Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-05-2014, 14:05   #1
denmad
 
denmad's Avatar
 
Reputacja: 1 denmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodze
[Wiedźmin] Kwestia Ceny

*

- Ach! Zmąciłam jego sen - zawołała i spiesznie odeszła.
Niepotrzebnie się spłoszyła. Nikt nie śpi tak głęboko jak ci, którzy nie chcą się ocknąć.

M.G. Lewis, "Mnich"


*


Kwestia Ceny...
Wszystko jest kwestią ceny

W I E D Ź M I N




Carbon, pieczara nad miastem Namith. Miesiąc przed wyprawą Foltesta.

Crox stał stabilnie w szerokim rozkroku. Pochylony trochę do przodu, zaciskał palce na ściskanym w obu dłoniach toporze. Po czole spływała mu kropla potu, pierś falowała w płytkich, szybkich oddechach. Wokół panował półmrok, cienie stalaktytów i stalagmitów tańczyły na nierównych, kanciastych ścianach. Sklepienie tonęło w mroku. Na brodzie krasnoluda, splecionej w cztery grube warkocze, stygła strużka gęstej, lodowatej śliny. Przed nim, w zagłębieniu pieczary, zupełnych ciemnościach, coś poruszyło się nagle. Poruszeniu towarzyszyło lekkie, nieznaczne drżenie ziemi. Crox nawet nie drgnął. Zwęził powieki, usiłując dojrzeć coś w mroku, nie dać się zaskoczyć. Powoli, wolniej niż poruszające się po nieboskłonie gwiazdy, olbrzymi kształt zaczął wyzierać z ciemności. Najpierw był smród, woń kojarząca się z przypieczonym zanadto nad ogniem mięsem, zmieszana z wonią zaawansowanego studium rozkładu. Potem był dźwięk. Głęboki, basowy pomruk. Wibracje przeszły po skalistym podłożu, załaskotały w łydki. Crox zacisnął dłonie na stylisku topora. Mocniej. I jeszcze mocniej. Strużki potu ściekały mu po twarzy. Na umięśnione, owłosione przedramiona wstąpiła gęsia skórka.
- Jeszcze jeden z królestwa liliputów. Powiedz mi, czy Girionowi nie szkoda, jakże cennego dla niego, a jakże pozbawionego znaczenia dla mnie, czasu na tą farsę?
Krasnolud wykrzywił twarz w grymasie. Milczał i czekał. Na razie.
Z mroku wyłaniał się smok.
Najpierw pojawił się łeb wielkości rosłego wierzchowca, z paszczą pełną ostrych, żółtych kłów, pomiędzy którymi wił się czerwony, rozwidlony jęzor. Potem łapy, wielkości dwóch koni, wyposażone w rozrywające skały, ostre jak mahakamskie shille pazury. Aż w końcu tułów, pokryty nieprzebijalnymi, wytrzymalszymi od stali, czerwonymi łuskami. Crox sapnął, prawie cofnął się do tyłu, warknął, stanął w jeszcze większym rozkroku cofając jedną stopę do tyłu. Łapiąc równowagę.
- Czyż nie wystarczy spopielić bandę rozwrzeszczanych, uzbrojonych w patyki karłów? Czyż nie wystarczy, że pobiłem wasze oddziały i pożarłem wasze trzody? Czy nie zaprezentowałem mej siły, gdy zmieniłem w pył wasze budynki?
- Jesteś tylko przerośniętą jaszczurką, francowaty gadzie - wycedził Crox. Był krasnoludzkim smokobójcą, zabił w swoim życiu już wiele gadzin. Ale ta... Ta była największą, z którą przyszło mu się do tej pory zmierzyć. Bestia musi być bardzo stara, pomyślał. Albo w jakiś sposób zmutowana... - Zabiłem już wystarczająco wiele takich jak ty.
- Nie. - bas smoka był niski, gardłowy, potężny i ogłuszający. Crox czuł i wiedział, że po tych słowach nastąpi atak - Nie takich jak ja.
To był ułamek sekundy, mniej niż trwa oddech. Smok odchylił łeb do tyłu, Crox rzucił się w bok. Strumień smoczego ognia wytrysnął z rozwartej paszczy i zalał pomieszczenie lawą najgorętszego ognia. Crox ryknął ogłuszająco, przeturlał się, czując jak kopci mu się kaptur. Odepchnął się od skały, rozpędził w kierunku kanciastej ściany czując za sobą żar. Smok ryknął, góra zatrzęsła się. Crox dobiegł do ściany, skoczył na nią, odbił się od niej stopą i wyleciał w powietrze biorąc potężny zamach, zakładając, że gadzina najpewniej jest tuż za nim. Była. Smok rozwarł paszczę, zakręcił się w miejscu, zamiótł ogonem najeżonym kolcami i rzucił się w stronę krasnoluda. Zawiśli tak przez moment, Crox w locie z toporem uniesionym nad głową i Smok, najpotężniejszy ze wszystkich, z szeroko rozwartą paszczą. A potem Crox spadł, w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał smok.
Upadł zdziwiony na skaliste podłoże, obtłukując sobie kolana. Zerwał się z ziemi, i nagle, ni stąd ni zowąd, zdał sobie sprawę, że oślepł. Wrzasnął, padł z powrotem na kolana. I umilkł natychmiast. Przerażenie powoli wpełzło w jego lędźwie niczym wolno rozchodzący się po ciele, lodowaty jad.
- Sądziłeś, że jestem zwykłą, szarą jaszczurą, której ambicją jest pożeranie owce i łapanie księżniczek?
Basowy pomruk dobiegał z kilku stron jednocześnie, Crox załkał, wypuścił z dłoni topór. Nie widział nic. Nic.
- Jesteście niczym, wy, ta góra, wasze miasto i wasze królestwa. Wasze krótkie, nic nie znaczące życia obchodzą mnie mniej niż te złoto, które wam zrabowałem.
- Czym jesteś? - załkał Crox - Co mi, kurwa, zrobiłeś?
- Wszyscy zginą w moim ogniu.
To koniec, pomyślał Crox, przyciskając dłonie do uszu.
- Jestem wysłannikiem potężnej osoby - Crox znowu usłyszał ruch. Bestia zbliżała się do niego, nie wiedział skąd, nie wiedział jak szybko. Odgłos dobiegał ze wszystkich stron jednocześnie. - Już wkrótce królestwo pozna jego imię. A ja zostanę wynagrodzony. Zostanę... królem...
Crox zapiszczał. Nagle poczuł gorący oddech, blisko siebie. I smród. Ten potworny smród... Chciał się ruszyć, uciekać, ale nie widział nic a przerażenie odjęło mu siły. Coś ostrego bardzo delikatnie, bardzo spokojnie i bardzo precyzyjnie dotknęło jego brzucha. Krasnolud stęknął, chciał się cofnąć, ale twarda ściana przytrzymała go z drugiej strony. A potem, to ostre coś weszło pomiędzy płyty jego pancerza. Gładko, chirurgicznie wręcz, wsunęło się raczej, niż wcięło głęboko w ciało smokobójcy. Wtedy pojawił się z opóźnieniem ból. Ostry ból, ogarniający żarem podbrzusze. Krasnolud wrzasnął, zapłakał cienkim, wysokim głosem. Ból natężył się do granic niemożliwości, stał się rozdzierający, jakby ktoś włożył mu w środek żywota rozgrzany do białości pogrzebacz. Zaszamotał się ostatni raz, ból odjął mu głos, wierzgnął nogami, czuł jak coś, co jest długie, miękkie i parujące jest powoli wyciągane z wnętrza jego brzucha. Wierzgnął, szarpnął głową, raz, drugi. A potem znieruchomiał.
Smok wypuścił ciało z łap, w których do tej pory je trzymał, i strzepnął pazurem, pozbywając się nawiniętego nań jelita.
- ...karły...
Odwrócił się, i poczłapał z powrotem na swoje legowisko.
Trup z rozoranym brzuchem parował w ciemności.

KWESTIA CENY


Trakt przecinający Temerię w poprzek, był bardzo chętnie przez podróżnych uczęszczany. Choć swój początek brał w Gors Valen i ciągnął się aż do Vengerbergu, temerczycy zwykli podawać za początek jego biegu Wyzimę, a za koniec Mahakam. Trakt nazywano Traktem Wielkim, czemu ciężko się dziwić.
Wielki Trakt był najważniejszą w Temerii drogą handlową między miastami ludzi, a krasnoludzką twierdzą. Gdy nilfgaardcy najeźdźcy cofnęli się po raz drugi, na Wielkim Trakcie znowu rozkwitło życie. Wozy ciągiem mijały się na drodze, spod płacht wyzierały stalowe miecze, ułożone równo sztabki najlepszych i najdroższych metali, złoto. Woźnicy poganiali pstre szkapy biczami, wydawali głośno komendy truchtającym po obu stronach wozu najemnikom. W drugą stronę jechały całe kolumny wozów krytych, wypełnionych krowami, świniami albo gdakającym i piejącym drobiem. Tak, handel kwitł i sporą część gospodarki królestwa stanowiła ta właśnie wymiana dóbr między miastami Temerii a Mahakamem.

Trwało to dopóty, dopóki do pieczary na górze Carbon, którą uważano za stolicę Mahakamu, nie przyleciał straszny, ziejący ogniem smok. Wieść rozeszła się na Temerię lotem błyskawicy, i każdy, czy to był chłop z zapadłej wsi, czy bogaty kupczyk z wyzimskiej przystani, słyszał, że Mahakam prawdziwą ma udrękę z tym skrzydlatym najeźdcą. Bestia wydawała się być nie do zgładzenia. Miasto na górze Carbon, Namith, zostało przez smoczysko sterroryzowane. Stanowiło ono serce Mahakamu. To właśnie tam krasnoludcy geniusze metalurgii wespół z szlachetną rasą gnomów, wykuwali shille i ghwyry, najlepsze miecze świata. I nie tylko. Namith było też wejściem do kopalni pod górą Carbon. Kopalni pełnych złota i rud metali. Był to więc straszliwy cios. Smok wydawał się być niepokonany. Pokradł złoto i metale od krasnoludów i wszystko to, niby sroka jaka, pozabierał do pieczary ponad Namith, daleko wysoko, na samym niemalże szczycie góry. Pożywienia też mu nie brakło. Porywał owce, oraz inne zwierzęta po części hodowane w Mahakamie, a daleko częściej sprowadzane regularnie z miast ludzi. Krasnoludy widząc, że sprawy przybierają zły odcień, sformowały grupę, którą uzbrojono po zęby i wysłano na smoka. Cisza. Zgłosili się Smokobójcy z południa, którzy akurat blisko mieli, i za nagrodą na smoka poszli. I nic. Paru bestia zrzuciła z urwiska, kilku spopieliła, kilkunastu połknęła w całości. Walnie poczynał sobie w Namith ten smok, a życie w mieście zamierało. Mieszkańcy bali się nosa za drzwi wychylać, bo smok dał już parę razy miastu popalić. Nie raz i nie dwa razy. Usiłowano odeprzeć jego atak. Strzelano doń z kusz i łuków, wykorzystywano zaawansowane technologie. Nieważne jednak czy użyto balisty, katapulty, czy cudu techniki zwanego „Pociskomiotaczem“... Bestia tylko rozwścieczała się bardziej, i wet za wet, niszczyła budynki, spalała gorącym ogniem gospody, sklepy i świątynie. Krasnoludy musiały dobrze zastanowić się co z gadziną począć. Wnet ustalono, że to stwór magiczny jest. I że trzeba tam wysłać czarodzieja, najlepiej potężnego, co to góry potrafi spojrzeniem przenosić. I otwarto kanał informacyjny między Mahakamem a Thanedd... Nie wiadomo nikomu, z jakim skutkiem.

Tymczasem Król Foltest, we własnej, światłej, dumnej i charyzmatycznej osobie, postanowił gadzinę konwencjonalnie utłuc. Zebrał zatem orszak mężnych, temerskich rycerzy, a ich dowódcą zrobił Richarda z Ellender, wychowanka kapłanek Mellitelle. Tenże rycerz nie raz wsławił się w Temerii wielkimi czynami, i to on miał gada zabić. Foltest wyruszył zatem z Wyzimy, i przebywał Temerię trzymając się Wielkiego Traktu, który teraz zdawał się być zupełnie zapomniany. Wkrótce ekspedycja zbliżyła się do krainy Mahakamu.

*

Jechali. W skład ekspedycji wchodziły dwa wielkie wozy, w tym jeden królewski. Wokół wozów jechali na bojowych rumakach rycerze w błyszczących zbrojach, co najmniej dwa tuziny pancernej konnicy. Za wozami i przed wozami pieszo szli pozostali członkowie wyprawy. Był wśród nich cyrulik, był krasnolud z Mahakamu, który zaoferował swoje usługi jako przewodnik ekspedycji i był Łowca Głów. Była też medyczka, i byli Rębacze. Był bękart króla Foltesta, niejaki Ronan zwany Czarnym Synem. Była para młodziaków, którzy wydawali się trzymać razem. Chłopak sprawiał wrażenie oczytanego i inteligentnego. A dziewczyna była urocza. I, włócząc się na szarym końcu, szedł wyglądający raczej niechlujnie z kilkudniowym zarostem na twarzy, luźno opadającymi długimi włosami, mężczyzna. Ubrany był w znoszony stary płaszcz, koloru szarego, który kiedyś mógł być czarny. Widać było na nim sporo plam, z nieznanych do końca substancji. W wozie królewskim zasiadała czarodziejka, która lico swoje raczej niechętnie wystawiała na widok. Rębacze, czwórka zakapiorów o wykrzywionych gębach, niejednokrotnie rzucali na jej temat złośliwe uwagi. I opowiadali sprośne żarty o niej i o królu Folteście. Oczywiście wtedy, kiedy ten tego nie słyszał...

Z chwilą, gdy ekspedycja minęła twierdzę Carrerras, okolica zmieniła się nie do poznania.
Łąki, i zielone, gęste, liściaste lasy ustąpiły miejsca zimnym szarym tundrom i rzadkim lasom świerkowym, które znacznie lepiej radziły sobie w chłodnym klimacie. Trakt stał się zwodniczy i kamienisty, kamienie usuwały się spod kół grożąc wozom wywrotką. Niebo było niskie, ciężkie i stalowoszare. Pod wieczór począł siąpić uciążliwy, mżawkowaty deszcz. Zrobiło się diablo ślisko.




Chwila obecna, wieczór, pada lekki deszcz. Pieruńsko zimno. I kurewsko wietrznie. Skalna półka nad urwiskiem. Mahakam.


Ekspedycja powoli pięła się wciąż w górę. Wysoko ponad głowami podróżnych królowały ośnieżone szczyty mahakamskich gór, niknące w stalowoszarych chmurach. Niebawem podłoże zrobiło się jeszcze bardziej skaliste. Ziemia stała się sypka i szara. Trakt stał się nieznośnie nierówny. I śliski. Niebezpieczny.

Wkrótce oba wozy i konne rycerstwo znalazło się na długiej prostej, biegnącej stromo w górę.



Zakuci w stalowe blachy szlachetni jegomoście, mus mieli by z koni zsiąść i za uzdę prowadzić. Błysnęło gdzieś na zachodzie. Potężny grzmot przetoczył się po górach. Gdy ekspedycja wspinała się coraz wyżej i wyżej, tym przepaść ziejąca po ich lewej ręce stawała się głębsza. Gdy ktoś poczuł przypływ odwagi i podchodził do krawędzi, ślizgając się i kląc na mokre kamienie, mógł ujrzeć daleko w dole maleńkie zielone kropeczki. Drzewa. Trudno orzec.

Wreszcie kompania dotarła na skalną półkę, w miarę płaską i na tyle szeroką, iż wszyscy mogli spocząć wygodnie. Wozy pojechały jeszcze trochę, ale wówczas postanowiono, że tutaj kompania spędzi noc. Do Namith zostały dwa dni drogi. Foltest zamknął się w swoim wozie z czarodziejką Zofyą, a kompania zaczęła mościć się na zimnej skale. Ze skalnej półki droga wiodła w dół, skąd przyszli, i w górę, ale już mniej stromo, na wschód. Strome zbocze nieopodal skalnej platformy porastały karłowate, pochylone sosny. Daleko w dole błyszczała stalowa tafla wody




*

Koła wozu królewskiego turkotały na śliskim od deszczu, skalistym podłożu skalnej półki.
- Trzeba zarządzić postój, panie - odezwała się Zofya, gładząc swój naszyjnik w kształcie ciernistej róży - Reszta ekspedycji zapewne ustała.Król zmierzył czarodziejkę zimnym spojrzeniem. Stal płonąca w jego oczach kontrastowała z karminową podszewką wygodnych siedzisk.
- Ujedziemy jeszcze parę staj bezproblemowo. Co mnie obchodzi ta, kurwa jej mać, pseudo-piechota, jakkolwiek malownicza by nie była? - Foltest sięgnął dłonią do półmiska z wiśniami. - Byleby rycerstwo było zadowolone i w dobrej kondycji, reszta gówno mnie obchodzi. I tak to Richard smoka ubije.
- Niektórzy - przypomniała czarodziejka z lekkim uśmiechem - mogą się królewskiej mości jednak przydać.
- No? Niby kto?
- Medyczka, niejaka Lamia, która dołączyła niedawno. Wczoraj jeden z rycerzy spadł, bo koń poślizgnął się na kamieniach. Lamia opatrzyła go, zaaplikowała leki...

- Dobrze. Powiedzmy, że nie jest nam kulą u nogi. A ten cyrulik, Yarett?
- Mało wie. Pytałam go o to i o tamto.
- Każę zostawić go w najbliższej osadzie.

Zofya pociągnęła dalej, gładko, jakgdyby od niechcenia, ignorując stwierdzenie króla.
- Ronan... Chłopak jest zdolny i bardzo chce zasłużyć na twój szacunek...
- Nie chcę o nim słyszeć
- uciął Foltest. - Nie jest moim synem. Gówniarz jest dumny z tego, że jest moim bękartem! Dobrze, niech jedzie z nami na smoka, może nawet przodem go na jaszczura puszczę. Jak go smok zmieni w kupkę popiołu, to przestanie życie mi truć, i reputację niszczyć...
Ronan Czarny Syn był bękartem Foltesta, i wcale tego nie krył. Wręcz przeciwnie. W przeciągu podróży dołączył się on do nich, proponując swoje najemnicze usługi, ale wszyscy uczestnicy wyprawy wiedzieli dobrze, że Ronan chce zyskać szacunek ojca. Może nawet zgładzić smoka? Wówczas król mógłby uznać go synem, może nawet uczynić następcą. Ciężkie to były pytania, ale co życzliwsi z ekspedycji litowali się nad nim w duchu, życząc mu w głebi duszy powodzenia. Niejednemu nieobce były tęsknota za ojcowską radą, za wzorem do naśladowania, jednym słowem po prostu za kimś, kogo można by nazwać kochającym opiekunem. I, oczywiście, w grę wchodziły kwestie finansowe. I profity. Tak, złośliwców i specytków również nie brakowało.
Foltest machnął dłonią w geście rezygnacji.
- Ten obdartus...
- Revelden?
- Zofya parsknęła - To ci dopiero kula u nogi..
- Jak to się stało że wciąż tu jest?
- W dziwny sposób wstawił się za nim Richard.
- Co?
- Też mi to dziwnym się wydaje. No, ale rycerz...

- Dobra - Foltest machnął dłonią po raz drugi - Jeden obdartus w kompaniji. Wielka mi rzecz.
- Jest Łowca Głów.
- Tak, Cayne Jager.
- Jeśli mam być szczera, to go właśnie radziłabym odesłać, panie.
- Kiedyś oddał mi przysługę. Jest dziwny, ale zaoferował, że będzie bronił królewskiej ekspedycji.

- Apropo tych dwóch - podjęła czarodziejka - Richarda i tego Jagera... Mam pewne informacje... Niesprawdzone, ale...
Coś wiedziała. Miała coś do powiedzenia. To coś mogło być ważne. Ale Foltest przerwał jej, okazując zwykłe dla królów zadufanie.
- No i jest ta dwójka.
- Taaak.
- Foltest zastanowił się - Podejrzewam co ściąga ich w te strony. Z nimi... uporamy się później.
- Panie!
- Rycerzu?

Zakuty w stalową zbroję mężczyzna wsunął głowę do wozu.
- Mus nam się zatrzymać, panie. Krasnal powiada, że teraz w górę jechać, to tak jakby na własne życzenie dać się śmierci na tacy. I pomachać jej przy okazji.
- Dobra. Tprrr woźnico! Tu spędzim noc!


*

WSZYSCY



Zapadał zmierzch.
Dwa wozy, z czego jeden wypełniony wyposażeniem koniecznym w górach, zatrzymały się w znacznym oddaleniu od reszty. Rycerstwo, pętając konie do wbitego w szczelinę skalną, pokaźnego pniaka który ktoś znalazł w rzadkim lesie nieopodal, rozbiło obóz koło wozów. Pozostałym członkom wyprawy nakazano rozbić się w pewnym oddaleniu od króla. Bliżej krawędzi skalnej półki.
Rębacze swój niewielki obóz również rozbili dla siebie, odcinając się od reszty uczestników wyprawy. Któryś z nich miał wódkę, któryś poszedł po drwa na ognisko. Okutani byli w ciepłe, futrzane bluzy, a za pasami tkwiły ciężkie, stalowe miecze. Rozmawiali między sobą przyciszonymi głosami.

Reszcie kompanii przyszło zwyczajnie współpracować. Należało zorganizować drwa na ogień a także wykorzystać cosik z zapasów żywności, które każdy z nich posiadał. Było to w większości suszone mięso, które najlepiej smakowało ugotowane w solonej wodzie. Mieli też trochę chleba. Któryś zapewne miał też wódkę. Wszyscy byli wymęczeni i głodni całodniową wędrówką. Wcześniej nie było okazji do prężnej kooperacji, więc kompanom przyszło dopiero się wzajem poznać.
Ogień był konieczny, choćby przez wzgląd na obniżającą się stale temperaturę. Krasnolud, który robił za przewodnika całej wyprawie, był świadom, że w nocy może spaść śnieg. I przyjść mróz.
Trzeba było zatem zabrać się za rozbijanie obozu, i każda para rąk była na wagę złota. W tym miejscu współpraca wydawała się być koniecznością, choć niektórzy członkowie wyprawy spoglądali na siebie z nieufnością. Trzeba rozpalić ognisko... Co oznaczało wyprawę do lasu nieopodal. Nikomu nawet nie przyszło na myśl wybierać się tam samemu, zwłaszcza mając na uwadze zblizającą się noc. W tobołach, które każdy miał, znajdowały się ciepłe derki, woda i krzesiwa.

Krasnolud wiedział też, że potrzebny jest rekonesans. Tak po prostu mówiło mu doświadczenie, i poczucie obowiązku. Tak wysoko w górach, gdzie co chwila zieją w podłożu rozpadliny, a skały są tak śliskie, nie było mowy o samodzielnym działaniu. Potrzebował więc paru osób, z którymi mógłby obejść skalna półkę, zbadać las, a także zobaczyć, co czeka ich dalej. Oznaczało to potrzebę zapuszczenia się parę staj traktem. I trzeba było się śpieszyć. Nadciągał zmierzch.

Tymczasem jednego z członków wyprawa chwyciła lekka gorączka. Był to ów młody mężczyzna, któremu towarzyszyła niebrzydka kobieta w podobnym wieku. Na czoło wstąpiły mu zimny pot, i drżał lekko. Magia niewiele mogła tu zdziałać. Ravin, bo tak zwał się ów mężczyzna, czuł osłabienie ogarniające jego członki. Dotkliwie bolały go też opuszki palców. Tak, jakgdyby uderzał nimi o blat stołu od paru godzin. Wydało się to nieco dziwne. Potrzebna była pomoc medyczek, kogoś kto nie tylko poda kilka ziółek na gorączkę, ale i zdiagnozuje dziwny przypadek.

Silni potrzebni byli do przyniesienia drwa, i wszyscy mogli się przydać, gdyby w grę nie wchodził jeszcze konieczny rekonesans. Ronan Czarny Syn, mężczyzna o czarnych włosach i brodzie, miał natomiast inne zmartwienie. Jakiś czas temu, krótki, ale bies wie czy nie za długi, dostrzegł osobliwą rzecz wysoko na jakichś skałach, gdy wspinali się pod górę. Były to jakby kręgi, usypane z kamieni a wewnątrz umoszczone suchą trawą i igliwiem. Niepokojący wydawał się być ich rozmiar. Wewnątrz tych kręgów mogłaby zmieścić się i krowa.

W takich oto okolicznościach poznali się członkowie wyprawy. Wcześniej ich kontakt między sobą ograniczał się do paru zdań, lub rzucenia mniej lub bardziej przychylnych spojrzeń. Noc trzeba było przetrwać, a zapowiadało się mroźnie i chmurnie. Byle nie spadł śnieg.
Byle nie spadł śnieg...


POWODZENIA
 
__________________
Marchewkom tak a burakom NIE!

- Zenek, "Buraki"
denmad jest offline