Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-05-2014, 16:38   #2
Zormar
 
Zormar's Avatar
 
Reputacja: 1 Zormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputację
Gryffin ubrany jest w ciemną skórzaną, nabijaną dużymi kwadratowymi ćwiekami kurtę. Dodać trzeba, że kurta jest nie tylko wytrzymała, ale również zapewnia dobrą izolację ciepła, gdyż jest podbijana cienkim futrem. Do tego przytroczone ma dwa wytrzymałe skórzane naramienniki. Przez pierś przechodzi skórzany pas, a do tego przytroczone są bełty, by były łatwo dostępne. Na nogach widnieją ciemne wełniane portki, a spod kurty czasem wystaje kawałek szarej wełnianej koszuli. Na stopach krasnoluda widnieją ciemne twarde skórzane buciory. Za pasem ma założony topór bitewny, a po obu stronach ciała przytroczone po toporku do rzucania. W rękach dzierży przeważnie swoją kuszę, a podczas marszu przez ramię ma przerzucony swój worek z jedzeniem oraz najpotrzebniejszymi rzeczami.

Po tym co się wydarzyło nie mógł siedzieć bezczynnie w swoim domu. Dormona powinna zrozumieć jego zachowanie oraz to, że wybył jeszcze tej samej nocy, po tym jak posłaniec przyniósł wiadomość. Gniew i wściekłość kierował nim, gdy pakował do worka wszystko co mogło mu się przydać w górach. Na koniec pochwycił kuszę w dłoń i wyruszył na górski szlak.

Przez pierwsze dni podróży niósł go nadal gniew oraz mordercze myśli na temat smoka. Nigdy gadzinie nie wybaczy tego co zrobiła, tego czego się dopuściła. Popełniła bowiem zbrodnię, której się nie popełnia, chyba, że chce się skończyć w gnojówce. Przemierzał góry szybko i nieostrożnie, co też wcześnie się zemściło. Otóż gdy biegł ścieżką przy urwisku żwir i skały osunęły mu się spod nóg. Uratował go tylko jego pęd, który przeniósł go na tyle do przodu, by mógł złapać się nierównej powierzchni skały obok.

Po tym jak wdrapał się na szlak zrugał sam siebie, za swoją głupotę. Zrozumiał, że nie może biec na oślep. Zrozumiał, że musi być ostrożny bo to przecież są góry, a w górach żartów nie ma! Opanowawszy się na tyle, by móc kontynuować ruszył dalej, lecz nie szaleńczym biegiem jak przedtem, tylko równym marszem, któremu towarzyszył czujny wzrok i słuch. Na swój odwet zdąży, wszakże smoki długo żyją.

*

Na królewską wyprawę natrafił przypadkiem, a może jak to mówią niektórzy tak zrządziło przeznaczenie. Skoro zaś to ukazało swoje bardziej dobre oblicze, to czemuż by nie skorzystać? Zaproponował królowi siebie jako przewodnika, a ten się szybko zgodził. Pomyślał pewnie, że sporo zyska przy niskich kosztach. Gryffin bowiem właśnie tak kalkulował. Takim oto prostym sposobem zasłużył sobie na ważne stanowisko w wyprawie na wstrętną gadzinę. Prowadził ich przez góry w kierunku Namith, w którego okolicy smoczysko zrobiło sobie leże. Robienie za przewodnika nie było zbyt trudne. Wystarczyło bowiem, by szedł przodem oraz informował o ewentualnych zagrożeniach, czy przeszkodach. Maszerował na przedzie grupy z dobre trzydzieści kroków przed całą dziatwą rycerstwa i innych. Miało to oczywiście swoje wady i zalety, ale najważniejsze było to, że zbliżają się do smoka. W drodze udało mu się nawet ustrzelić świstaka, który zbyt późno zabrał się do ucieczki. Takim to sposobem obok worka na ramieniu krasnoluda zawitał świstak. Było to już po tym jak minęli twierdzę Carrerras, a dotychczasowa dość bujna roślinność ustąpiła miejsca prawie gołemu skalistemu pustkowiu.

