Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-03-2014, 16:50   #39
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
post wprowadzający

Wayland przykuł łańcuchem Clyda do resztek rury kaloryfera, wystającej z pokiereszowanej ściany. W zasadzie nie zrobił tego do końca na rozkaz Gastona, chciał mieć pewność, że specjalista będzie siedział na swoim miejscu i nic głupiego nie strzeli mu do łba kiedy będzie wykonywał swój plan. Plan był naciągany i w wielu punktach nie miał pewności, czy wszystko pójdzie tak jak sobie to wymyślił, ale zbliżający się dzień handlowy, kończący się kontrakt i możliwość zwiększenia przez Larwę liczebności ochrony karawany, sprawiła, że nie miał na co czekać dłużej. Wiedział też, że nie uda mu się zgarnąć całych pięciuset gambli za żywego mutanta, więc łeb poczwary musiał mu wystarczyć. Co do Kinga miał nadzieję, że po prostu będzie mu towarzyszył do Nashville, w dzisiejszych czasach warto mieć łapiducha przy sobie, nigdy nie wiadomo kiedy się przyda.

Pozbierał swój sprzęt, zarzucił plecak na barki i podszedł do improwizowanego namiotu, który homary rozstawiły, by Gaston miał się gdzie położyć w nocy. Niewolnicy w liczbie dziesięciu stłoczeni siedzieli na środku placu, pilnowani przez czterech kiepsko uzbrojonych mutantów, to byli ci najbardziej rozgarnięci, którzy wiedzieli gdzie lufa, a gdzie spust trzymanych przez nich karabinów. Choć tytanami intelektu Givens ich nie mógł nazwać. Posłuszni Larwie, ale nie na tyle inteligentni by wysadzić, go z jego własnego interesu. Twarze niewolników był brudne i wychudzone, kiedy Wayland skończy z mutantami, uwolni ich, nie miał żadnego interesu w tym, żeby taszczyć ich ze sobą przez morze żelbetonowych ruin, tylko by go spowalniali.

- Gaston – zwrócił się bezpośrednio do przywódcy karawany ignorując dwóch mutantów, robiących za osobistą straż Larwy – wyjdę obejść teren wokół placu, nie chcielibyśmy jakichś nieprzyjemnych niespodzianek w nocy. Homary niech nazbierają trochę opału może? To powinno odstraszyć wszelkie dzikie zwierzęta, czy sfory dzikich kundli. Po drodze widziałem sporo śladów psich łap. Zdesperowane czy głodne, są cholernie niebezpieczne.

Mutant spojrzał na niego tymi obrzydliwymi rybimi oczkami i głosem, przypominającym skrobanie metalu o szklaną taflę wycharczał: - Idź, jak wrócisz, chciałem pogadać o dalszym kontrakcie… jutro sprzedamy towar i trzeba będzie na nowo wyruszyć na łowy – zaśmiał się skrzekliwie.
*****

Wyszedł z obozu, ale jak tylko zniknął mutantom z oczu, zmienił kierunek marszu. Już wcześniej wpatrzył sobie odpowiednie miejsce, dające odpowiedni pogląd na cały plac poniżej i zapewniające osłonę. Ruszył przez labirynt zniszczonych domostw i biurowców, gruz gdzieniegdzie został uprzątnięty, ale jak tylko oddalił się od głównych arterii podróży, poczuł znajomy chrzęst szkła i odłamków betonu pod stopami. Ten dźwięk kojarzył mu się zawsze z ruinami, wszędzie szkło, które kiedyś tkwiło w ramach okien czy oszklonych konstrukcjach budynków. Wspiął się na drugie piętro, budynku, który kiedyś był pewnie jakimś biurowcem, teraz straszył nadpalonymi kikutami betonowych załomów, sterczących ku niebu niczym wyzwanie rzucone termojądrowym głowicą zagłady.

Przygotował sobie miejsce, rozłożył broń, znał swój karabin na pamięć, czyścił ją na postojach z uporem maniaka. Rozłożył dwójnóg i sprawdził nastawy lunety, spojrzał przez okular na plac i zauważył, że od jego odejścia sytuacja się za dużo nie zmieniła, wszyscy byli na swoich miejscach. Wypatrywał wzrokiem szmaty, którą zawiązał na wystającym kawałku drutu zbrojeniowego, niedaleko swojej siedziby, wiatr był minimalny, co tylko poprawiło mu humor. Słońce świeciło mu za plecami, co powinno sprawić problemy każdemu, kto chciałby go wypatrzyć. Zawczasu przygotował sobie w sąsiednim budynku, na nieco niższym poziomie niż teraz drugie stanowisko strzelecki, choć liczył w duszy, że może potrzebne mu nie będzie. „Przezorny, zawsze ubezpieczony.”

Sprawdził magazynek, popukał nim o hełm i załadował do karabinu, przeładował – wprowadził nabój do komory i spojrzał przez okular lunety. Większość homarów siedziało w kucki nieopodal zastraszonych niewolników, gdyby nie broń, którą odmieńce trzymały w rękach, bądź za paskami poszarpanych ubrań, niczym nie odróżniali by się od swoich ofiar. Strzelec przez chwilę szukał swojego celu. Larwa, bo o niego, a nie o Gastona chodziło, przechadzał się pomiędzy wozami w towarzystwie jednego ze swoich ochroniarzy. Lynx wstrzymał oddech kiedy krzyż celownika znalazł się na klatce piersiowej mężczyzny i delikatnie ściągnął spust.

Gaston upadł trzymając się za paskudnie wyglądającą ranę w okolicach brzucha, kiedy w lunecie celownika rozkwitła krwawa mgiełka. Snajper był pewien, że Larwa już nie wstanie, jednocześnie strażnicy i homary zaczęły się rozglądać za strzelającym. Kilka z homarów upadło płasko na ziemię, trzymając się za głowy. Jeden ze strażników, dzikus próbuje odciągnąć Gastona za przeszkodę. Drugi nurkuje między wozy. Strzelec bierze na cel kryjącego się za wozem ochroniarza, był schowany za zasłoną, ale dla optyki Waylanda nie ukrył się niewystarczająco. Po raz drugi ściągnął spust, mutant oberwał w szyję w momencie, kiedy chciał reszcie wskazać jego pozycję. Umierał tonąć we własnej posoce.
W międzyczasie drugi ochroniarz wciągnął Gastona między zasłonę z wozów. Wood spojrzał ponad lunetą na resztę placu. Niewolnicy rzucili się na homary, kopiąc, gryząc, rozwalając łby załomami gruzu, czy co im wpadło pod rękę. Lynx wrócił do drugiego strażnika, wypatrzył lukę między wozami, przez którą tamten starał się wypatrzyć strzelca. Wymierzył i posłał kolejnego posłańca śmierci i wtedy poczuł chłód na plecach. Nieprzyjemne szczęknięcie iglicy zwiastowało kiepskiej jakości nabój, wystrzał zakończył się zawstydzającym pudłem, pocisk zrykoszetował, krzesząc iskry na blachach samochodowego wraku, kilka metrów dalej.

- Noż, kurwa. – warknął pod nosem.

Szybko wziął poprawkę i strzelił, krwawy obłok wykwitł za wozem i opadł wraz z echem wystrzału.

Walka niewolników z homarami utknęła w martwym punkcie, mutanty okrzepły i stawiły opór, a prowizorycznie uzbrojeni niewolnicy nie mogli owego oporu przełamać. Postanowił przechylić szczęście ku niewolnikom, szybkimi trzema strzałami zdjął trzech mutantów. Zwłaszcza ostatni strzał mu się podobał, mutanta dosłownie poderwało z ziemi. Spadł… ale już bez głowy. I wtedy wszystko się spierdoliło.
*****

Niewolnicy, którzy obalili resztę mutantów zaczęli rozszabrowywać karawanę w pośpiechu, na dole okropny harmider zamienił się w tornado chaosu. Wyciągnęli rannego Gastona za wozu i zaczęli okładać go pałami i kolbami karabinów, jeden z uwolnionych przyłożył mu do głowy lufę czegoś, co wyglądało na dubeltówkę. Kątem oka ujrzał, jak ku kryjówce Clyda rusza z zakrwawioną maczetą jeden z ludzi, był pewien, że obu celów nie uda mu się ściągnąć. Nie miał wyboru, jak tylko wierzyć, że King jakoś z tego wyjdzie, na utratę nagrody za Larwę nie mógł sobie pozwolić. Chłód kolby na policzku podziałał uspokajająco, wymierzył zagryzając żeby aż do bólu, jeśli chybi, z głowy Gastona zostanie krwawa papka. Strzelił a ciężko ranny niewolnik upadł, zasłaniając swoim ciałem przywódcę karawany. Drugi niewolnik podnosi broń i daję nura z kupę gruzu.

- Wypierdalać!!! – wydarł się Givens – Albo wystrzelam Was jak kaczki!!! – kiedy stwierdził, że nie posłuchali, a plądrowanie wozów nie ustało, wygarnął do nich jeszcze trzy razy i z satysfakcją stwierdził, że uciekają w popłochu w przeciwną stronę.

*****

Podniósł plecak z ziemi i ruszył z pistoletem maszynowym w rękach, najkrótszą drogą na dół, na Plac wymian. Kiedy tam dotarł, zastał potworny burdel, porozrzucane ciała, jęczący ranni mutanci i niewolnik, który się wykrwawiał na ciało Larwy, ani śladu pozostałych niewolników. Podbiegł do kryjówki, w której zostawił Clyda, kałuża krwi, która przesączała się przez pył na betonie i wylewała zza narożnika nie zwiastowała dobrze. Jednak kiedy tam dotarł, odetchnął z ulgą. Zdyszani i zmęczony King, siedział z zakrwawionymi rękami i nożem w ręce, obok dogorywał zadźgany niewolnik. Murzyn wydawał się zaskoczony jego widokiem, ale przyjął z wdzięcznością klucz do kajdan.

- Szabrujemy co się da i co nam potrzebne i spierdalamy – głos miał zimny i nieprzyjemny, takim z którym się nie dyskutuje - tu się robi naprawdę nieprzyjemnie, nie mamy za dużo czasu.

Zabójca maszyn ruszył na plac w stronę wozów przy których leżał dogorywający Gaston. Po drodze rozglądał się, czy jakiś niedobitek nie czai się za jakimś załomem, ale teren był czysty. Zepchnął z Larwy ciało niewolnika, który zdążył już umrzeć i spojrzał w oczy skurwysyna, za którym musiał się tłuc przez prawie dwa tygodnie, ten wyciągnął ku niemu rękę zakończoną szponiastymi palcami, oczekując ratunku. Nie doczekał się, ostra maczeta, zrobiona z resora samochodowego, oddzieliła jego poczwarowaty łeb od reszty truchła. Naprędce wyciągnął z wozu jakiś parciany wór i wpakował do niego łeb Larwy. – Aleś ty brzydki – skomentował z obrzydzeniem, spoglądając po raz ostatni w rybie oczka dowódcy karawany.

*****

Nie mieli za dużo czasu na przetrząśnięcie wszystkich wozów i pakunków leżących na placu, całe szabrowanie zajęło im kilkanaście minut, zabrali tylko najwartościowsze Gamble, czyli takie, które im się przydadzą podczas wędrówki do Nashville.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline