Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-02-2007, 17:13   #14
Wellin
 
Reputacja: 1 Wellin ma wyłączoną reputację
- O Bogie... Deszcz! – Ochrypły okrzyk woźnicy zabrzmiał ostro w rozgrzanym, parnym powietrzu. Słysząc go Jolan na wpół drzemiący na wozie poderwał głowę. Na horyzoncie widocznym w przerwie pomiędzy gubiącymi liście bukami, zbierały się chmury.

- Nareszcie! – uśmiechnął się mag z ulgą, odsuwając opuszczony na oczy kapelusz aby dołączyć do radosnych okrzyków woźniców i strażników – nareszcie – powtórzył ciszej gdy opadła już pierwsza fala radości.

Przeciągająca się susza była czymś więcej niż niewygodą. Była niebezpieczna. Widział to w zaciętych i ponurych twarzach rolników modlących się nocami po świątyniach. Widział to w ich oczach kiedy szli z kosami na pole aby zebrać przedwczesny, mizerny plon. Słyszał w głosach hodowców i handlarzy. Mięso potaniało drastycznie w ostatnich dniach. Zwierzęta padały z pragnienia. Gdyby susza utrzymała się jeszcze kilka tygodni, Jolan wolałby nawet nie myśleć o nadchodzącej zimie. Teraz jednak, jeśli faktycznie pogoda się zmieni, sprawy wyglądały bardziej optymistycznie. Była szansa, że chłopi choć głodni, nie będą mrzeć z głodu.

Jolan towarzyszył karawanie piąty już dzień. Była to powolna podróż, pełna koni wlokącymi się noga za nogą, woźniców wykłócającymi się na każdym postoju i zdecydowanie antypatycznego towarzystwa kupca winnego Gladiusa Kopenhovera. Mag był w stanie zrozumieć jego choleryczne zachowanie i atak wściekłości w którym szukając jakiegokolwiek ujścia dla miotających nim emocji, wybiczował Hansa, woźnicę który zaspał podczas jazdy. Każdy reaguje gniewem, widząc jak z każdym dniem rozpływa się dorobek jego życia. Powód? Jolan mógł tylko pokiwać głową nad przewidywalnością zdarzeń. Powód był taki sam jak zawsze: arystokracja.

Lokalny lord okazał sporo, jak na szlachcica refleksu i po dwóch miesiącach suszy wpadł na genialny pomysł opodatkowania studni. Bezprawnie oczywiście, jako że tylko imperator miał władzę wydawania nowych praw, ale żądzą przecież silni, a arystokracja nigdy nie przejmowała się regułami. Jolan znał świat dość dobrze, aby wiedzieć, że jakiekolwiek problemy jakie wspomniany lord będzie miał na dworze cesarskim są możliwe do rozwiązania za pomocą niezmiennego od wieków sposobu otwierającego wszelkie drzwi: łapówki. Tymczasem jednak gwardziści okupowali nieliczne niewyschnięte jeszcze studnie pobierając haracz od każdego spragnionego chcącego ugasić pragnienie a lord siedząc wygodnie w swojej rezydencji popijał z kryształowego kielicha bretońskie wino licząc krociowe zyski. To także miało się zmienić z nadejściem deszczu.

- No Panie Magu, jednak przyniosłeś mi szczęście. – zgrzytliwy i napuszony głos kupca od początku działał Jolanowi na nerwy. Podobnie zresztą jak jego wygląd, nerwowye zachowanie, pełne uprzedzeń poglądy, odór jaki wydzielał a nade wszystko ciągłe próby udowodnienia samemu sobie, że magowie nie budzą w nim obaw. Kupiec podszedł do Jolana i poufałym gestem poklepał go po ramieniu tłustą, spoconą dłonią. Jolan uśmiechnął się w wymuszony sposób z trudem powstrzymując od strząśnięcia ręki i odesłania kupca do wszystkich diabłów.

- Istotnie. – odparł zwięźle. – Pechowi magowie to przesąd ludzi małych i ciemnych. – głos Jolan sugerował wyraźnie, że przecież >oczywiście< nie podejrzewa rozmówcę o bycie małym i ciemnym człowiekiem. Nie mogąc się powstrzymać przed zagraniem na jego obawach i chcąc pozbyć się taktownie tłustej dłoni wciąż okupującej jego ramię, Jolan zapalił fajkę za pomocą zaklęcia ognika, a następnie zgasił ognik machając nim w powietrzu w pobliżu perkatego nosa kupca. – Choć oczywiście wielu z nich potrafi tworzyć pecha. – dodał niby mimochodem.

< --- >

Byli u celu. Altdorf, królowa miast, stolica najpotężniejszego imperium świata, a także światowe centrum polityki, potęgi i dekadencji ociekało w strugach rzęsistego deszczu. Jolan siedzący na turkoczącym po moście wozie patrzył na zbliżającą się stolicę budzącą w nim tak wiele sprzecznych emocji. Miasto jego młodości. Centrum magii i centrum jego życia, jeśli w ogóle miało ono jakieś centrum. Gdzieś tam były biblioteki których nigdy nie dane mu było odwiedzić. Gdzieś tam byli sponsorzy gotowi zapewnić protekcję. Gdzieś tam były pieniądze które pozwoliłyby mu na odpoczynek i zakończenie tułaczki. No i gdzieś tam, na terenach kolegium, ziemi obiecanej Jolana przebywał kanclerz Joseph Melberg, którego działania od lat nie pozwalały Jolanowi żyć i funkcjonować w tym mieście. Wspominając dawne niepowodzenia, upokorzenia oraz liczbę łapówek jakie musiał zapłacić, mag zaklął cicho.

Smutna prawda była taka, iż przyszło mu na starość płacić za nierozwagę i grzechy młodości. Wrogowie postawieni wysoko we władzach kolegium, wrogowie których narobił sobie procesując się o majątek mistrza oznaczali, iż w zasięgu ich władzy zmuszony był przestrzegać litery Kodeksu. Litery, która w praktyce nie obowiązywała od stuleci! Jeśli kiedykolwiek w ogóle była przestrzegana.

Po raz kolejny podejmując bezskuteczną próbę znalezienia choć trochę bardziej suchego miejsca na telepiącym się wozie Jolan popatrzył w stronę bram miasta zbudowanych z wielkich kamiennych bloków. W słoneczny dzień widok był imponujący, mury z białego kamienia, z dumą ogłaszające całemu światy potęgę i pychę nigdy nie pokonanego miasta. Teraz, przesłonięte strumyczkami spadającej wody wydawały się szare i nijakie. Ledwie zarysy, ciemne w nijakiej szarości deszczu. Unosząc wzrok Jolan nie był w stanie dostrzec nawet granitowych gargulców, które jak wiedział zrobiły wieże strażnicze.

Trzęsąc się z zimna i mag przysięgał w duchu, że pierwszą rzeczą jaką zrobi w mieście będzie wizyta u aptekarza w celu nabycia środków na dręczący go reumatyzm. – Pospiesz się człowieku! – warknął na woźnicę nie mogąc już doczekać się ciepłego piwa i suchego łóżka. – Pogoń wreszcie te przeklęte konie!

< --- >

- W końcu da się wyjść – głos stojącego w drzwiach gospody Gladiusa przebił się przez przytłumiony gwar rozmów. Wyglądając przez uchylone okno i widząc promienie słońca przedzierające się przez szczeliny w grubej warstwie chmur Jolan nie mógł nie zgodzić się z tym stwierdzeniem. Deszcz ustawał.

