Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-06-2014, 19:39   #11
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Spoglądając na twarz maga i mówiąc.

"Masz swoją przynętę, Thaneekririście."

Skłamała.
Skłamała samej sobie. Niewątpliwie przy czarowniku czuła jakieś reakcje. Bynajmniej nie motylki w brzuchu czy chęć omdlenia w jego ramionach.Raczej przemożną ochotę starcia tego uśmieszku zadowolonego kota z jego oblicza. Tancrist był taki… pewny siebie.Taki pobłażliwy dla maluczkich ( do których i Eshte chyba zaliczał). Taki… trudno powiedzieć jaki. Ale było coś w nim co sprawiało, że nie mogła przejść obok niego obojętnie. Choć możliwe, że to był jedynie efekt tego, że czarownik przyparł ją swa argumentacją do muru.

No i ... uwielbiała zniekształcać jego imię… Uwielbiała smak owych sylab na swym języku. Bo przecież szybko przestała czynić to z czystej złośliwości. Tancrist nie wydawał się bowiem przejmować tym, jak wymawia jego imię, czy innymi uszczypliwościami. Był ponad to... lub doskonale udawał obojętność.
Więc… coś w nim było. Coś co nie było drżeniem serca elfki, ni drżącymi kolanami. Bo czy ten arogancki młodzik o aparycji skryby i dumie szlachcica mógłby w którejkolwiek wiejskiej gąsce wywoływać romantyczne uniesienia… lub chociaż uniesienie spódnicy?

Eshtelëa wątpiła. Zresztą mag i u elfki nie wywoływał romantycznych uniesień, tylko… no, coś.
Niezidentyfikowane wrażenie, które sprawiało że jego uszczypliwości i ironiczny uśmieszek miały znaczenie i wpływały na nią. Niewielki, co prawda?
Wystarczyło by nie próbowała omotać niewątpliwie naiwnego towarzysza Tancrista słodkimi pochlebstwami, by wycisnąć z jego kieski parę monet.

A może to efekt owych oczu? Ukryte za okrągłymi szkiełkami okularów nie wydawały się wyjątkowe. A jednak…. było w nich coś. Jakiś magiczny urok?
Nie… Tylko się jej zdawało. Tancrist był tylko magiem którego przezwano Puchacz. Zapewne z powodu tych okularów.
Nie był jednak młodym paniczykiem brzydzącym się zwyczajów pospólstwa . Bez większych opór ściągnął rękawiczkę odsłaniając niebiesko-fioletowe linie tatuażu zdobiącego wierzch jego dłoni.


Barwy tatuażu nie były naturalne, a i przechodziły z jednego koloru w drugi. Eshte nie miała jednak czasu by się im przyglądać, bowiem czarownik splunął na swą dłoń i ścisnął jej dłoń… pieczętując układ.
-A teraz szczegóły.- wskazał dłonią krzesło naprzeciw siebie. Wokół Tacrista nie było tłoczno. Siedział sam. Jego przyjaciel Zygryf siedział nieco dalej, obskakiwany przez kolejne wieśniacze córy, czasem odpędzane przez karczmarkę. W końcu urodzenie syna szlacheckiego… nawet bękarta, nobilituje, czyż nie? No i może i młody rycerz miał urodę panienki, to jednak nie wszystkie dziewczęta były tak wybredne jak Eshte.
I pomijając nadskakujące mu młódki Zygryf również siedział sam. Więc albo Komturia Peruna była w Grauburgu bardzo mała, albo… błagania wieśniaków były niskim priorytetem skoro wysłano tu tylko jednego zakonnika i maga oraz zgraję najemników.
Z owymi wojakami krasnolud należący do Eshte szybko się zaprzyjaźnił i obecnie ucztował razem z nimi. Była to zgraja dziesięciu doświadczonych zabijaków. Wyglądali na takich co potrafią zabijać i co najważniejsze… nie dać się zabić. Kwestia nie bez znaczenia w obecnej sytuacji. W końcu to na ich barki spadnie chronienie zgrabnych czterech liter elfki… ceniącej wielce swe bezpieczeństwo.
No i Kranneg, ów namolny ze swą troskliwością krasnolud obiecał ją bronić. Dobrze go mieć w tej chwili pod ręką. Choć kilka godzin wcześniej był i prawdopodobnie kilka godzin później Kranneg znów stanie się brodatym wrzodem na zgrabnym tyłeczku Eshte, to póki co jego obecność dodawała animuszu kuglarce.


Tup, tup… tanecznym krokiem przez las. Z koszyczkiem. Esthe znała taką historię o dziewuszce w czerwonym płaszczyku idącej przez las… do babci. Nie była ona jednak zbyt optymistycznie nastrajająca historia. Opowieść ta znana była kuglarce w obu wersjach, zarówno tej dla dzieci, gdzie dziewczę zapomniawszy o trzymaniu się drogi w pogoni za motylkiem udawała się w las i ginęła rozszarpana przez wilki. Jak i w tej którą to dorosłą dziewuszkę wkraczającą na tereny lasu naznaczone śladami po Dzikim Gonie, napadają wilkołaki, gwałcą, mordują i zjadają.
Ot, przestroga… by słuchać matki i unikać mrocznych ostępów lasu. Co prawda w obu wersjach zło zostaje ukarane. Wilcy zostają wybici przez myśliwych, a wilkołaki przez Zakonników Peruna. Nie zmienia to jednak losu dziewczynki, która ginie kilka zdań wcześniej.
Ech… teraz to Eshtelëa Meryel Nellithiel del Taltauré, była dziewczynką w czerwonym płaszczyku. I choć nie była bezbronna, to jednak zagrożenie, które ponoć na nią się zasadzało, nie było zwykłymi zwierzętami, ani nawet żołdakami… Było znacznie gorsze.

Plan który został jej przedstawiony zdecydowanie lepiej prezentował się w ustach Thanekirista.
“Będziemy mieli na ciebie”: mówił. “Będziesz cały czas obserwowana”: mówił. “Jesteś skarbem, którego będziemy pilnować”: mówił. “Nic się nie prześlizgnie bez naszej wiedzy do ciebie.”
Jednak jak miała wierzyć temu śliskiemu czarownikowi, idąc sama przez las i wiedząc że jakieś straszliwe bestie chcą ją porwać do swego pana. Jak miała się czuć nie widząc dookoła nikogo i w razie kłopotów mogąc polegać tylko na sobie? Co prawda nie była bezbronna, ale też nigdy nie szkolono ją walce z bestiami.
Było ciemno, było cicho i było chłodno. Wiatr poruszał od czasu do czasu koronami drzew. Księżyc skryty był za chmurami. A ona szła przez bezdroża i zastanawiała się czy te pięćset cesarskich jest tego warte. Czy może powinna się nieco potargować?

Nagle… zatrzymała się. Szelest! Nie coś innego. Bieg. Łapy. Kilkanaście łap. Dźwięk łańcuchów. Psy. Duże psy.Trzy, cztery… więcej. Z osiem chyba. Zbliżają się. Nie oddychają… nie oddychają!
Bestie wypadły nagle z zagajnika. Rosłe nieumarłe psy wielkości brytanów. Ich ciało było przegniłe.


Ale bynajmniej nie czyniło to ich, słabymi. Z pomiędzy strzępów futra i gnijącego mięsa wyrastały dziwne kościane narośle na psich szkieletach. I były coraz bliżej Eshte.
Świetlisty ptak … przefrunął tuż obok policzka elfki. Widmowa sowa stworzona z czystej energii cichym lotem zmierzała w kierunku najbliższego nieumarłego psa. Stwory zderzyły się ze sobą. I sowa eksplodowała magiczną energią rozrywając przy okazji owego psa na strzępy.
-Nie wolno jej ruszyć. Ona jest pod moją protekcją. Po za tym, za ładną ma twarzyczkę by skończyć jako zasuszone truchło.- nieco ironiczny głos. Kilka metrów za Eshte stał czarownik i krasnolud i dwóch najemników Zakonu.
Kranneg uzbrojony w topór ruszył do Eshte. Najemnicy nałożyli strzały na łuki. A czarownik… zapłonął.


-Pozwól moja droga kuglarko, że pokażę ci co to znaczy, umieć korzystać z własnego potencjału.- uśmiechnął się drapieżnie Tancrist stojąc w owych płomieniach. Tyle że nie był to ogień, ani nawet iluzja. Tylko czysta i surowa energia magiczna. Jednym szybkim gestem sprawił, że trzy płomienie oderwały się od jego aury tworząc utworzone z energii sowy, podobne do tej która rozerwała nieumarłego brytana.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 24-06-2014 o 11:21. Powód: poprawki
abishai jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem