Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-03-2014, 18:45   #2
Bebop
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Znacznie wcześniej

To był odpowiedni dzień na świętowanie.


Wszystko co zaplanował kapitan zakończyło się powodzeniem, jego spokój, lekkość i radość udzielała się całej załodze. Żaden z marynarzy się nawet nie domyślał jak bardzo się ogłowił. Nie całą godzinę temu wpuścili ich do Nowego Jorku. Wrócili do domu. Nie dość, że ładunek dostarczyli przed czasem, to jeszcze na pokładzie przemycili trochę Tornado. Żyć nie umierać.

Zapach gorzały unosił się w powietrzu. Samogon chłeptany z brudnych kubków, misek i słoików palił gardła. Ohyda! - krzyczeli i przychodzili po więcej. Kapitan wiedział jak zadbać o morale - mogli chlać, tańczyć, śpiewać. Czasem łapali się za łby, chcieli się zabijać, ucinać sobie nawzajem języki by zaraz potem tulić się i nazywać braćmi.

Nad wszystkim czuwał pierwszy oficer, nazywali go po prostu Ważnym, bo taki przecież był. Dwumetrowy murzyn o łysej glacy, mógłby z powodzeniem robić karierę w NBA, gdyba ta jeszcze istniała. Przy pasku nosił toporek o mocno zaostrzonym ostrzu, wyglądał z tym narzędziem tak groźnie, że nikt przy zdrowych zmysłach nie rzuciłby się na niego. Oczywiście zdarzali się pijani maruderzy, którzy chcieli się z nim zmierzyć. Łapy wielkie i twarde niczym młot szybko im to wybijały z głowy. Teraz Ważny siedział z boku, popijał sam gorzałę i przyglądał się jak załoga wywija susy na pokładzie starej łajby. Kiedy znów rozpoczęła się bójka tylko machnął ręką. Jak dla niego mogli się tutaj nawet pozabijać.

***

Była druga lub trzecia w nocy, krypa spowita była lekką mgiełką, na pokładzie panoszył się półmrok. Większość z marynarzy schlana leżała tam gdzie piła. Kapitan i Ważny ukryli się w swoich norach.


Było bardzo spokojnie. Łajba lekko bujała się na wodzie, niczym czuła matka kołysała swoje dzieci do snu. Żaden z marynarzy nie zdołał zauważyć pojawienia się dwóch postaci. Przesuwali się po okręcie niczym cienie. Pierwszy z nich poruszał się cicho i płynnie, niczym drapieżnik skradający się do swej ofiary. Drugi starał się go naśladować, lecz w jego ruchach nie było już tyle pewności ani gracji.

Nagle jeden z marynarzy pojawił się przed nimi, zrobił kilka kroków w ich stronę. Następnie zatoczył się i nagle zmienił obrany wcześniej kurs. Nie zauważył ich, ciężko oparł się o burtę. Cienie rozdzieliły się. Pierwszy ruszył w kierunku śpiącej załogi. Drugi był już za pijanym marynarzem. Jedno silne uderzenie w tył głowy wystarczyło by mężczyzna stracił przytomność. Bezwładne ciało osunęło się bezgłośnie na ziemię przy pomocy napastnika.

W tym czasie pierwszy był już pod pokładem i wcielał w życie swój plan. Wyrastał nagle nad śpiącymi marynarzami, odsłaniał ich szyje i przebijał gardła nożem. Bez skrupułów przemieszczał się od ofiary do ofiary. Jego twarz zdradzała zdeterminowanie i ogromne skupienie. Był żołnierzem, dzieckiem Południowej Hegemonii, urodził się by zabijać. Trafniej - by mordować.

Drugi nie był wojownikiem, nie był też zimnokrwistym mordercą. Widok martwych marynarzy napawał go obrzydzeniem, cofnął się, gdy coraz większa kałuża krwi zbliżyła się do jego nóg. Odwrócił wzrok. Ostry smród alkoholu mieszał się z zapachem krwi i drażnił nozdrza. Znał Logana od lat, wiedział jaki jest, a jednak widok jego działań przerażał go do szpiku kości. Jego przyjaciel był potworem, machiną wojenną mającą tylko jeden cel, nieść zniszczenie. Wrócił powoli na pokład.

Ledwie zdołał w porę się odchylić, cios nadszedł z boku. Poczuł ból w lewym przedramieniu, ostrze przeszło po skórze zostawiając krwawy ślad na ubraniu. Zaczynał padać deszcz, zbliżała się burza. Napastnik był młody i szybki, uzbrojony jedynie w sprężynowca. Błyskawicznie wyprowadzony cios pałką zdołał wytrącić mu broń z ręki. Młody nie spanikował, rzucił się do przodu.

***


Schodził powoli, w dłoni wciąż trzymał nóż, ale rewolwer również czekał na swoją szansę. Dalej było tylko ciszej i ciemniej. Minął pustą ładownię. Pokój kapitana musiał być w pobliżu. Nagle usłyszał rumor jakby coś zwaliło się na pokład. To musiał być Lincoln, odwrócił się na pięcie i chciał wracać. Tuż przed nim stał ogromny murzyn z toporkiem w dłoni.

***

Zdoła przycisnąć przeciwnika do ziemi, jego palce oplotły jego żyję i z każdą chwilą mocniej się zaciskały. Deszcze zacinał coraz ostrzej, woda spływała im po twarzach, zlepiała ubrania, utrudniała widoczność. Młody powoli przestawał się szarpać. Nagle jednak uścisk zelżał, gdy pojedyncza błyskawica na kilka sekund rozświetliła ich sylwetki.

- Marty?! - krzyknął zaskoczony.

***

Ostrze toporka świsnęło mu nad głową i wbiło się w drewnianą ścianę. Logan natychmiast wyprowadził swój atak, a przynajmniej taki miał zamiar. Pierwszy oficer znał się jednak na walce. Jego mocarna dłoń chwyciła najemnika za nadgarstek. Drake znał ból i potrafił go znosić, jego ciało zdobiło więcej blizn niż było dziwek w Vegas. Wypuścił nóż, poczuł jakby jego ręka znalazła się w imadle. Tymczasem murzyn wyszarpał ze ściany swoją broń z ogromną łatwością. Wziął kolejny zamach.

***

Miał trochę ponad dwadzieścia lat. Nigdy nie dawał sobie rady z historią, ale na lekcje przychodził chętnie. Uczył go w pewnej szkole przez jakieś trzy lata, potem dzieciak przepadł. Nie było to żadne zaskoczenie, nikt już nie prowadził rejestrów rodzin, więc gdy jakiś uczeń przepadał nie robiono rabanu. Nowemu Jorkowi brakowało wciąż sporo do dawnej chwały. A teraz ten piegowaty dzieciak wytrzeszczał oczy, gdy jego dawny nauczyciel siedział na nim i próbował go udusić.

- Marty?!

Silne kopnięcie musiało mu wystarczyć za odpowiedź, chłopak zdołał zrzucić z siebie napastnika i posłać go na burtę. Nauczyciel wyrżnął plecami o twardy metal. W rękach młodego znów znalazł się nóż.

- Marty stój! - Wystawił przed siebie ręce by go zatrzymać. - To nie musi tak być!

- Musi kurwa! -
odparł - Na chuj ci teraz historia?

***

Lewa ręka dobyła Betty, poderwała ją do góry, palec zwolnił spust. Nie było czasu na celowanie, pocisk trafił w udo murzyna. Nawet dla takiego kolosa nabój tego kalibru to nie były przelewki. Mimowolnie cofnął się, wykorzystał to Drake. Natarł na niego całym ciałem i przewrócił. Kolano z impetem wbiło się w krocze, a rękojeść rewolweru stuknęła o twardą czaszkę przeciwnika zostawiając na niej krwawy ślad. Ważny nie stracił przytomności, lecz uderzenie mocno go zamroczyło.

Betty trafiła ponownie do kabury, Logan odetchnął. Wyjął broń z dłoni pierwszego oficera. Zważył toporek w dłoni. Wreszcie bryznęła czerwona posoka, gdy ostrze wbiło się w twarz Ważnego. Ramię Hegemończyka pracowało mocniej z każdym ciosem. Krople krwi, kawałki czaszki i mózgu wzbijały się w powietrze zostając na ubraniu i twarzy Logana. Przestał dopiero, gdy toporek odbił się od podłoża.

***

Nauczyciel wyrżnął w chłopaka nogami, ten zatoczył się i pośliznął na mokrym pokładzie. Wydawało się, że upadnie, ale nagle jego plecy natrafiły na jakąś przeszkodę i chłopak zatrzymał się w powietrzu. Spodziewał się kolejnego ataku, ale choć młody zerkał spojrzeniem dzikim i wściekłym, nie zrobił kroku. Zbliżył się do ciężko oddychającego dzieciaka i obszedł go z boku. W plecy wbity miał ciężki hak wiszący na łańcuchu. Nie wiele mu już zostało.

- Oh, Marty.

***

- Chyba mogę wiedzieć kim jesteś, skoro zabiłeś mojego pierwszego oficera, kolego.

Drake odwrócił się, przed nim stał kapitan. Wysoki, szczupły mężczyzna po pięćdziesiątce, celował w najemnika z dwururki.

- Sanders...

- Sanders? Dawno już nie słyszałem tego nazwiska - odparł kapitan marszcząc czoło - Obecnie Boyden. Znamy się?

- Drake Logan.

- Logan? Powaga? -
Pokręcił głową. - Pamiętam. I co? Przyszedłeś mnie zabić? Żyjesz, powinieneś być nam wdzięczny, mogło być gorzej, kolego.

- Szukam Angola.


- Chuj wie, gdzie jest. Nie sypiam z nim. Grassa znalazłeś, mnie też, a jego nie potrafisz? - Zaśmiał się. - Tak, wiem o Grassie. - Postukał się palcem o głowę. - Kojarzę fakty, kolego. To jednak koniec drogi, zdychasz tu, Drake.

Ciężka pałka uderzyła go w tył głowy, Sanders nacisnął spust i runął na ziemię. Pociski wbiły się w sufit. Lincoln spojrzał na Logana i tylko skinął głową.

***

Obecnie


Po wizycie w ruinach, zawitał jeszcze do swojej kryjówki w Nowym Jorku. Rany opatrzył boską kombinacją spirytu i bandaży. W grę wchodziło jeszcze przypalenie ich lub zaszycie, ale nie miał na to czasu. Miał na sobie teraz tylko proste wojskowe ciuchy, w końcu nie chciał wyglądać jak rzeźnik. W Dzielnicy Świateł załapał się na kolej.

W pancernym pociągu panoszyła się zbrojna eskorta, w jednym z wagonów rozstawili nawet miniguna. Każdy z żołnierzy miał na sobie ciężką kamizelkę kuloodporną, hełm i masę sprzętu, tak na wszelki wypadek, gdyby któryś z pasażerów zaczął świrować. Oczywiście czasem zdarzały się ataki. Papa Collins trzymał jednak wszystko w ryzach.

Żołnierze obrzucali Logana zaczepnymi spojrzeniami. Inni, młodsi stażem, unikali jego wzroku jakby w obawie. Pociąg zatrzymał się na stacji Uniwersytet, tylko najemnik na niej wysiadł. Tutaj nikt już nie podskakiwał, strażnicy ubrani byli w ciężkie płaszcze, uzbrojeni w miotacze ognia i śrutówki. Bronią Nowego Jorku była wiedza i strzegli jej na każdy możliwy sposób. Podszedł do niego dowódca, jedyny nie obwieszony bronią. Twarz zasłaniała mu kominiarka z dolną częścią wymalowaną na wzór czaszki.


- Cel przybycia?

Drake szedł pewnym krokiem, nie bał się tych ludzi. Mogli być obwieszeni bronią, wyszkoleni i liczni, nie robiło to na nim wrażenia. Nie szukał tu jednak zwady, nie miał zamiaru się z nimi szarpać, ani też cykać się przed nimi. - Najemnik - odparł - praca u Marka Wickhama. - Tak właśnie naprawdę nazywał się Pan Lincoln, znany i ceniony wykładowca na uniwersytecie w Nowym Jorku. Nauczyciel i łowca.

- Nie mówił, że czeka na kogoś. Ma teraz wykład.

- Nie będzie zadowolony jeśli dowie się, że stałem tu do końca jego wykładu
- powiedział Drake.

Dowódca wzruszył ramionami. - Mi tam rybka. Ale broń zostaje tutaj. Cała.

Drake pokiwał głową, Nowojorczycy trzymali się swoich reguł i nie robili od nich wyjątków. Procedury, procedury i jeszcze raz procedury. Drake jak zawsze zaczął się rozbrajać, robił to bez pośpiechu. Na stole wylądował FN FAL, obrzyn i nóż. Ciężko było się tylko rozstać z Betty, ale nie warto było się sprzeczać. Spojrzał wyczekująco na wojskowego, a ten kazał mu podnieść ręce i dokładnie go obszukał. Następnie spisał całe uzbrojenie Logana i podał mu kwit.

- Możesz wejść. Sala... - Zerknął na jakąś listę. - 56c.

Grodź powoli się otworzyła, a za nią czekał długi tunel. Nawet dla Logana ponowne pojawienia się w podziemiach nie było spacerkiem po parku. Jego ostatni pobyt w podobnym miejscu kiepsko się zakończył. Szybko jednak zwalczył w sobie to uczucie i pewnym krokiem ruszył wgłąb.

Powietrze na górze nie nadawało się do nauki, skażone i niebezpieczne, jak praktycznie cała powierzchnia. W tym przypadku pompatyczny przepych Nowojorczyków musiał ustąpić praktycznym i bezpieczniejszym rozwiązaniom. Wywołujące klaustrofobię korytarze wypełnione były zdjęciami byłych prezydentów, a także obecnych szych. W gablotach można było zobaczyć pierwszy model cyberręki czy nowy typ bateri albo innowacyjny system łączności. To wszystko obok telegrafu i kapelusza Abrahama Lincolna.

Mijał masę ludzi, poważnych, napuszonych profesorów. Jajogłowi byli w wieku najemnika, albo nie wiele starsi. Nie zostało już wiele dinozaurów. To dzięki temu Lincoln otrzymał swoją szansę. Oczywiście najwięcej było studentów, młodzi i roześmiani, zupełnie obcy dla Logana. Uciekali przed nim nie tylko wzrokiem, nie pasował tutaj i dobrze o tym wiedział. Kilka dziewczyn zerkało na niego zalotnie, przeleciałby jakąś laskę, ale pieprzenie studentek nie było mu teraz w głowie.

Wszedł do sali Lincolna, gdy tylko opuścili ją studenci. Lincoln był szczupłym mężczyzną po czterdziestce. Miał ciemne włosy i nosił gęstą brodę. Nigdy nie nosił się jak prawdziwy jajogłowy, przetarte garnitury zawsze przegrywały u niego z zwykłymi spodniami i kurtką.


- Cześć - rzucił nie wyściubiając oczu spod sterty papierów - Zamkniesz drzwi? Klucz jest w drzwiach.

Drake przekręcił klucz i zajął miejsce na przeciwko nauczyciela.

- I? - spytał ponaglająco Lincoln.

- W piach - odparł Logan - Opowiedział mi trochę. Mam nowy trop.

- Dobrze.
- Lincoln otworzył szafkę biurka, wyciągnął jakąś tanią gorzałę i dwa metalowe kubki. Nalał alkohol do połowy i obaj łyknęli go na raz. - Jest ktoś kto może ci pomóc, fixerka. Zna się na rzeczy, sporo wie, ale też sporo sobie życzy. Zrobiło się o niej głośno, gdy FBI zrobiło nalot. - Nauczyciel przetarł sobie usta. - Czterech zginęło i się wycofali.

- Może się przydać. Podobno mieliście tu jakieś rozpierduchy, obiło mi się coś w Dzielnicy Świateł.


- Aye, dwie masakry. Ktoś się uparł na taki klub, najpierw prawie go wysadzili rozwalając gangerów. Potem ktoś rozwalił żołnierzy, którzy ustawili tam kordon. Nie przelewki. - Uzupełnił kubki. - Co wiesz?

- Fry Face się odezwała.

- Ta Fry Face?
- spytał zaskoczony Lincoln, a Logan tylko pokiwał głową.

- Cynk podesłała przez Little Boya, taki stuknięty grubas.

- Ten od granatnika?

- Tak -
potwierdził Drake po czym obaj pociągnęli mocne łyki trunku. - Dobre.

- Z Teksasu
- rzekł nauczyciel - przywiozłem stamtąd parę części do komputerów. Przy okazji zgarnąłem to.

- Dobre -
powtórzył najemnik, odchylił się i zaczął bujać na drewnianym krześle. - W każdym bądź razie...

- Litości
- przerwał mu nagle nauczyciel przecierając oczy - Nie ma czegoś takiego. Powinieneś zaglądać częściej na uniwerek, Drake. To kontaminacja znaczeń, błąd. - Wystawił przed siebie dwie pięści, po czym jedną rozłożył. - Bądź co bądź - otworzył drugą - i W każdym razie. A nie: w każdym bądź razie. Pojebane czasy, gorsze mamy zmartwienia, ale i tak nie cierpię tego. Pierdolony błąd.

Drake zaśmiał się tylko, brakowało mu już trochę Lincolna. - Niech będzie, profesorku. W każdym - podniósł kubek do góry jak do toastu - razie. Little Boy twierdzi, że szuka mnie jakaś baba z Posterunku. Około trzydziestu lat, długie włosy, lubi na krótki i średni dystans.

- Olej, na razie masz robotę, pewnie sama ci się napatoczy.


Logan uśmiechnął się, Lincoln dobrze go rozumiał. - Się wie, Linc. A tamten śpiewał jak skowronek jebany. Mosad tu jest. Sam mi się w ręce pcha. Teraz nazywa się Erick Hudson.

- Hudson? Facet z nami współpracuje
- rzucił z ożywieniem Lincoln.

- Tak też mówił, liczyłem na pomoc.

- Organizuje wyprawę, niedługo ma do nich dołączyć nasz chemik. Będzie badał naturę szczelin. Przy okazji sprawdzą aktywność mutantów. Mogę cię wkręcić do ochrony chemika, ale facet jest nasz. Wiesz co to oznacza, musi przeżyć.


- Jasne, dzięki. Mosad mnie zna, więc skołuje sobie jakąś kominiarkę i zamaskuję Betty. Sam wybiorę moment, w którym się dowie.

Na tym rozmowa o interesach się skończyła, za to przyjazna popijawa dopiero rozpoczęła. Przed nimi było jeszcze pół butelki i wspomnienia dawnych lat. A potem do kryjówki, przygotować sprzęt, wypocząć i czekać na cynk od Lincolna.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline