Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-04-2014, 08:47   #28
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
RICHARD CASTLE

Dla Richarda takie przyjęcia, jak te na „Destiny” były prawie codziennością. Może nie miały charakteru rutyny, ale niebezpiecznie się do niej zbliżały.
Te same sztuczne uśmiechy, te same banalne tematy konwersacji, te same próby pokazania, kto jest większą gwiazdą, kto bardziej bryluje, kto wiedzie prym przy stole.

Niezaprzeczalnym plusem takich rautów były zawsze serwowane dania – podobnie jak w tym przypadku. Kucharze na „Destiny” naprawdę znali się na swoim fachu. Albo oceaniczne powietrze zaostrzyło Richardowi apetyt.
Richard bawił się naprawdę dobrze, jedząc i pijąc z umiarem. Towarzystwo przy stole było na poziomie i, jeśli odfiltrowało się drobnomieszczańskie maniery, co niektórych, wieczór można było uznać za udany.

I w przyjemnej atmosferze tańca, drinków i luźnych rozmów upłynęła mu większość nocy, aż w końcu zmęczenie zagoniło go do kabiny. Richard miał jedynie tyle sił, by wziąć szybki prysznic, a potem padł na pachnącą świeżością pościel i zasnął, jak dziecko.

Śnił mu się koszmar. Przynajmniej tak zapamiętał ten sen.

Zagubiony wędrował po jakiś ciemnych, zalanych wodą korytarzach jakiegoś wraku, uciekając przed czymś, co ścigało go bez ustanku. Wspinał się na drabinki, zatrzaskiwał grodze, a kiedy obudził się późnym rankiem, niewiele z tego snu zapamiętał, poza uczuciem przerażenia, jakie mu towarzyszyło.

Wyjaśnienia koszmarów było banalnie proste. Alkohol i ciężkie jedzenie spożywane o późnej porze.


EDWARD TAKSONY


Edward nie bawił się najlepiej na kolacji. To nie był jego świat, nie jego towarzystwo. Jeszcze nie. Starał się nadrabiać miną, ale poza siedzeniem przy stole i jedzeniem oraz piciem, nie robił wiele więcej.
W końcu wpadł na pomysł i zajął się kręceniem filmów.

Jak zwykle prześladował go pech.

Z początku nic nie zapowiadało katastrofy. Owszem, pokręcił trochę tańczących ludzi, stoły na których pyszniły się fikuśne dania, oświetloną scenę, występ pięknej jak cholera skrzypaczki, kilka dość zabawnych ludzi uchwyconych w dość groteskowych figurach tanecznych.

Nawet go to bawiło i stracił swoją czujność.

- Mnie, kurwa, kręcisz! – warkotliwy głos oderwał go od kamery.
To był jakiś Latynos w białej marynarce. Wyraźnie podpity. I, jak się okazało, agresywny.

Nim Ed zdążył odpowiedzieć, mężczyzna wytrenowanym ruchem uderzył go w ręce z taką siłą, że kamera wyskoczyła mu z nich i walnęła o podłogę. Taksony poczerwieniał na twarzy, a wtedy agresor kopniakiem posłał kamerę w powietrze.

- Mnie, kurwa, kręcisz!

Kamera uderzyła w jakiegoś mężczyznę, trafiając go w bok głowy.
Mężczyzna – niewysoki i blisko sześćdziesiątki – złapał się za skroń.
Latynos nie odpuszczał. Złapał Edwarda za poły marynarki i przyciągnął do siebie nadal wywrzaskując swoje:

- Mnie, kurwa, kręcisz!

Trzeba przyznać, że obsługa zareagowała bardzo szybko. Nim przepychanka zmieniła się w poważniejszą bójkę, odciągnęła Latynosa od Edwarda i obu wyprowadziła na zewnątrz.

Po chwili krewki i pijany Latynos został odprowadzony do swojej kabiny, a kamera oddana Edwardowi przez opanowanego stewarda.

