Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-03-2014, 14:20   #38
Bebop
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Wiele żyć temu...

Bar gdzieś na granicy Teksasu i Hegemonii. Musiał mieć jakąś trafną nazwę, każda zapyziała nora ma taką. To mogła być Kurwa na rozdrożu albo Dzika dziwka, na pewno coś w tym stylu. Był to teren neutralny, przynajmniej takie chodziły po okolicy opinie. Wpadało się tam, gdy szukało się kretynów do gównianej roboty albo gdy było się kretynem i czekało na łatwy gambel. Dawniej był to oddział jakiego banku, miał jeszcze jedno piętro, ale po tym jak przypieprzyła w niego rakieta nie wiele z niego zostało. Odbudowali to co mogli i postawili bar. W środku była na wpół oszklona lada, a za nią różne alkohole, głównie gorzały od Teksańczyków i Hegemońców. Ludzie siedzieli na plastikowych krzesłach przy zwykłych, firmowych biurkach z szufladami.

Był tam i on, wysoki, w ciemnym płaszczu. Miał krótkie ciemne włosy i siedział sam przy jednym z niby stolików. Wokół pachniało frytkami, olejem silnikowym i gównianą wódką. Nieco dalej siedziała elita z Federacji Apallachów, zapewne jakaś bogata szlachta. Łatwo było ich poznać po wyprostowanych posturach, nadętych minach i zdobionych szablach przypiętych do pasa. Przy ich stoliku miejsce zajmowali również dwaj Hegemończycy wyglądający na najemników.

- ...dinero, amigo - rzucił jeden z nich po czym obaj jednym haustem opróżnili swoje kubki. - Nas interesują gamble.

- Za nic mam to co powiadają! - niemal krzyknął jasnowłosy Federata wstając i uderzając pięściami o stół - Będzie lepiej bez niego, inaczej majątek się rozpadnie! Władza w naszej kochanej Federacji jest słaba, politycy wszystkim rządzą. Potrzebna jest twarda ręka! My jesteśmy potrzebni tej ziemi! - Uśmiechnął się i spoglądając na Hegemończyków dodał już znacznie spokojnie. - A pan Mitch i Rico nam w tym pomogą.

- Ciszej -
odezwał się drugi Federata - Na twoim miejscu byłbym ostrożniejszy, ta rozmowa pachnie zdradą, nie wiemy kto tu jeszcze może siedzieć.

- To bezpieczne miejsce - odparł blondyn, mimo to zreflektował się i obejrzał. Zauważył tylko jedną twarz, która spoglądała w jego kierunku. Mężczyzna w płaszczu robił to dyskretnie, lecz i tak nie uszło to uwadze. - Ej ty! Jak śmiesz podsłuchiwać rozmowę, która ciebie nie dotyczy?!

Mężczyzna nie zareagował, odwrócił jedynie głowę i wziął kilka łyków swojego trunku. Federata odszedł od swojego stolika i stanął na przeciwko niego.

- Odpowiadaj!

- Z mojej strony nie macie się czego obawiać
- odparł nieznajomy - Wracaj do stolika i baw się dalej.

Federata uderzył otwartą dłonią w rękę mężczyzny wytrącając mu kubek z alkoholem. - Nie wiesz, że gdy szlachta pyta, należy odpowiadać?

Nieznajomy wstał, jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, niczym wykuta z kamienia. Jakby właśnie rozgrywali partię pokera zamiast stać na przeciwko siebie.

- Powtórzę jeszcze raz... Wróć do stolika, a nic ci się nie stanie. - Ten sam spokojny, beznamiętny ton, a jednak wyraźnie było w nim czuć ostrzeżenie.

- Co?! - Blondyn spojrzał na niego wściekle. - Ja cię nauczę szacunku! - Wyrwał z kabury pistolet i wycelował go w mężczyznę.

Nim zdążył jednak nacisnąć spust ostrze wbiło się w jego przedramię idealnie znajdując lukę między kościami. Blondyn zawył z bólu i wypuścił pistolet z rąk, w tym czasie nieznajomy wyrwał mu z pochwy szablę. Tylko dzięki swej szybkości zdołał ją przesunąć i zablokować pierwszy nadchodzący cios. Maczeta Hegemończyka napierała silnie, napinające się mięśnie Latynosa robiły wrażenie, jak i szczerzące się żółte zęby. Nieznajomy zdołał odskoczyć. Maczeta zatoczyła łuk, jednak ostrze było za krótkie by dosięgnąć mężczyznę, czego nie można było powiedzieć o szabli. Idealnie wyważona broń płynnym ruchem przecięła gardło napastnika. Buchnęła krew.

Ostrze zagłębiło się w brzuch kolejnego Federaty jeszcze zanim zdołał wyprowadzić swój cios. Drugi z Hegemończyków krzyczał coś po hiszpańsku. Trzeci z Federatów był dobrym szermierzem, płynnie przechodził w różne pozycje i starał się podejść nieznajomego. Kula kalibru 44. sprawiła, że tajemnicę swego szkolenia zabrał do grobu. Chwilę później pocisk dopadł również wciąż krzyczącego Latynosa.

Na zewnątrz rozległy się wrzaski, nieznajomy dopadł do drzwi i przylgnął ciałem do ściany. Najwyraźniej pozostali najemnicy czekali na zewnątrz, gdy w środku trwały negocjacje. Teraz jednak zwołani przez swojego dowódcę wlewali się do środka jeden za drugim. W sam raz by władować się pod lufę nieznajomego. Kilkanaście minut później walka ustała.

Ostrze szabli z impetem przebiło czaszkę blondyna, który jeszcze chwilę wcześniej błagał o litość. Mężczyzna był ranny, nikt nie wyszedłby z takiej potyczki bez szwanku. Odrzucił porwany płaszcz, po policzku spływała mu krew, lewe ramię było niczym z ołowiu - efekt postrzału z bliska. Nie miał jednak żadnych ran krytycznych. Otworzył rewolwer, z bębenka wysypały się łuski, które teraz zastępował nowymi nabojami.

- Na rany Collinsa! Wiesz co zrobiłeś? Ci goście są z Federacji! - krzyknął barman, tylko on i dwójka przestraszonych podróżników uszło z życiem.

- Zauważyłem.

- Ten blondas to szlachta, a Rico to skurwiel, którego znał chyba każdy brudas z Phoenix. Zapierdolą cię, zapierdolę cię Deakin.


- Więc chyba lepiej żeby nie było świadków. - Grawerowany rewolwer podskoczył do góry, pocisk niemal oderwał barmanowi głowę.

Kolejne dwa strzały rozległy się w Kurwie na rozdrożu, a potem rewolwerowiec opuścił bar. Frankie, najmłodszy z braci, niespełna piętnastoletni, o błękitnych, zapłakanych oczach. To właśnie on spoglądał jak odchodził. Tylko on przeżył ukryty za kontuarem baru.

***

Teraz


- Ezechiel - usłyszał głos - Obudź się. Słyszysz mnie? To ja, Maria. - Powieki były ciężkie, ból wrzynał się w jego głowę. Zdołał w końcu otworzyć zdrowe oko. Faktycznie siedziała obok niego Maria, wyglądała normalnie, chyba nie była ranna.

Usta Ezechiela otworzyły się bardzo powoli, wydawało się jednak, że nie zdoła wypowiedzieć żadnego słowa. W końcu jednak wydobyło się z nich krótkie i ciche - Wody…

- Za moment
- powiedziała kobieta po czym rozejrzała się. Wydobyła coś z plecaka i uklękła przy rewolwerowcu. - Podniosę ci głowę. - Jej dłonie wsunęły się pod niego i powoli uniosły. - Powoli, masz coś z okiem. - Jego siwa głowa oparła się o jej udo. Maria przytknęła mu menażkę do ust. Mocno przylgnął do ustnika, pociągnął kilka słabym łyków, a następnie odsunął ją od twarzy. Zwilżenie ust i gardła musiało podziałać na niego pokrzepiająco, bowiem zerkał teraz na swoją krewniaczkę zdecydowanie bystrzejszym, choć wciąż zmęczonym spojrzeniem.

- Ranna? - wyszeptał.

- Nic wielkiego, draśnięcie - odpowiedziała. - Clyde mnie zszył... zanim go zabrali. Mieliśmy halucynacje od tego pyłu. Pamiętasz?

Ezechiel odwrócił wzrok, jego jedyne oko wpatrywało się teraz w przestrzeń nad głową krewniaczki. Jego mina zrobiłaby się zapewne jeszcze bardziej ponura, gdyby tylko mogła. - Niestety - potwierdził - aż za dobrze. - Próbował lekko się uśmiechnąć, ale kiepsko mu to wyszło. Jego dłoń znalazła się na wysokości twarzy, a palec dwukrotnie wskazał na ranę. - Jak się uratowaliście?

- Ci ludzie… - Maria wskazała brodą nieznajomego mężczyznę - Kobieta opatrzyła ci oko. Przyszli tu. Nie wiem… Mutanci nas zostawili, jeden miał nas potopić… Randall go zabił. I Ridleya. I wcześniej Jacoba.

- Dlaczego? - spytał Ezechiel.

- Twierdzi, że wziął Jacoba za mutka. Postrzelił go, a potem... - urwała, jakieś słowo nie chciało jej przejść przez gardło więc najwidoczniej szukała zamiennika - Potem… zorientował się , że to Jacob. Ale nie dało by go rady odratować. Zastrzelił go. Ridleya torturowali.. widziałam ciało... Randall go też… to wyglądało jak egzekucja. Ale on by nie przeżył. Zastrzelił go.

- Randall Fray - powiedział rewolwerowiec - Muszę mieć na niego oko. - Uśmiechnął się, wydało mu się to w obecnej sytuacji bardzo zabawne. - Muszę wstać… - Próbował samemu się podnieść - Porozmawiać z nimi.

- Tak, wszyscy musimy porozmawiać - poparła go Maria, jak tylko mogła starała się go podtrzymać, bez jej pomocy pewnie od razu runąłby na ziemię. - Powiedz mi tylko… - Przełknęła ślinę. - Rozważaliście z Randallem zabicie Ursuli? Jeśli by nas opóźniała? - zapytała w końcu.

Deakin spojrzał jej głęboko w oczy, na moment się zatrzymali. Nie odpowiedział jej jednak na pytanie, pokiwał tylko nieznacznie głową rozwiewając jej wątpliwości. Nie możliwe by usłyszała wtedy ich rozmowę, więc to Fray musiał jej o niej powiedzieć. Nie czuł się winny, nie wstydził się tego. Ursula była dla nich zagrożeniem nie mniejszym niż miny czy mutanty. Przeszkody, które stają na drodze trzeba eliminować. Maria nic już nie powiedziała, jedynie zacisnęła mocno zęby, a oczy jej pociemniały.

- Chodźmy - rzuciła krótko.

Potem rozpoczęło się przemówienie Nathana, bo tak miał na imię człowiek, który uratował mu życie. Ezechiel nie ufał mu, nawet jeśli ten zasłużył sobie raczej na zgoła inne traktowanie. Mimo to zgodził się w razie czego udzielić pomocy Kingowi. Murzyn nie był przyjacielem rewolwerowca, nie dbał o niego, był dla niego nikim. Był jednak też lekarzem i potrzebowali go teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Randall zdecydował się towarzyszyć Morganowi, wcześniej oddał Colta i strzelbę Deakinowi. Z rewolwerem i pistoletem czuł się pewniej. Tym bardziej, że zdołał zachować trochę nabojów do Colta. Zgodnie z tym co doradził mu Fray miał zamiar dobrze przyjrzeć się broni i w razie potrzeby zająć się konserwacją. Oprócz tego miał zamiar obserwować nowych, musiał też nieco odpocząć. Nabranie sił było teraz bardzo ważne, nie długo pewnie będzie jej wiele potrzebował.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline