Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-06-2014, 12:55   #10
denmad
 
denmad's Avatar
 
Reputacja: 1 denmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodze
Zmierzch zapadał szybciej, niźli ktokolwiek mógł przypuszczać. Stalowe chmury obniżyły się nad skalną półką, zaczął wiać ostry, lodowaty wiatr. Burza gruchnęła, ale była bardzo daleko. Do skalnej półki na której zatrzymała się ekspedycja, dochodziły tylko odległe echa.


Gryffin i Ronan


Harpie... Paskudne potwora, szpony ostre niby żylety, skrzydła rozpiętości ramion zwalistego chłopa i potężna, pierwotna siła w mięśniach. I gniazda. Gdy teraz Ronan zdał sobie sprawę, czym są owe tajemnicze kręgi, w jego umysł wkradł się cień lęku. Miecz ciążył mu u pasa. Gryffin sprawiał wrażenie raczej pewnego siebie. W jego głowie były jednak pytania, których nie umiał odpędzić. Czy kazać Foltestowi zbierać rycerstwo i manatki i natychmiast ruszać dalej? Czy ryzykować wyprawę w nocy, zwłaszcza iż zbierało się na deszcz albo, co gorsza, na śnieg? A może gniazda były opuszczone? Czy Foltest każe mu, Gryffinowi, iść i zbadać gniazda? Ani on ani bękart nie widzieli śladów bytności harpii w tych okolicach. Gryffinowi te tereny nie były obce. I nigdy nie natknął się w nich na te odrażające stwory... Ich obecność tutaj była co najmniej... dziwna. Dlatego stawiał raczej, że gniazda są opuszczone. Doświadczenie.

Podczas krótkiej wycieczki przez środek skalnej półki, Gryffin i Ronan idący ramię w ramię, zwrócili odruchowo uwagę na ognisko rębaczy. Płonęło jasno, a pomiędzy zbójami wędrowała butla gorzały. Ogorzałe mordy, ciepłe futrzane czapy naciągnięte na uszy i potężne jak konary ramiona robiły wrażenie.
Wtem jeden z nich jęknął, a pozostali otoczyli go. Gryffin i Ronan zwrócili uwagę przechodząc.
- No pokażta co tam masz. Kurwa, Boholt bieraj tą gorzałę i nią go nie polewaj, to nie rana...
- Czoło mnie parzy jak by mi, kurwa, ktoś do białości rozgrzany pogrzebacz doń przyciskał!
- Widać masz gorączkę. I jakieś bąble na łapie. Wygląda mi to na jakąś chędożoną zarazę czy cuś...
- Chłopy... - Zdzieblarza na chwilę zatkało, błądził niewidzącym wzrokiem po twarzach kamratów - Nie porzucajta mnie. My zawsze razem przecie. Nie porzucajta...
- Siedź cicho. Zaraz coś wymyślimy. - zwalisty chłop rozejrzał się. Zmierzył przechodzących przyjaciół groźnym wzrokiem, i wówczas jego spojrzenie powędrowało w stronę siedzących nieopodal dwóch niewiast i mężczyzny. Jedna z tych kobiet była medyczką...

Wóz Foltesta stał pierwszy. Przed wejściem zastali rycerza pełniącego wartę. Koła wozu miały w swoim środku w formie ozdoby ogromne i ciężkie złote guzy. Burty wehikułu również posiadały różne złote zdobienia. Z pewnością dodawało to wszystko wagi wozowi. Była to rzecz tak potrzebna w tych niebezpiecznych górach, ja ordynarnej rybie kapelusz na głowie. Rycerz odziany był w pełną zbroję, spod hełmu błyszczały tylko oczy, które pilnie lustrowały nadchodzącego Ronana i krasnoluda. Siedzący wokół pojazdów tarczownicy zajęci byli pałaszowaniem smakowicie wyglądającej wędzonej kiełbasy, albo czyszczeniem swoich lśniących w blasku ognisk zbroi i mieczy.
Rozpoznając przewodnika wyprawy i posłyszawszy tylko tyle ile musiał wiedzieć, wartownik zapukał w drzwi wozu. W chwilę później, drzwi zaskrzypiały cichutko w doskonale naoliwionych zawiasach i oczom kompanów ukazał się Foltest. Był słusznej postury, odziany w ciepło futro i wysokie, jeździeckie buty. Głowy przed zimnem jednak nie chronił. Na brązowych, szlachetnie lokujących się włosach tkwiła wąska, nieszczególnie krzykliwa złota korona.
- Gryffin? Czy coś idzie nie po myśli?
Spojrzenie Foltesta padło w tym momencie na Ronana, stojącego obok krasnoluda. Usta wykrzywiły mu się w nieznacznym grymasie.
- Widzę, że znalazłeś sobie towarzystwo, Ronanie. Powiedz, jakie to uczucie być gorszym i zajmować mniej znaczącą pozycję od tych tam? - wskazał głową Rębaczy w których obozie panowało jakieś poruszenie. - No dobrze... Azaliż o co chodzi? Czemu nachodzicie mnie? Król pyta.
Znad ramienia Foltesta wyjrzała naraz czarodziejka Zofya, którą Ronan i Gryffin widzieli już wcześniej. Jej rude, spływające na ramiona włosy i przepiękne rysy twarzy robiły wrażenie. Wrażenie robiło również to, że jedynyn co czarodziejka miała na sobie, było przejrzyste, na pewno zimne jak cholera, prześcieradło. Król uniósł brwi oczekując odpowiedzi.


Rina, Lamia i Ravin


- Jestem Ravin, mag...spokojnie,. moje zarazki nikomu nie przeszkadzają, ponieważ sama choroba ma podłoże magiczne...magowie są odporni taak jak wiedźmini, na zarazy... Ktoś najpewniej rzucił na mnie klątwę...aczkolwiek lepiej by było przebadać się lub dostać jakiś lek na objawy. Wtedy może bym wyśledził, za pomocą magii,przyczynę mojego stanu

Słowa maga nie zabrzmiały jednak w uszach medyczki i Riny przekonująco. Magowi najwyraźniej coś było, i choć być może nie rozniesie tego na innych, choroba może mieć inne, przykre konsekwencje.
Lamia dokonała podstawowych praktyk, łącząc czarne z czarnym a białe z białym. Czoło czarodzieja było ciepłe, co oznaczało stan podgorączkowy, lecz medyczka była niemalże pewna, że gdyby choroba ta dopadła normalnego człowieka a nie oświeconego maga znacznie o znacznie wyższej odporności, objawy byłyby znacznie gorsze. Dokonała przeglądu ciała maga i wówczas znalazła niepokojące bąble pojawiające się na jej oczach na ramionach Ravina.



Bąble nie bolały. Ale pękały. Wyciekała z nich śmierdząca substancja.
To zmieniło zupełnie jej podejście do sprawy. To mogła być jakaś zaraza albo jaka inna choroba skórna. Lamia zaaplikowała magowi proste ziołowe leki, mające uśmierzyć gorączkę i ból mięśni.
Podczas gdy medyczka zajmowała się Ravinem, Rina odbyła w głowie podróż do przeszłości i do nauki, której całe pokłady zalegały jej w głowie. Jak zwykle, to co akurat było potrzebne, miało paskudny zwyczaj wyparowywania z głowy w najmniej odpowiednim momencie.
Ravin był bardzo blady, a jego pomysł by wyśledzić przyczynę jego choroby za pomocą czarów był dobry... Był bardzo uzdolnionym czarodziejem, proste zaklęcie identyfikacyjne, być może nieco bardziej skomplikowane śledzenie magiczne... Dałby radę. Ale musiał wiedzieć jakiego rodzaju jest to klątwa lub choroba.

I wtedy coś zaskoczyło w głowie Riny. Przypomniała sobie pewien wykład... Ciepły, słoneczny dzień, dni urodzaju. Na biurku profesora leżą szklane rurki, alembik i retorta. A obok nich leży opasłe tomiszcze z wizerunkiem skrzydlatego stwora na okładce... Tytuł? „Trucizny i Wydzieliny Obronne Potworów“. Gorączka, bóle mięśni, stawów, bladość, bąble. Potem wymioty. Mogło to być wszystko, zgoda, ale Ravin był czarodziejem. Znają się dość długo, nie pamiętała by kiedykolwiek zachorował, by zdarzyło mu się chociaż kichnąć.
To są przeklęte góry. Czytała o nich. Żyją tu różne bestie, smok, który był ich celem, nie był wcale najgroźniejszym z przykładów. Trolle. Mantikory. Bazyliszki. Demony... Możliwe, że coś wisi w powietrzu, dosłownie. Do głowy Riny wpadł przykład z książki. Bazyliszek. Spojrzeniem nie zamienia cię w głaz, ale pluje jadem z paszczy, który to jad ma silne właściwości paraliżujące. Alchemia, łatwizna. Co ciekawe, stan skupienia tego jadu jest bardziej gazowy niż płynny... Do tego stopnia, iż unosi się on w powietrzu. Dlatego kretyni, którzy atakują bazyliszka zostają sparaliżowani kiedy znajdą się blisko potwora... Gazu nie widzą, więc świadkowie są przekonani że ich kompanów zabija spojrzenie bazyliszka.
Wiedziała, że Ravin będzie mógł zacząć działać swoją magią, jeśli ona przekaże mu swój pomysł.

Mag i Lamia dostrzegli zmianę rysującą się na twarzy dziewczyny.
Ale czarodziej stracił na moment zainteresowanie, bo od strony obozowiska Rębaczy ktoś nadchodził, ciężko dudniąc buciorami po kamiennym podłożu.
To byli Rębacze, a ściśle ich dwójka. Stary, z wąsem i wełnianą czapą na głowie i młodszy. Młodszy słaniał się na nogach. Starszy odezwał się pierwszy.
- Nie przyszlim nikogo zabijać ni pozbywać się konkurencyi. Zdzieblarz, nasz młodszy, gorączki jakiejś dostał, bąble mu na ramionach wyskoczyły...
W tym momencie Zdzieblarz runął na ziemię. Pocił się okrutnie, błądził nieprzytomnym wzrokiem. Lamia miała racje. Normalny człowiek o wiele silniej odczuwał tą dziwną chorobę. Jednak póki co nie mogła nic zrobić, prócz użycia paru ziół i maści. Żeby skutecznie leczyć, musiała wiedzieć z czym walczy.

Revelden i Jager


Żagwie trzaskały wesoło, świstak był wyborny, i Revelden załapał się jeszcze na jego resztki, gdyż reszta kompanów rozlazła się na wszystkie strony. Krasnolud i bękart poszli do króla. W sprawie tajemniczych obręczy. Niedaleko siebie widział trzy sylwetki, w tym dwie kobiece. Poznał już jedną z nich, niejaką Rinę, bliżej nawet, niż dalej. W mroku, poza kręgiem światła rzucanym przez ognisko, zabłysła na moment piekielna, trupia maska. Revelden byłby się wzdrygnął, ale przez podróż, zdążył się już przyzwyczaić. Mężczyzna do którego należała nazywał się Jager, i był Łowcą Głów. Nikt nie wiedział po co podąża z Foltestem na smoka, ale widać było, że cieszy się on względami jego Królewskiej Mości.
Wtem Łowca odwrócił się do ogniska plecami, i bez słowa podążył w kierunku świerkowego lasu.

Jager wkroczył w sosnowy lasek, chłonąc atmosferę tego miejsca.


Pachniało żywicą. Drzewa były skarlałe, niskie, poskręcane. Iglwie zalegało na ziemi tworząc miękki dywan. Z tego dywanu sterczały co kilka cali ostre skalne stożki. Umieszczone zostały tu przez naturę, po to chyba tylko, żeby ktoś nieuważny potknął się i na nie nadział. Po lewej stronie Łowca miał wąską połać lasu. Przez drzewa widział już miejsce, w którym ziemia przykryta igliwiem ustępuje miejsca pustce. Po prawej zaś, była skalna ściana, wyższa znacznie niż drzewa. I właśnie ta skała, gdy Jager oddalił się już trochę od obozu, przyciągnęła jego uwagę.
Była tam nisza. Łatwo można było ją przeoczyć, maskowały ją krzaki jałowca. Była to szeroka, przestronna jama. Wewnątrz niej, widniało coś, co mogło być tylko i wyłącznie gniazdami utkanymi z gałęzi i igliwia. Rozmiar owych gniazd zapierał dech w piersi. Usadowiłaby się tam wygodnie krowa.
Gniazda były puste. Zapadał zmierzch, jednak wyćwiczony wzrok Łowcy wychwycił coś, co leżało wewnatrz jednego z gniazd. To był krótki srebrny błysk. Moneta? Amulet? Pierścień? Aby go sięgnąć, musiałby wszelakoż wejść do jamy. W powietrzu zapachniało amoniakiem i jeszcze czymś. Czymś dziwnym i przyprawiającym o mdłości. Zapach jednak szybko się ulotnił.
 
__________________
Marchewkom tak a burakom NIE!

- Zenek, "Buraki"

Ostatnio edytowane przez denmad : 03-06-2014 o 18:08.
denmad jest offline