- Gdyby pan chciał wnieść oskarżenie przeciwko napastnikowi, oczywiście będziemy świadczyć na pana korzyść. Przepraszamy za ten incydent.
Po tym wydarzeniu Ed uświadomił sobie, że jest bardzo zmęczony. Wrócił, prawie gubiąc drogę, do swojej kabiny i poszedł spać.

Śnił mu się jakiś koszmar, w którym widział Latynosa bardzo podobnego do tego, który zaatakował go podczas kolacji. Latynos ganiał go z karabinem maszynowym po jakimś lesie czy też fabryce, i w końcu dopadł go posyłając Edwardowi serię pocisków prosto w pierś.

Sen był tak realistyczny, że Ed obudził się czując, jakby kule rozrywały jego ciało i łamały kości. Chyba nawet krzyknął w panice, nim dotarło do niego, że to był senny majak.


HEATHER MOORE

To był jej świat! Zdecydowanie jej świat.

Taniec, zabawa wśród uwielbiających ją ludzi, przyjemne rozmowy i wykwintne dania podawane przez oczarowanych jej osobą kelnerów.
Heather czuła się, jak ryba w wodzie.

Dała się ponieść zabawie, kontrolując jednak w pełni jej przebieg. Nawet tutaj, na parkiecie, grała narzuconą sobie rolę gwiazdy. Czy tez raczej odgrywała swoją prawdziwą, życiową rolę.

Nie mogła narzekać na brak chętnych do tańca. Każdy gentleman marzył o krótkim tańcu ze swoją gwiazdą, by móc pochwalić się potem przed przyjaciółmi, jakiego miał farta.

To był jej wieczór, jej noc i nikt, ani nic nie mogło jej przyćmić.
O drugiej w nocy, wraz z kilkoma innymi osobami z ekipy, udała się do swojej kabiny i w chwilę później już spała.

Heather śnił się jakiś koszmar. Siedziała w ciemnościach, ukrywając się przed kimś, lub przed czymś, co krążyło wokół niej. We śnie zanurzona była po pierś w zimnej wodzie, a kiedy się obudziła, czuła, że jest całkowicie wyziębiona i pokryta potem. Chyba miała gorączkę.


MALCOLM GOODSPEED


Malcolm dał się nieść zabawie, kierując się tam, gdzie w danym momencie pociągnął go instynkt.

Bawił się całkiem nieźle, popijając kolejne darmowe drinki i zajadając się przysmakami kuchni kreolskiej.

Miał doskonały humor i nic nie potrafiło mu go popsuć.

W pewnym momencie był nawet świadkiem jakiejś przepychanki pomiędzy pasażerami. Przez chwilę myślał nawet, że jednym z uczestników jest Montezuma, ale okazało się, że to zupełnie inny Latynos.

W końcu wylądował tam, gdzie spodziewał się wylądować. W kasynie.
Z przyjemnością zanurzył się w grę, a kiedy o trzeciej w nocy opuszczał stolik jego portfel zwiększył się o osiemnaście tysięcy dolarów.

Tak. Tą noc mógł uznać z udaną.

Wrócił do kajuty i położył do łóżka.
Nie spał jednak dobrze.

Śniły mu się koszmary, w których tonął zamknięty w zalewanym wodą pomieszczeniu. Sen był tak realistyczny, że kiedy rano obudził się na kacu, pierwszym co zrobił, była rozpaczliwa próba zaczerpnięcia oddechu.


GREGORY WALSH JR.

Gregory zaszalał. Pływając z gołym tyłkiem w basenie, pięknie ukoronował dzisiejszy dzień pełen wrażeń. Zrejterował jednak, kiedy basen znów wypełnił się ludźmi. Całujące się w wodzie pary, nieźle pijani pasażerowie i jakiś jegomość z wielkim, jak włochata piłka plażowa, który zwymiotował do wody, skutecznie wypłoszyły zarówno Gregoryego, jak i mniej pijanych ludzi, z wody.

Przez chwilę, ku uciesze niektórych kapiących się, Gregory poświecił gołym tyłkiem, aż w końcu odnalazł swoje gacie i owinięty ręcznikiem, na pół świadomie, gdy alkohol wypity przez cały dzień w końcu upomniał się o swoje, wrócił do kajuty.