Przeciągając się z lubością Jolan wstał od przeznaczonego dla magów stołu. W wielu karczmach Altdorfu panował zwyczaj pozostawiania jednego stołu specjalnie dla magów i studentów kolegialnych. I to bynajmniej nie ze względu na szacunek. Tu, w mieście gdzie magowie byli dość częstym widokiem, uprzedzenia, opowieści i strach przed nimi były rozpowszechnione bardziej jeszcze niż na prowincji. W ciemnej wiosce w pobliżu gór krańca świata wieśniak miałby wątpliwości gdyby opowiadać mu o magach jedzących żywe ludzkie dzieci wyciągane w łona matek. Tutaj w centrum kultury, nauki i magii tragarz któremu opowiedziano by taką historię uwierzyłby bez problemów. Jakby nie patrzeć, Altdorf był także centrum religijnym, a więc centrum krwawych łowów na czarownice i wyimaginowanych wrogów stanu, centrum uprzedzeń, centrum podjudzania do linczów, łapówkarstwa i drwin z prawdziwej religii. Efekty polityki świątynnej nie były trudne do zobaczenia. Karczmarz, w którego gospodzie magowie mogą siadać na tych samych miejscach co ‘uczciwi ludzie’ mógł spodziewać się że co bardziej religijni goście po prostu poszukają innego miejsca. Jolan akceptował taki stan rzeczy. Miało to też swoje dobre strony – mag rzadko kiedy miał problem ze znalezieniem miejsca przy stole, nawet jeśli panował tłok.

- Karczmarzu – zostawiam moje rzeczy w pokoju. Przyjdę po nie wieczorem. – Jolan uprzejmie odkłonił się na twierdzące kiwnięcie głowy właściciela Zemsty Pirata, gospody w której obecnie nocował. Mag miał wiele planów, jednak teraz czekała go odrobina rozrywki – mag uśmiechnął się złośliwie - niewinna zemsta za dwutygodniową konieczność znoszenia złych manier i uprzedzeń kupca winnego. Widząc jak wspomniana osoba wychodzi z karczmy, Jolan podążył pośpiesznie za nim.

< --- >

Nucąc cicho starą żeglarską piosenkę, której nauczył się podczas lat spędzonych na wybrzeżu Jolan maszerował dziarsko ulicą. Figlarny uśmiech grał na przesłoniętych sumiastymi wąsami wargach, a połatany płaszcz podwiewany podmuchami wiatru falował za nim dodając jego chudej sylwetce więcej powagi niż przeważnie posiadała. Trzymana w ręce laska na której odrdzewienie poświęcił cały ranek stukała dziarsko w mokry bruk ulicy. Patrząc jak metal okuć odbija światło słońca Jolan uśmiechnął się szerzej, decydując, że dzień zdecydowanie zapowiadał się szczęśliwie. Szczęśliwie dla niego, znaczy się.

Przez dziesięć minut od wyjścia z karczmy biedny Gladius zdążył trzykrotnie pośliznąć się na mokrym bruku, klapnąć grubym odwłokiem centralnie w rozmoknięty koński placek, podrzeć sobie kamizelkę zahaczając o drewno wiezione wozem i przewrócić stragan rybny. – W tym czasie Jolan bohatersko tłumił chichot. Czerpanie aż tak wielkiej przyjemności z nieszczęścia bliźniego nie przystawało magowi, ale dwutygodniowa ekspozycja na towarzystwo grubasa pozbawiła go wszelkich skrupułów. Poza tym, poza znacznym uszczerbkiem na dumie i może niewielkimi stratami finansowymi nic złego nie powinno mu się stać.

Unosząc głowę aby popatrzeć na przelatujące nad ulicami ptaki Jolan wyobrażał sobie jak biedny kupiec będzie wyglądał kiedy zaklęcie w końcu przestanie działać – podczas kolejnego wschodu słońca. Pachnący apetycznie rybą, podrapany, w porwanym ubraniu. Płaczący nad wywołaną nerwami niestrawnością i faktem, że sąsiedzi widzieli go w takim stanie. Może obleziony przez mrówki? Ponoć było ich sporo w okolicy, podobnie zresztą jak myszy. Pech w stylu dorodnego szczura wspinającego się po krokwiach tylko po to aby pośliznąć się i wpaść centralnie do talerza z zupą też nie był niemożliwy... – Kocham zaklęcie pecha. – wymamrotał pod nosem uśmiechnięty i jak rzadko zadowolony z życia czarodziej.
 
Wellin jest offline