Gdzieś w lesie
Guślarka zakasała kieckę i połyskując gołymi łydkami wpadła w krzaki. Czar zadziałał. Rose nie pozostawiała żadnych śladów w poszyciu lasu, ale przecież potwory widziały gdzie skoczyła w krzaki. Słyszała ich krzyki i porykiwania na drodze. Usłyszała też coś jeszcze. Gdzieś przed sobą, nieco w lewo. Był to cichy szloch. Ktoś siedział skulony pod korzeniami wywróconego drzewa i płakał. Rose rozpoznała chłopaka. Był to Fritz. Młody myśliwy z Behemsdorfu, jeden z tych którzy wyruszyli na zwiady.
-
Wystraszyłem się tych maszkar, które przecięły mi drogę. Na Sigmara! Te lasy są ich pełne – opowiedział przez łzy. Wyglądało na to, że ku Behemsdorfowi kierowała się jeszcze jedna grupa mutantów. –
Powinienem być już we wsi. Miałem zanieść wiadomość! Na Starego Taala, zawiodłem. Oni wszyscy zginą... – znów zaniósł się płaczem i nie mógł więcej mówić.
Droga Behemsdorf – Biała Skała
Siegfried wlókł się w kierunku wsi. Bolało jak cholera. Krew chlupała w butach i oblepiała nogi, ale szedł. Słyszał przed sobą plugawe głosy zwierzoludzi i mutantów. Jego misją było ich powstrzymać. I śmierć nie była mu straszna. Bandę odmieńców zobaczył akurat w chwili, gdy oni spostrzegli Rose. Dzięki temu mógł niezauważony zbliżyć się do nich, kiedy rozbiegli się po drodze w poszukiwaniu śladów dziewczyny.
Pierwszego dorwał mutanta, którego ranił już wcześniej. Wielkouchy został na drodze, nieco z tyłu. Siegfried podbiegł do niego i z rozmachu przywalił między uszy. Kości czaszki popękały, wbijając się w mózg i mutant padł na ziemię.
Drugi odmieniec, potężnie umięśniona kobieta z gałkami ocznymi zamiast brodawek na obwisłych piersiach i łabędzimi skrzydłami wyrastającymi z ramion, zorientowała się, że ktoś jest tuż obok. Wydała wysoki, wibrujący gwizd, ostrzegając innych mutantów i zaatakowała Siegfrieda trzymanym w łapsku konarem. Cios był tak silny, że pogruchotał fanatykowi kości. Z ramienia została tylko krwawa papka. Ból był zbyt duży. Siegfriedowi oczy zaszły mgłą i upadł na ziemię bez zmysłów. Wielka mutancica podwinęła podartą spódnicę i piszcząc radośnie, oddała mocz na martwego człowieka. Wokół niej zgromadziło się kilku innych mutantów, którzy porzucili pogoń i z radością rozpoczęli masakrowanie zwłok.
Powyżej drogi
Gunther, Søren i Thoma przedzierali się przez chaszcze, krzaki i młodniaki, pozostając cały czas w pobliżu biegnącej dołem drogi. Co jakiś czas dostrzegali tam postać Siegfrieda, uparcie dążącą za bandą mutantów. W końcu sigmaryta dogonił mutantów i niezauważony podkradł się do jakiegoś rannego. Potem widok przesłoniły drzewa, a trójka ludzi parła do przodu. Wtem usłyszeli wibrujący gwizd, a chwilę potem tryumfalne wrzaski mutantów. Najwidoczniej Siegfried w końcu uległ wrogowi. Nie mogli mu pomóc.
Wieś
Mutanci przyszli, ale wioski nie zdobywali. Krasnoludy, zajęte zbieraniem kamieni nie dostrzegły ich. Ostrzegł ich krzyk jednego z wartowników, który wskazywał w kierunku drogi wiodącej w dół doliny. Początkowo wiele osób pomyślało, że to wracają zwiadowcy. Jednak szybko uświadomiono sobie pomyłkę. Z lasu na otwartą przestrzeń, zajętą przez pola uprawne wyszła grupka postaci. Od razu widać było, że nie są ludźmi. Kiedyś z pewnością nimi byli. Było ich pięciu. Przewodził im niemal trzymetrowy olbrzym o białej jak śnieg skórze i takich samych włosach, związanych w dwa długie warkocze, które udekorowane były ludzkimi czaszkami. Pozostali mniej lub więcej przypominali ludzi, zniekształconych, obdarzonych dodatkowymi kończynami, lub posiadającymi jakieś zwierzęce lub potworze cechy. Mutanci stali na skraju lasu i naradzali się. Olbrzym w końcu wyraźnie wskazał na szczyty gór za wsią i grupka szybkim krokiem, zupełnie ignorując zbrojący się, ufortyfikowany Behemsdorf ominęła osadę, idąc skrajem lasu i pozostając poza zasięgiem strzał.
- Jeszcze jedni – jęknął Torsten Wenzl, jeden z gospodarzy, ten którego syn poległ na wojnie. –
Gdzież są nasi zwiadowcy? Módlmy się, żeby wrócili cało...