Sam nie wiedział, jakim cudem odnalazł drogę na tym kolosie.
Noc przespał jak kamień, lecz budząc się rano pamiętał, że majaczył we śnie i że dręczyły go wypełnione pijackimi widami koszmary.

Nie pamiętał ich dokładnie i cieszył się z tego powodu.


JULIA JABLONSKY

Świetny dzień musiał się zepsuć w najmniej oczekiwany sposób.
Kolację spędziła na parkiecie, czasami tylko wracając do stołu.
Jakoś przetrwała tą całą „wyższą pierdolencję” zwaną kulturą.

Występ dziewczyny rzępolącej na skrzypcach, aż uszy bolały. Grę jej orkiestry, której po pewnym czasie mało kto słuchał. Mogli być sobie znanym zespołem, nawet obsypanym jakimiś ważnymi nagrodami i sukcesami za osiągnięcia kulturalne, ale Julię to waliło. Dla niej, w tej chwili, byli tylko kapelą przygrywającą do kotleta. Jak meksykańscy mariachi. Muzycy na bankietach. Tyle.

Z ulgą przyjęła koniec rzępolenia i puszczenie normalnej muzyki, takiej do tańca. Oddała się muzyce i zanurzyła w tańcu.

Większość tańców przeszalała z Rodriguezem, ale potańczyła też z kilkoma atrakcyjnymi facetami, których nie znała. Szczególnie „fajny” był jeden typek, który albo wypchał sobie czymś białe spodnie, albo faktycznie za bardzo cieszył się na jej widok.

Rodriguez na koniec pokazał, że nie można spuszczać go z oka. Kiedy ona tańczyła kolejny kawałek z jakimś atrakcyjnym blondynem o naprawdę nieziemsko niebieskich oczach i gibkim ciele sportowca, „jej Meks” wdał się w bojkę.

Była zbyt daleko, ale chodziło chyba o jakiegoś typka z kamerą, który czymś podpał krewkiemu gangsterowi. Na szczęście, nim doszło do czegoś ostrzejszego, zareagowała ochrona i skończyło się na rozbitej kamerze.

Julia dokończyła taniec, posiedziała jeszcze chwilę i dopiła drinka. Potem wróciła do kabiny, gdzie czekał na nią wkurzony Rodriguez. Na szczęście ona miała na niego swoje sposoby, które zajęły im sporo czasu. Narkotyki pomieszane z alkoholem zawsze dodawały Meksowi jurności, co akurat odpowiadało Juli.

Zmęczona seksem zasnęła przy Rodriguezie. Obudziła się blisko południa, w spoconej pościeli. Rodriguez brał prysznic. Słyszała go z łazienki. A ona z trudem zbierała myśli w głowie. Przypomniała sobie, że całą noc dręczyły ją jakieś paskudne koszmary, w których uciekała ścigana jak zwierzę po pokładzie „Destiny” lub jakiejś łodzi podwodnej. Nie pamiętała za bardzo snu.

Tylko uczucie strachu na jego wspomnienie.


CARRY MAY


Uroczystą kolację jakoś przetrwała, chociaż musiała przyznać, że gra na skrzypcach bardzo jej się podobała. Nie było to takie nudne, jak mogła oczekiwać i przypadło jej do gustu.

Potem wróciła na salę, przyciągana dźwiękami muzyki, jak śpiewem syren.
Czuła się podekscytowana, czuła się wolna i niezależna. Ojciec zabawiał się z tą blond idiotką w ich kajucie, a ona w końcu była wolna.

Nie pomyliła się. W barze nie miała problemu z drinkiem, który postawił jej chętnie jakiś młody, chyba przystojny mężczyzna, który przedstawił się jako David Stromp. Nie miała też problemu z innymi atrakcjami. Taniec wypełnił jej resztę nocy i tańczyła do czasu, aż prawie padła ze zmęczenia.


Kiedy już czuła, że nie utrzyma się na nogach zbyt długo, wróciła do swojej kajuty i poszła spać.

Obudziła się jeszcze w nocy, bo dręczyły ją koszmary, a kiedy otworzyła oczy wydawało jej się, że ktoś poza nią przebywa w kajucie. Wstała nawet i sprawdziła wszystkie zakamarki, ale nikogo nie znalazła. Wróciła do łóżka i przespała resztę nocy bez problemów, a kiedy próbowała za dnia przypomnieć sobie nocne koszmary, niewiele z nich pamiętała poza uczuciem przerażenie, jakie im towarzyszyło.



ROBERT TRAMP


Robert nie był w nastroju do zabawy. Nie przepadał za takimi tłumami. Zjadł coś szybko, wysłuchał stosownych toastów, równie fałszywych, jak większość ust, biustów, nosów i kości policzkowych mijanych kobiet.

Zjadł trochę, wypił coś i wrócił do kajuty.

Przed wejściem czekała na niego niespodzianka.

Na klamce wisiała koperta, jaką czasami zostawiali dla pasażerów ludzie z obsługi. Z ciekawością zdjął ją z zawieszki i wymacał w środku jakiś nieduży, podłużny przedmiot.

Już w kajucie okazał się, że jest to najzwyczajniejszy w świecie pendrive z nadrukiem „DESTINY” i logiem armatora.

Niestety. Robert nie zabrał ze sobą laptopa, więc – jak na razie – tajemniczy pendrive musiał takim pozostać.

Ignorując odgłosy zabawy dochodzące do niego z głębi okrętu przygotował się do spania i szybko zrealizował swoje plany.

Kiedy rankiem się obudził, był niewyspany. Powodem okazały się koszmary. Dziwne, pokręcone sny, w których widział skaczącą kobietę, coś go ścigało, przed czymś uciekał przez zdewastowane, zachlapane krwią korytarze jakiegoś statku. A kobieta ze snu krzyczała spadając.

- Uciekaj! Oni to zrobią!


JOHANNA BERG

Zaszalała. Była gwiazdą tego wieczoru. Wirtuozką, którą podziwiali goście. Przynajmniej większa ich część. Bo, niestety, nie była to filharmonia, ani sala koncertowa, a jedynie wystawna kolacja na luksusowym wycieczkowcu. I nie każdy pasażer miał ochotę słuchać takiego rodzaju muzyki. Część zwyczajnie przyszła się nażreć i nachlać, wymacać w tańcu jakąś chętną lub mniej chętną partnerkę, z nadzieją, że uda się ją zaciągnąć do kajuty i przelecieć.

Złudzenia prysły, jak bańka mydlana. Grała do kotleta! Jak przebrany za Elvisa artysta zabawiający gości w jednej z restauracji na statku, albo średniej klasy pianistka, wygrywająca partytury w innej.

To taki kontrakt załatwił im ich menadżer. Kontrakt, który ze sztuką i prawdziwymi występami nie miał nic wspólnego! Mogła chować się za swoimi tytułami, nagrodami, kunsztem i talentem, ale dla wielu pasażerów z tego rejsu zapewne będzie „tą skrzypaczką co grała na kolacji”. Na kolacji! Nie na wielkiej sali filharmonicznej, gdzie było jej miejsce, lecz na małej scenie wciśniętej pomiędzy stoły, krzesła, usługujących kelnerów i ludzi zajętych głownie obżarstwem i opilstwem.

Te rozmyślania popsuły jej humor na tyle, że po występach zwyczajnie odczekała tylko kurtuazyjną godzinkę i zasłaniając się zmęczeniem wróciła do swojej kajuty.

Wściekła, jak osa, z trudem zasnęła.

Śniły się jej koszmary, w której główną role odgrywała woda, zalany nią statek, ucieczki przed czymś, czego nie mogła zobaczyć i menadżer, który kazał jej grać w coraz obskurniejszych melinach, aż do śmierdzącej zepsutym mięsem i tanim piwem budy dla kierowców ciężarówek gdzieś na pustyni.


