drobiazgów. - W głosie Clyde’a zabrzmiał odległy ton nadziei. Może uda się wyciągnąć choćby stary odtwarzacz muzyki, albo latarkę. Chociaż pewnie i tak ktoś już dawno zwinął je dla siebie. Ta niewola nie zapowiadała się tak znowu źle. Co prawda nieomal zginął i jego los wciąż był niepewny, ale przynajmniej nikt nie tłukł go za łażenie po obozie, do tego mógł z kimś pogadać i nawet proponowano mu jedzenie. Być może nie utkwi tu na osiem miesięcy jak ostatnio.

- Nie wiem, wszystkie gamble z tamtej rudery zanieczyszczonej opadem zabrał Gaston i jego homary, więc nie liczyłbym na to. - Givens wskazał gestem miejsce w narożniku muru, niedaleko rozpalonego, małego ogniska.

- Opadem?

- To straszne kurestwo, na Froncie widziałem sporo broni chemicznej ale Opad to straszne skurwysyństwo, pył od którego jeszcze jesteś brudny to jego pozostałość. - wskazał na brudne spodnie Clyde’a. – Nawet nie wiesz kiedy się go nawdychasz, a potem widzisz różne rzeczy i robisz różne rzeczy, niektórzy sami sobie czachy rozwalali własnymi gnatami. Daj rękę. - powiedział wyciągając kajdanki na sporym łańcuchu – Gaston kazał Cię przykuć byś nie uciekł. -

Kiedy nauczyciel usłyszał czym w zasadzie zatruł się poprzedniej nocy natychmiast otrzepał swoje spodnie i resztę fragmentów, gdzie dostrzegał czarny pył. Nie trzeba było szczegółowych wyjaśnień by nie chcieć mieć najmniejszego kontaktu z bronią chemiczną. Świadomość, że nie sprawdził przyczyny obecności owego opadu pozostawiała nieprzyjemne ukłucie z tyłu głowy. Gdyby tylko był bardziej skupiony i nie pozwolił sobie w pierwszym odruchu na odpoczynek, może tragedii dałoby się uniknąć. Nie zaczęli by w amoku strzelać i nie sprowokowaliby karawany. Był prawie pewien, że tłuczenie w nocy i echa wystrzałów nie były tylko jego wyobraźnią, a faktycznymi działaniami towarzyszy, które otumaniony umysł interpretował po swojemu. Nie chciał nawet myśleć co by było, gdyby zszedł na dół.

- To konieczne? - Clyde wrócił do bieżących wydarzeń i widma chłodnego dotyku stali na nadgarstku.

- Dla mnie nie - rozejrzał się dookoła czy jakiś mutant nie przebywa w pobliżu – ale Gaston tak chciał, a ja nie mam dziś siły na użeranie się z tym dupkiem… jutro mi zapłaci i spieprzam stąd, to robota nie dla mnie. Może w Nashville coś ciekawszego znajdę.

Zostawił Clydowi trochę chleba, jakieś suszone mięcho i małą butelkę przegotowanej deszczówki. Sprawdził przypięcie kajdan do kaloryfera i wstał. – Muszę wyjść na trochę, sprawdzić teren wokół obozu, jakby co - mruknął cicho – schowaj łeb i czekaj. - Zostawił gościa bez dalszych wyjaśnień.

Pięknie, po prostu pięknie. Clyde usiadł opierając się o resztę muru koło kaloryfera. Zdjął plecak z wolnego ramienia i oparł go o swoje kolana. Pogrzebał w nim chwilę porządkując upchnięte w nieładzie narzędzia, pospiesznie zebrane po operacji. Kiedy tak grzebał w plecaku dostrzegł książkę, którą podarował mu Ezechiel. Jakaś pamiątka po kowboju, którego w zasadzie nie znał. King wyjął książkę i położył ją sobie na kolanach na później. Wziął się do czyszczenia narzędzi z krwi, zwijał bandaże, pakował lekarstwa w niewielkie paczuszki, łatwe do późniejszego użytkowania. Te proste czynności go uspokajały. Potem przyszedł czas, żeby pozbyć się krwi z rąk i ubrań. Poświęcił jedną ze szmat na jak najdokładniejsze wytarcie krwi i brudu, po czym cisnął upapraną ścierkę do ogniska. Materiał zajął się bardzo szybko, jednak zamiast przyjemnego ciepła wzniecił raczej kłąb sinego dymu.

Clyde rozejrzał się wokół siebie. Waylanda nigdzie nie było widać, mutanci też raczej nie kręcili się koło kryjówki snajpera toteż spec miał dla siebie chwilę czasu. Miał cały czas tego świata, przecież był przypięty do cholernego kaloryfera. Co mu tam, przynajmniej ma co jeść. Mężczyzna zgarnął jedzenie do torby, sięgnął po wysłużonego Hemmingway’a i zaczął czytać. Na tę krótką chwilę mógł zapomnieć o otaczającym go piekle i odwiedzić zalaną słońcem plażę w wiosce rybackiej, gdzieś daleko stąd…
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 08-03-2014 o 10:55.
Dziadek Zielarz jest offline