Od tamtego czasu Gryffin co czas jakiś zaczął oglądać się przed ramię. Niektórzy mogli to odczytać jako troskę o resztę ekspedycji, lecz w tym spojrzeniu było coś innego niż troska. W spojrzeniu tym był żal. Gryffin bowiem uświadomił sobie, że zostawił żonę i syna samych sobie. Wiedział, że żoneczka umie sobie poradzić oraz nie jest kobietą strachliwą, lecz ziarno niepokoju zostało już zasiane w sercu krasnoluda. Od tamtej chwili zaczął się w nim rozłam i wewnętrzna walka.

*

Smokobójcza kompania poruszała się po coraz to bardziej stromych odcinkach gór. Trakt zmienił się w nierówną pełną dziur ścieżkę, a stromizna zaczynała dawać się we znaki zwłaszcza tym, którzy nie byli przyzwyczajeni do gór od dziecka. Części z nich pewnie już nogi powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa, a zwłaszcza, gdy przyszedł czas, by z koni zleźć. Tak, górskie szlaki mają to do siebie, że po nich to można iść tylko na piechotę. Oczywiście można było by próbować jechać konno, aczkolwiek ryzyko, że koń wierzgnie, a jeździec spadnie w głęboką przepaść było zbyt wysokie. To już nie był hazard, to było samobójstwo.

Wreszcie jednak po wielu trudach podróży dotarli do miejsca, które jako tako nadawało się na rozbicie obozowiska. Choć chyba jakaś jaskinia była by lepsza. Pod gołym niebem w tych górach nocować było niezłym zakładem. Do tego pogoda oczywiście zaczęła się poważnie psuć, a pełznące po niebie chmury skłaniały do rozważań nad tym, że krajobraz niedługo zmieni się na trochę bardziej bielszy.

*

Po tym jak ogłosił, że lepszego miejsca na odpoczynek nie znajdą ogłoszono, że rozbijają obóz. Obóz, który podzielił się na kilka mniejszych enklaw. Jedną z nich był wóz Foltesta otoczony przez rycerstwo, drugą zorganizowali sobie rębacze, który oczywiście zaczęli coś knuć między sobą, a Gryffinowi i pozostałym pozostało zakasać rękawy i przygotować sobie jakieś legowisko.

Podjęto raźnie kroki, by udało się przetrwać nadchodzącą noc. Wykazując się pomysłowością oraz przezornością zarządził, że potrzebuje kilku osób do krótkiego zwiadu, podczas którego przy okazji zaopatrzą się w jakieś drewno na ogień. Kilku z tych, którzy razem z nim do tej pory podróżowało wykazało się rozsądkiem i postąpili razem z nim.

Zaczęto od rekonesansu wokół obozu. Chodzili w grupie, albo przynajmniej parami, by w razie kłopotów jeden mógł pomóc drugiemu. Sprawdzili półkę, która na całe szczęście była dość solidna, a jej krawędzie nie informowały na razie o tym, by szybko miał się zmienić ich układ. Rozpadlin nie było wiele, a jak się już jakaś trafiła to nie była poważną przeszkodą. Tam, czy ówdzie zasypało się większą dziurę okolicznymi kamieniami, lub znalazło gałązkę przywianą przez wiatr, a zatrzymaną przez skały.

Na koniec zwiadu przyszła pora na las, który to okazał się wbrew pozorom mało niebezpieczny, a przynajmniej w obecnej chwili. Bez zbędnych ceregieli pozbierali drwa i inne gałązki i udali się w drogę powrotną. Krasnolud puścił wtedy ludzi pierwszych, a sam pozostał na tyłach, by jeszcze raz przyjrzeć się okolicy, lecz niebezpieczeństwa nie zlokalizował. Wkrótce po tym jak wrócili do obozu część z nich zabrała się za rozpalanie ognia, a pozostali za rozkładanie derek, czy co kto tam miał. Wkrótce ogień zapłonął, a więc przyszła pora, by napełnić brzuchy przed ciężkim dniem, a bies wie jaką nocą. Wszyscy zgromadzili się wokół ogniska, by napełnić ciało miłym ciepłem.
 
Zormar jest offline