NORA ROBINSON


Kolacja była naprawdę eleganckim przyjęciem i gdyby ograniczyć ją do stołu kapitańskiego, i może kilku innych, i nie wpuszczać reszty pasażerów, Nora uznałaby ją za udaną. Jedzenie było bardzo dobre, podawany alkohol też spełniał jej oczekiwania, rozmowy przy stole utrzymywały oczekiwany poziom konwersacyjny. A pierwszy oficer dopełnił całości.

Szarmancki, przystojny mężczyzna, komplementujący jej dokonania, był czymś, obok czego nie mogła przejść obojętnie. Wisienka na torcie kolacji.

I faktycznie był niesamowitym tancerzem, podobnie jak Nora. Z przyjemnością dzieliła z nim parkiet, przypominając sobie, jak to było, kiedy jeszcze występowała na scenie. Z tańcem było, jak z jazdą na rowerze. Nie dało się zatracić tej umiejętności i daru. Chociaż, faktycznie, fizyczne możliwości związane z jej wiekiem uniemożliwiły zabawę do białego rana.
W końcu, naprawdę ukontentowana, wróciła do swojej kabiny bardzo późno.

Podśpiewując wzięła prysznic i przebrała się do snu. Richard spał twardym snem, pochrapując z cicha, a ona poszła w jego ślady.

Sen powrócił. Koszmar, w którym spocona i przerażona, przemykała zdewastowanymi korytarzami, uciekając przed nieznanym zagrożeniem. Walcząc o życie. Tym razem nie było jednak kwitu, ani mężczyzny. Tylko uczucie przytłaczającego strachu, które o mało nie rozerwało serca Nory od środka.


CLEMENTINE MAY


Bawiły się na tarasie naprawdę dobrze i długo, ale następnego dnia czekała je praca, więc nie mogły przesadzać. Posiedziały do drugiej, pożartowały, pośmiały się, odprężyły i wróciły do swojej ciasnej kabiny bez okien.

Odgłosy szalejących na górnych pokładach pasażerów dolatywały do Clem, kiedy próbowała zasnąć. Z tej odległości, zza licznych grodzi, drzwi i warstw stali, dźwięki bawiących się ludzi były naprawdę dziwne. Wyobraźnia podsuwała jej bardziej obrazy jakiegoś kłębowiska istot wydających z siebie nieartykułowane odgłosy, piekielny bełkot, niż zwyczajnych, pochłoniętych beztroską zabawą ludzi.

W końcu zasnęła.

Nie spała jednak najlepiej.

Dręczyły ją koszmary. Ślizgała się w nich po zalanych wodą korytarzach, uciekała przed jakąś niewidzialną siłą – zapewne pasażerami – próbowała ukrywać się w jakiś mrocznych , ciemnych miejscach.

W końcu obudził ją budzik. Niedługo zaczynała się jej zmiana. Kolejny dzień piekła.


MALCOLM JENNINGS


Malcolm źle się czuł. Przez całą kolację starał się grać dobrego gospodarza, ale prawda była taka, że czuł się zmęczony i stary. Jak nigdy.
Owszem. Cieszyło go to, co działo się na sali. Cieszyły starania kapitana, oficerów i załogi, aby goście czuli się doskonale.

W końcu, równo po północy Malcolm udał się do swojego pokoju i pół godziny później spał.

Śniły mu się jakieś koszmary. Dręczące duszę i umysł, nie pozwalające odpocząć. Miliarder nie pamiętał, czego dotyczyły te sny, ale pamiętał doskonale uczucie strachu i bezsilności, jakie towarzyszyły śnionym przeżyciom.

Nic dziwnego, że kiedy obudził się rankiem czuł się bardziej zmęczony, niż kiedy kładł się spać.



WSZYSCY


Drugi dzień rejsu na pokładzie „DESTINY” zaczął się nieco później, niż zazwyczaj. Ludzie, którzy wyszli na pokład, byli ospali, zmęczeni nocnymi atrakcjami. Często leczyli kaca, lub po prostu pozostali w kajutach, czekając, aż organizm odeśpi i zregeneruje efekty wczorajszej hulanki.
 
Armiel jest offline